Posty

Wyświetlam posty z etykietą spiritual jazz

[Recenzja] Hannibal - "The Angels of Atlanta" (1981)

Obraz
Album "The Angels of Atlanta" nie zapisał się w historii jazzu, choć zdecydowanie powinien. Właściwie niespecjalnie dziwi fakt, że w chwili wydania materiał nie spotkał się z większym zainteresowaniem. Lata 80. nie sprzyjały takiej muzyce. Zawartość longplaya w niczym nie przypomina ówczesnego mainstreamu. Zamiast tego odwołuje się do starszych nurtów spiritual jazzu czy post-bopu, starając się jednak zaproponować w tych ramach coś oryginalnego. I na tym polu odnosi prawdziwy sukces, dlatego trochę trudniej zrozumieć, że po latach album pozostaje wciąż niedoceniony, a wręcz nieznany. Co prawda dorobił się niewielkiej liczby wznowień - po 1981 roku pojawiły się tylko dwa wydania kompaktowe, niemieckie z 1994 i japońskie z 2020 - jednak z materiałem można łatwo i legalnie zapoznać się w streamingu. Za powstaniem "The Angels of Atlanta" stoją tragiczne wydarzenia. Album jest hołdem dla nastoletnich ofiar seryjnych morderstw. które miały miejsce w Atlancie na przełomie

[Recenzja] Mtume - "Rebirth Cycle" (1977)

Obraz
Możliwe, że dowiecie się tego z tej recenzji, gdyż informacja nie została podana chyba w żadnym z polskich serwisów muzycznych. Nawet tych specjalizujących się w jazzie. Kilka dni temu, 9 stycznia, zmarł James "Mtume" Forman, multiinstrumentalista najbardziej znany z grania na perkusjonaliach u Milesa Davisa - można usłyszeć go m.in. na "On the Corner", "Get Up with It", "Dark Magus", "Agharta" i "Pangaea" - a także z popowych hitów, które tworzył w latach 80. dla własnej grupy Mtume i innych wykonawców. W międzyczasie współpracował też z wieloma innymi jazzmanami, jak Art Farmer, Harold Land, Sonny Rollins, Pharoah Sanders, Lonnie Liston Smith, Buddy Terry czy McCoy Tyner. Wybór kariery jako muzyka jazzowego wydawał się w jego przypadku oczywisty. Był przecież synem znanego jazzowego saksofonisty Jimmy'ego Heatha (nazwisko Forman nosił po ojczymie, mało znanym pianiście jazzowym Jamesie "Hen Gates" Formanie), a

[Recenzja] Robin Kenyatta - "Girl From Martinique" (1971)

Obraz
"Girl From Martinique" to jeden z pierwszych albumów w katalogu ECM Records. Niektóre źródła twierdzą, że zdążył się ukazać jeszcze w 1970 roku, a więc w trakcie dwóch miesięcy od nagrania - sesja odbyła się 30 października. Strona wytwórni podaje jednak precyzyjną datę premiery: 15 marca 1971 roku. Szkoda, że o samym albumie ECM zdaje się nie pamiętać. Ostatnie wznowienie na fizycznym nośniku miało miejsce w 1979 roku, a tym samym nigdy nie ukazał się na płycie kompaktowej. Z drugiej strony, od pewnego czasu można znaleźć ten materiał w oficjalnym streamingu, więc zapoznanie się z nim stało się łatwiejsze niż kiedykolwiek wcześniej. A zdecydowanie warto go posłuchać. Występujący tu w roli lidera Robin Kenyatta to amerykański saksofonista i flecista, początkowo silnie związany ze sceną freejazzową. W połowie lat 60. dołączył do zespołu towarzyszącego Billowi Dixonowi, był też związany z The Jazz Composer's Orchestra. Na przełomie dekad tego typu muzyka straciła jednak na

[Recenzja] Nala Sinephro - "Space 1.8" (2021)

