Posty

Wyświetlam posty z etykietą progresywna elektronika

[Recenzja] Oneohtrix Point Never - "Again" (2023)

Obraz
Najnowszy album Daniela Lopatina - jeśli nie kojarzycie go z wcześniejszej działalności pod szyldem Oneohtrix Point Never, to może chociaż ze ścieżki dźwiękowej "Nieoszlifowanych diamentów" lub pracy producenckiej dla takich wykonawców, jak ANOHNI, FKA twigs czy ostatnio The Weeknd - to jedna z pierwszych płyt nagranych przez popularnego twórcę, który przyznaje się do korzystania ze wsparcia sztucznej inteligencji. Nie znaczy to jednak, że "Again" został w całości wygenerowany przez modele uczenia maszynowego. Lopatin przyznaje zresztą, że nie jest pod wrażeniem tworzonej w ten sposób muzyki, ale fascynuje go jej niedoskonałość, która zainspirowała tu pewne rozwiązania rytmiczne. Ponadto wykorzystał narzędzia w rodzaju Jukebox czy Riffusion do stworzenia części partii wokalnych. Większość muzyki została jednak nagrana w bardziej konwencjonalny sposób, także z wykorzystaniem tradycyjnych instrumentów. Wśród gości występują tu m.in. Xiu Xiu, byli muzycy Sonic Youth -

[Recenzja] Tim Hecker - "No Highs" (2023)

Obraz
Nie często się zdarza, by jakiś album zachwycił mnie już od pierwszych sekund dziewiczego odsłuchu i trzymał w tym zachwycie do samego końca. A potem przy kolejnych przesłuchaniach wciąż robił wielkie wrażenie czy wręcz odsłaniał przed sobą kolejne warstwy. Takim wydawnictwem, katowanym przeze mnie w ostatnich dniach - swoją premierę miał w ostatni piątek - okazuje się "No Highs", najnowsze dzieło Tima Heckera. Pochodzący z Kanady muzyk to jeden z najzdolniejszych producentów XXI wieku, związany z kultową, zasłużoną szczególnie dla ambientu, niezależną wytwórnią Kranky. Mnie urzekł przede wszystkim swoim poprzednim tandemem płyt, "Kayoko" (2018) i "Anoyo" (2019), łączących nowoczesną elektronikę z elementami japońskiej muzyki dworskiej gagaku, której początki sięgają X wieku. Powszechne uznanie Kanadyjczykowi przyniosły jednak jego wcześniejsze, ambientowe dokonania, jak "Harmony in Ultraviolet" (2006), "Ravedeath, 1972" (2011) i "

[Recenzja] Wacław Zimpel - "Train Spotter" (2023)

Obraz
Wacław Zimpel nie zawraca z drogi, którą obrał siedem lat temu na autorskim debiucie "Lines". Do tamtej pory z powodzeniem realizował się jako jazzowy klarnecista. W pewnym momencie postanowił jednak dać wyraz swojej fascynacji minimalizmem, co odbiło się na wszystkich późniejszych projektach. "Train Spotter" to pierwsze solowe wydawnictwo Zimpla od czasu "Massive Oscillations" i "Ebbing in the Tide" wydanych w 2020 roku. To jakby dźwiękowa ilustracja najważniejszych wydarzeń ostatnich trzech lat.  Punktem wyjścia do stworzenia materiału okazały się nagrania terenowe, rejestrujące dźwięki Warszawy. Tej opustoszałej, podczas lockdownów na początku pandemii. I tej zatłoczonej, najpierw podczas manifestacji przeciwko łamaniu przez władze praw człowieka, kobiet oraz społeczności LGBT w szczególności, a następnie w trakcie pojawienia się fal uchodźców z Ukrainy po rosyjskiej agresji na ten kraj. O tym wszystkim wspomina sam Zimpel w materiałach promoc

[Recenzja] The Young Gods - "Play Terry Riley In C" (2022)