Obraz
Okładka i tytuł "Space 1.8" wywołują skojarzenia z wydawanymi własnym sumptem płytami Sun Ra. Jak mają się takie skojarzenia do zawartej tutaj muzyki? Debiutanckie dzieło Nali Sinephro, belgijskiej artystki o karaibskich korzeniach, również eksploruje kosmiczne klimaty, a dominującym instrumentem jest obsługiwany przez liderkę syntezator modularny. Innym punktem odniesienia może być twórczość Alice Coltrane, zarówno ze względu na pojawiające się tu czy ówdzie partie harfy - także w wykonaniu samej Sinephro - jak i charakterystycznego dla spiritual jazzu uduchowienia. Na tym jednak ewidentne podobieństwa się kończą. Niewątpliwie od razu daje się usłyszeć, że to album nagrany w XXI wieku, sięgający po inspiracje do bardziej współczesnych nurtów. "Space 1.8" to bardzo winylowy album pod tym względem, że składa się z zaledwie ośmiu utworów o łącznym czasie trwania niespełna czterdziestu pięciu minut. Co ciekawe, lepiej wypadają tu te fragmenty, w których Sinephro gra

[Recenzja] John Coltrane - "A Love Supreme: Live In Seattle" (2021)

Obraz
W grudniu 1964 roku John Coltrane - wsparty przez swój klasyczny kwartet z Elvinem Jonesem, McCoyem Tynerem oraz Jimmym Garrisonem - zarejestrował jeden z najsłynniejszych albumów jazzowych. Niemal pięćdziesiąt siedem lat później "A Love Supreme" wciąż brzmi niesamowicie świeżo i cieszy się niesłabnącą popularnością wśród słuchaczy oraz krytyków. Na longplay składają się cztery kompozycje, tworzące swego rodzaju suitę, na wskroś przepełnioną uduchownionym nastrojem. Co ciekawe, Trane nieczęsto wykonywał swoje arcydzieło podczas koncertów, a tym samym nie zachowało się wiele rejestracji. Do tej pory można było w zasadzie zapoznać się jedynie z wykonaniem, do którego doszło 26 lipca 1965 roku na Festival Mondial du Jazz Antibes. Zapis opublikowano w 2015 roku na specjalnej, rozszerzonej edycji "A Love Supreme" z okazji 50-lecia wydania albumu. Teraz, sześć lat później, w sprzedaży pojawiło się wydawnictwo o wiele mówiącym tytule "A Love Supreme: Live in Seattle&q

[Recenzja] Landon Caldwell & Flower Head Ensemble - "Simultaneous Systems" (2021)

Obraz
Jazzmani nie mają obecnie lekko. Grając taką muzykę nie mogą liczyć na prawdziwy sukces komercyjny. Trudno też w gatunku istniejącym od ponad stu lat zaprezentować coś naprawdę wybitnego, a jednocześnie świeżego. Poniekąd udało się to Landowi Caldwellowi na jego najnowszym albumie "Simultaneous Systems". To niewątpliwie jazz na miarę 2021 roku. Nawet pod względem sposobu, w jaki powstawał materiał. Ze względu na sytuację epidemiologiczną Caldwell i towarzyszący mu muzycy zarejestrowali ten album zdalnie, przebywając w czterech różnych amerykańskich miastach: w Indianapolis, Chicago, San Francisco oraz Ascheville. Skomponowany przez lidera materiał posłużył za punkt wyjścia do dość swobodnych improwizacji. Ogólny klimat całości przywodzi na myśl te faktycznie ciche fragmenty "In a Silent Way" Milesa Davisa. To granie równie subtelne, wyciszone, prawie całkowicie pozbawione gwałtowności, nie tak odległe od koncepcji ambientu. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Nie

[Recenzja] Bengt Berger ‎- "Bitter Funeral Beer" (1981)

Obraz
Bengt Berger to szwedzki perkusjonalista, jeden z tamtejszych pionierów łączenia jazzu z tzw. muzyką świata. Już w latach 60. studiował klasyczną muzykę Indii, a następnie zagłębiał tradycyjne techniki gry na perkusjonaliach w Afryce. W trakcie swojej kariery współtworzył wiele interesujących projektów, jak nawiązujące m.in. do nordyckiego folku Spjärnsvallet czy Arbete och Fritid, ale też czerpiący inspiracje z muzyki bardziej odległych krajów Bitter Funeral Beer Band. Nazwa tego ostatniego została zaczerpnięta od prawdopodobnie najsłynniejszego wydawnictwa Bergera, jego jedynej płyty nagranej dla ECM. Wrażenie robi rozbudowany aparat wykonawczy, jaki wziął udział w nagraniu "Bitter Funeral Beer". Wśród kilkunastu instrumentalistów znaleźli się inni czołowi przedstawiciele szwedzkiej sceny jazzowej, ale też sam Don Cherry, z którym Berger miał okazję już wcześniej występować. Muzyka zawarta na "Bitter Funeral Beer" nie jest wcale odległa od poszukiwań Cherry'eg

[Recenzja] Don Cherry - "The Summer House Sessions" (2021)

Obraz
Jak to jest, że niektórzy wykonawcy wydają co popadnie, a w przypadku innych często naprawdę świetny materiał gnije całymi latami w archiwach? Zawartość "The Summer House Sessions" na wydanie czekała ponad pięć dekad. Amerykański trębacz Don Cherry już wtedy był prominentną postacią jazzowej awangardy. Należał przecież do ścisłych współpracowników Ornette'a Colemana, z którym nagrał tak ważne dla powstania free jazzu albumy, jak "The Shape of Jazz to Come" czy "Free Jazz: A Collective Improvisation". W latach 60. wydał też kilka uznanych albumów jako lider, by wspomnieć tylko o "Complete Communion" oraz "Symphony for Improvisers". Pod koniec tamtej dekady zaczął podróżować po świecie, przez pewien czas osiedlając się w Szwecji. To w tym okresie, a konkretnie 20 lipca 1968 roku, spotkał się z kilkoma lokalnymi instrumentalistami, by wspólnie sobie pojamować i przy okazji coś zarejestrować. Zagrali jednak tak, że większość ówczesnych

[Recenzja] Jaubi - "Nafs at Peace" (2021)

Obraz
Muzyka hindustańska i jazz wywodzą się z całkiem odmiennych kręgów kulturowych, lecz wielokrotnie już dochodziło do ich fuzji. Zazwyczaj polegało to na inkorporacji elementów indyjskiej muzyki klasycznej przez przeróżnych jazzmanów, by wspomnieć tylko Johna i Alice Coltrane'ów czy Pharoaha Sandersa. Niejednokrotnie dochodziło też do spotkań muzyków reprezentujących obie te tradycje. Przykłady można mnożyć, począwszy od projektu "Jazz Meets India" Irene Schweizer, przez grupę Shakti Johna McLaughlina, aż po ekipę Saagara Wacława Zimpla. Teraz doliczyć trzeba do nich "Nafs at Peace", debiutanckie dzieło pakistańskiego kwartetu Jaubi. Grupa istnieje od kilku lat, a w 2016 roku zadebiutowała EPką "The Deconstructed Ego". Wypełniający ją materiał zdradza przede wszystkim wpływy hindustańskie, a brzmienie zdominowały typowo indyjskie instrumenty, jak sarangi i tabla. Dzięki partiom gitary oraz perkusji słychać też jednak pewne nawiązania do muzyki zachodniej

[Recenzja] Natural Information Society with Evan Parker - "descension (Out of Our Constrictions)" (2021)

Obraz
Obecny rok przynosi tyle fascynującej muzyki, że ledwo nadążam z jej opisywaniem. Staram się na bieżąco recenzować najważniejsze premiery, podobnie jak albumy, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Te zaledwie dobre i mniej istotne muszą trochę poczekać w kolejce. Taki los spotkał wydany już w połowie kwietnia "descension (Out of Our Constrictions)" - czwarte wydawnictwo w dyskografii chicagowskiego kolektywu Natural Information Society, a pierwsze koncertowe i zarejestrowanie z udziałem brytyjskiego saksofonisty Evana Parkera. To jeden z najważniejszych przedstawicieli europejskiej sceny wyzwolonego jazzu, profesjonalnie aktywny od późnych lat 60. ubiegłego wieku. Wymienianie jego osiągnieć i współpracowników zajęłoby zdecydowanie zbyt wiele miejsca, a przedstawienie wybranych nie oddałoby w pełni jego zasług. Dziś 77-letni Parker pozostaje aktywnym muzykiem. W samym 2021 roku ukazało się już co najmniej pięć wydawnictw z jego udziałem. Oprócz recenzowanego longplaya,

[Recenzja] Larry Coryell - "Barefoot Boy" (1971)