Obraz
Zignorowałem ten album w okolicach jego wrześniowej premiery, ale na szczęście zdążyłem nadrobić go przed ostatecznym podsumowaniem minionego już roku. To jedna z ciekawszych płyt, jakie ukazały się w ciągu tych dwunastu miesięcy, choć dotąd nie bardzo było mi po drodze z twórczością nie tak znowu młodego The Young Gods. Szwajcarskie trio działa już od połowy lat 80., choć większą rozpoznawalność zyskało dopiero w kolejnej dekadzie, gdy anglojęzyczne teksty wyparły śpiewanie po francusku. Twórczość grupy przeważnie zalicza się do industrialnego rocka. Wspominałem już wcześniej, jak bardzo myląca jest ta etykieta, sugerująca w zasadzie nieistniejące powiązania z tym autentycznym industrialem, granym przez np. Cabaret Voltaire, Throbbing Gristle, Coil czy Einstürzende Neubauten, czyli muzyką o raczej mocno eksperymentalnym charakterze. Tymczasem te wczesne dokonania The Young Gods brzmią jak zwyczajny, piosenkowy rock, tyle że tworzony przy dużym udziale syntezatorów, samplerów i innych

[Recenzja] Caterina Barbieri - "Spirit Exit" (2022)

Obraz
Latem wiele pod względem muzycznych premier się nie dzieje, co jednak nie oznacza, że w ogóle nie wychodzi nowa muzyka. Akurat "Spirit Exit" wyszedł już jakiś czas temu, na samym początku lipca. To już dziewiąty studyjny album Cateriny Barbieri, włoskiej artystki zafascynowanej modularnymi syntezatorami, która zadebiutowała w 2014 roku. Większe uznanie zdobyła jednak pięć lat później, a to za sprawą albumu "Ecstatic Computation", na którym odeszła od dronów na rzecz bardziej przystępnej elektroniki, sięgającej po inspiracje do ambient techno, ale też starszych nurtów, przede wszystkim progresywnej elektroniki ze szkoły berlińskiej. Najnowsze, choć nagrywane już w czasie globalnego lockdownu, dzieło stanowi kontynuację tego kierunku. Przy okazji otrzymujemy coś w rodzaju albumu koncepcyjnego, zainspirowanego mistycyzmem Teresy z Ávili, posthumanistyczną filozofią Rosi Braidotti czy metafizyczną poezją Emily Dickinson, a więc twórczością trzech kobiet, którym udało si

[Recenzja] Vangelis - "Blade Runner: Original Motion Picture Soundtrack" (1994)

Obraz
Minął już nieco ponad miesiąc odkąd zmarł Ewangelos Odiseas Papatanasiu, lepiej znany jako Vangelis. Dlaczego dopiero teraz pojawia się upamiętniająca go recenzja? Mówiąc wprost, miłośnikiem jego twórczości nie jestem. Pośmiertne odsłuchy niektórych wczesnych płyt nic w tej kwestii nie zmieniły, dlatego zarzuciłem pierwotny plan na  całą serię omówień tych ważniejszych płyt. Jest jednak w dyskografii Greka jedno dzieło, które autentycznie cenię. Nie trudno chyba się domyślić, ze chodzi o ścieżkę dźwiękową do filmu Ridleya Scotta "Blade Runner", w Polsce znanego jako "Łowca androidów", będącego luźną adaptacją książki Philipa K. Dicka "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?". Obraz Scotta to jedno z nielicznych arcydzieł kina science fiction, w których na pierwszym miejscu stawiane są walory artystyczne, a dopiero potem rozrywkowe. Jego wyjątkowość tkwi przede wszystkim w niesamowitej atmosferze, którą zawdzięcza głównie dwóm czynnikom: intrygującej scen

[Recenzja] Klaus Schulze - "Moondawn" (1976)

Obraz
Rok 1976 Klaus Schulze spędził głównie na nagrywaniu i koncertowaniu z efemeryczną grupą Go. Klawiszowiec znalazł się tam w niezwykle interesującym gronie muzyków reprezentujących różne kraje i rodzaje muzyki. Wymienić trzeba tu takie nazwiska, jak Steve Winwood, Al Di Meola, Michael Shrieve, nie zapominając oczywiście o Stomu Yamashta, który zorganizował cały ten projekt. Choć sesje eponimicznego debiutu Go zaczęły się już w lutym, Schulze zdążył już w tym roku nagrać materiał na swój kolejny solowy album, "Moondawn". Nie ulega wątpliwości, że to jeden z ważniejszych momentów jego dyskografii. Muzyk po raz pierwszy pracował w studiu z prawdziwego zdarzenia. Ponadto w przeciwieństwie do poprzednich nagrań, tym razem wykorzystał wyłącznie elektroniczne instrumenty, w tym sekwencer Synthanorma oraz syntezatory ARP 2600, ARP Odyssey, EMS Synthi-A, Farfisa Syntorchestra i nowość w swoim ekwipunku - kultowego Mooga, którego posiadaczem stał się chwilę wcześniej. "Moondawn&quo

[Recenzja] Klaus Schulze - "Timewind" (1975)

Obraz
Klaus Schulze był - bo od paru dni musimy mówić o nim w czasie przeszłym - jednym z najważniejszych twórców elektroniki lat 70. Zaczynał wprawdzie od grania na perkusji w grupach Tangerine Dream i Ash Ra Tempel - w tamtym czasie wciąż jeszcze wpisujących się w stylistykę krautrocka - jednak szybko postawił na nagrywanie i wydawanie pod własnym nazwiskiem. Pierwsze płyty, jak "Irllicht" (recenzowany tu parę lat temu) czy "Cyborg", tworzył w chałupniczych warunkach, przy pomocy tradycyjnych instrumentów, następnie poddając taśmy odpowiednim manipulacjom. Z czasem jednak sukcesywnie rozbudowywał swoje instrumentarium o różne elektroniczne zabawki. W okresie nagrywania "Timewind" był już posiadaczem syntezatorów ARP 2600, ARP Odyssey, EMS Synthi-A oraz Elka String, a także sekwencera Synthanorma. Właśnie przy pomocy tej aparatury, wspierając się dodatkowo pianinem i elektrycznymi organami Farfisa, zarejestrował wspominany album. Na "Timewind" daje si

[Recenzja] Cluster - "Zuckerzeit" (1974)

Obraz
To już zupełnie inny Cluster niż na pierwszych dwóch płytach. Przefiltrowany przez doświadczenia Hansa-Joachima Roedeliusa i Dietera Moebiusa z projektu Harmonia. Nie znajdziemy tu już abstrakcyjnych, pozbawionych rytmu i klarownej melodii eksperymentów. Muzycy zaadaptowali do swojej twórczości tzw. motorik - jednostajny, uporczywie powtarzany rytm, charakterystyczny dla wielu grup krautrockowych. Nadało to nowym utworom bardziej przewidywalnej formy, a dochodzą tu jeszcze wyraźne melodie z syntezatora, czasem wzbogacone o dźwięki gitary (w "James" instrument ten nadaje quasi-bluesowego klimatu). To wszystko sprawia, że Cluster na "Zuckerzeit" brzmi znacznie bardziej przystępnie, ale też mniej oryginalnie, zbliżając się do stylu uprawianego wówczas przez inne niemieckie zespoły. Co ciekawe, duet pracował nad swoimi kompozycjami osobno, w różnych studiach. Nie dziwią zatem opinie, że to nie tyle album Cluster, co zbiór solowych nagrań Moebiusa i Roedeliusa. A jednak

[Recenzja] Harmonia - "Musik von Harmonia" (1974)

Obraz
Harmonia to jedna z nielicznych krautrockowych supergrup, w składzie której znaleźli się Michael Rother z Neu! (wcześniej przez chwilę także w Kraftwerk) oraz Dieter Moebius i Hand-Joachim Roedelius, czyli duet Cluster. Był rok 1973, kiedy Rother, poszukując dodatkowych muzyków do koncertowego składu Neu!, trafił do Berlina Zachodniego. Tam nawiązał znajomość z muzykami Cluster, z którymi urządził wspólne jamowanie. Muzykom grało się ze sobą tak dobrze, że zapomniano o pierwotnym planie, a zamiast tego powołano nowe trio. Harmonia pozostawiła po sobie dwa albumy studyjne. Debiutancki "Musik von Harmonia" został zarejestrowany pomiędzy czerwcem i listopadem 1973 roku, by już w styczniu trafić do sprzedaży, nakładem zasłużonej dla krautrocka wytwórni Brain. Materiał jest też znany pod tytułem "Dino", obowiązującym na niemieckich i japońskich reedycjach z lat 1979-81. Efekt współpracy Rothera, Roedeliusa i Moebiusa nie przyniósł większych zaskoczeń. Muzyka tria to w za