Obraz
Okładka tego albumu nie obiecuje wiele. Skład też nie jest już tak gwiazdorski, jak na poprzednim dziele Larry'ego Coryella, "Spaces", nie licząc Roya Haynesa na bębnach. Jednak to naprawdę świetny materiał, bijący na głowę wcześniejsze dokonania gitarzysty. "Barefoot Boy" zarejestrowano w nowojorskim studiu Jimiego Hendrixa Electric Ladyland, pod nadzorem inżyniera dźwięku Eddiego Kramera, który zresztą ściśle z Hendrixem współpracował. Mocno przesterowane brzmienie gitary Coryella nie pozostawia wątpliwości, że był to celowy wybór. Ogólnie mamy tu raczej do czynienia z bardziej jazzową stroną fusion. Jednak niewykluczone, że rockowi ortodoksi też znajdą tu coś dla siebie. Na pewno powinni spróbować, aby przekonać się, jak finezyjna może być gra na gitarze. Longplay znakomicie otwiera rozbudowana do dwunastu minut interpretacja "Gypsy Queen" Gábora Szabó. Tutaj lider pokazuje swoje najbardziej hendrixowskie oblicze, zarówno gdy jedynie akompaniuje typ

[Recenzja] Sun Ra - "Days of Hapiness" (1979)

Obraz
"Days of Hapiness" to w bogatej dyskografii Sun Ra jedyny album nagrany w tak małym składzie. Mamy tu do czynienia z klasycznym jazzowym triem, obejmującym fortepian, kontrabas i perkusję. Lider nie zaprosił do nagrań członków swojej Arkestry, lecz zupełnie nowych współpracowników: basistę Hayesa Burneta oraz ukrywającego się pod pseudonimem Samarai Celestial bębniarza Erica Walkera. Pomiędzy muzykami pojawiała się jednak prawdziwa chemia. Doskonale na siebie wzajemnie oddziaływali, co świetnie słychać w każdym z tych pięciu, zarejestrowanych podczas jednego dnia utworów. Materiał daleki jest od radykalnych eksperymentów, z którymi przeważnie kojarzony jest Sun Ra. To jeden z jego bardziej przystępnych albumów, zawierający wyraźnie zaznaczone tematy i melodie, choć - w przeciwieństwie do poprzedniego "Lanquidity" - jest to muzyka zdecydowanie bardziej hermetyczna, która zainteresuje wyłącznie jazzowych odbiorców. Pomimo skromnego instrumentarium nie daje się tutaj o

[Recenzja] Sonny Sharrock - "Ask the Ages" (1991)

Obraz
Warren "Sonny" Sharrock, nazywany nie bez powodu  Hendrixem jazzu lub Coltrane'em gitary , na instrumencie nauczył się grać stosunkowo późno. Karierę muzyczną zaczynał pod koniec lat 50. jako wokalista w amatorskiej grupie doo-wopowej. Jazzem zainteresował się pod wpływem "Kind of Blue" Milesa Davisa, a szczególnie gry Johna Coltrane'a. Sam chciał początkowo zostać właśnie saksofonistą, jednak z powodu astmy musiał zmienić instrument. Zdecydował się więc na gitarę, wkrótce wyrabiając sobie swój własny sposób gry, zdradzający inspirację zarówno Trane'em, jak i Jimim Hendrixem. Na jazzowej scenie zaistniał pod koniec lat 60. Wyraźnie ciągnęło go w stronę ambitniejszego grania, czego dowodem udział w sesjach takich muzyków, jak Pharoah Sanders, Don Cherry, Wayne Shorter czy Miles Davis. Jednocześnie był stałym współpracownikiem Herbiego Manna, z którym tworzył bardziej komunikatywne rzeczy. Ważną postacią w karierze Sharrocka był też Bill Laswell, z którym

[Recenzja] Zbigniew Namysłowski - "Winobranie" (1973)

Obraz
"Winobranie" to jeden z najsłynniejszych albumów jazzu polskiego. Na różnych listach zajmuje miejsce w okolicach podium, przeważnie ustępując jedynie słynnemu na całym świecie "Astigmatic" Krzysztofa Komedy. Czy słusznie? Przyznaję, że po pierwszym odsłuchu, kilka lat temu, pozostawił mnie raczej obojętnym. Najwyraźniej nie miałem wtedy jeszcze wystarczającej wiedzy, by należycie docenić ten longplay. A jest to bez wątpienia bardzo interesująca i oryginalna pozycja, wyróżniająca się nie tylko na krajowej scenie. Zbigniew Namysłowski niezwykle kreatywnie rozwinął tu swoje koncepcje z poprzedniego, starszego o całe siedem lat albumu "Zbigniew Namysłowski Quartet". Mam na myśli przede wszystkim eksperymenty z nietypowym metrum oraz wyraźnie odniesienia do muzycznego folkloru, tym razem nie tylko słowiańskiego, ale też bałkańskiego ("Gogoszary") czy indyjskiego ("Taj Mahal). Album charakteryzuje bardzo rozbudowane instrumentarium. Lider tym raze

[Recenzja] Sun Ra - "Space Is the Place" (1973)

Obraz
Gdybym miał wskazać najlepsze płyty Sun Ra dla początkujących słuchaczy, wybrałbym "Space Is the Place" i trochę późniejszy "Lanquidity". Nie przypadkiem to właśnie te pozycje z jego bogatej dyskografii cieszą się największą popularnością. A przynajmniej tak sugeruje baza serwisu Rate Your Music. Oba wydawnictwa, choć całkiem inne, pokazują bardziej przystępne oblicze twórczości tego ekscentrycznego jazzmana. Zawierają muzykę o całkiem sporych walorach rozrywkowych, nie schodząc jednak z wysokiego poziomu artystycznego. "Space Is the Place" to być może najpełniejsze i najciekawsze dzieło zaliczane do estetyki afrofuturyzmu, zresztą stworzonej przez samego Sun Ra. To album z jednej strony głęboko odwołujący się do korzeni czarnoskórych mieszkańców Stanów Zjednoczonych, a jednocześnie inkorporujący elementy science fiction. Wystarczy spojrzeć na okładkę, która oczywiście wywołuje skojarzenia ze starożytnym Egiptem, ale ma też w sobie coś kosmicznego . Tytuło

[Recenzja] Pat Martino - "Baiyina (The Clear Evidence)" (1968)

Obraz
Życiorys Pata Martino mógłby posłużyć za scenariusz filmu lub książki. Nie cieszący się nigdy wielką popularnością, ale ceniony wśród krytyków i słuchaczy gitarzysta jazzowy cierpiał na zaniki pamięci. Zdarzało się, że podczas występów nagle przestawał grać. W drugiej połowie lat 70. napady amnezji, ale też inne dolegliwości, jak osłabienie, bóle głowy, a nawet halucynacje, jeszcze bardziej się nasiliły. Pod sam koniec dekady u muzyka zdiagnozowano tętniaka mózgu, który mógł nawet doprowadzić do jego śmierci. Skomplikowana operacja, podczas której gitarzysta stracił znaczną część lewej półkuli, doprowadziła do całkowitej utraty pamięci, w tym także umiejętności muzycznych. Jednak na tym historia wcale się nie kończy. Martino stopniowo odzyskiwał pamięć, a nawet ponownie nauczył się grać na gitarze i już w 1987 roku wydał album o wymownym tytule "The Return". Muzyk do dziś pozostaje aktywny. W pierwszych latach działalności Martino współpracował głównie z jazzowymi orga

[Recenzja] Idris Ackamoor & The Pyramids - "Shaman!" (2020)

Obraz
Od dobrych paru lat znów panuje moda na wpływy afrykańskie w muzyce. Trend zdaje się szczególnie dotyczyć jazzu, gdzie nie jest tak naprawdę niczym nowatorskim. Jednak dowodzony przez Idrisa Ackamoora kolektyw The Pyramids trudno postawić w jednym rzędzie z wszelakimi epigonami i pogrobowcami. Z jednego prostego powodu - zespół działał już w latach 70. i aktywnie współtworzył ten cały spiritual-jazzowy nurt, będąc częścią Black Music Ensemble - założonej przez Cecila Taylora organizacji, w ramach której jego studenci zakładali własne zespoły. Wtedy, w połowie tamtej dekady, ukazały się trzy studyjne albumy The Pyramids. Szczególnie środkowy "King of Kings" jest dziś cenioną pozycją wśród miłośników uduchowionego free jazzu. Ale drogi muzyków szybko się rozeszły. Idris Ackamoor, a właściwie Bruce Baker, saksofonista i lider zespołu, skupił się na innego rodzaju aktywności kulturalnej. Niespełna dekadę temu, w 2011 roku, zespół powrócił z nowym albumem "Otherworldly&q