[Recenzja] Kraftwerk - "Autobahn" (1974)

Obraz
"Autobahn" to pierwszy prawdziwy sukces Kraftwerk, ale też pierwszy album zespołu, do którego muzycy się przyznają. W przeciwieństwie do trzech poprzednich, można go bez problemu znaleźć na legalnych fizycznych nośnikach oraz w oficjalnym streamingu. Powszechnie przyjmuje się też, że to tutaj nastąpił drastyczny przełom stylistyczny, w którego dokonaniu - przynajmniej po części - pomogło dołączenie do składu dwóch dodatkowych muzyków, Klausa Rödera i Wolfganga Flüra. Udział tej dwójki jest tu jednak niewielki, a z tym punktem zwrotnym to też nie do końca prawda. Druga strona winylowego wydania to w dużym stopniu rozwinięcie wcześniejszych pomysłów, szczególnie z albumu "Ralf und Florian". Czymś ewidentnie nowym, wyznaczającym kierunek dla dalszych poszukiwań, jest natomiast wypełniająca pierwszą stronę kompozycja tytułowa. Blisko dwudziestotrzyminutowy "Autobahn" opiera się na bardzo melodyjnej, chwytliwej linii basu z syntezatora Mooga oraz motoryczny

[Recenzja] Tangerine Dream - "Thief" (1981)

Obraz
W trakcie swojej długoletniej kariery muzycy Tangerine Dream wielokrotnie otrzymywali propozycje stworzenia ścieżek dźwiękowych do obrazów filmowych. Jednym z ciekawszych soundtracków zespołu jest "Thief", czyli muzyka do filmu "Złodziej" Michaela Manna. Jest to pierwsze dzieło, w którym objawił się charakterystyczny styl późniejszego reżysera "Czerwonego smoka" (tego z 1986 roku), "Gorączki" (nie tylko moim zdaniem najlepszego filmu sensacyjnego, jaki kiedykolwiek nakręcono), "Informatora" czy "Zakładnika". Album ze ścieżką dźwiękową ukazał się w dwóch wariantach. Tzw. "wersja A", przeznaczona na rynek amerykański, zawiera siedem utworów Tangerine Dream, a także nagranie "Confrontation", które zostało skomponowane i wykonane przez Craiga Safana, ponieważ zespół był już na trasie, gdy okazało się, że Mann potrzebuje jeszcze utworu do finałowej sceny. Ogólnoświatowa "wersja B" zamiast niego za

[Recenzja] Steve Hillage - "Green" (1978)

Obraz
Na początku 1977 roku Steve Hillage intensywnie pracował nad nowym materiałem. Towarzyszyła mu jak zawsze Miquette Giraudy, która zajęła się pisaniem tekstów. Utworów było tak dużo, że pojawił się pomysł nagrania dwóch oddzielnych longplayów, roboczo zatytułowanych "The Red Album" i "The Green Album". Sesja nagraniowa zaczęła się w lipcu, a poza wspomnianą parą uczestniczyli w niej: basista Reggie McBride, perkusista Joe Blocker, a także grający na potężnym syntezatorze własnej konstrukcji Malcolm Cecil, który objął też funkcję producenta. W trakcie nagrań zarzucono plan zrobienia jednocześnie dwóch albumów i zarejestrowano tylko "czerwony", który ostatecznie wydano jako "Motivation Radio". Wypełniła go muzyka będąca próbą zerwania Hillage'a z etykietą rocka progresywnego, przypisywaną mu przez fanów i krytyków, a z którą nigdy się nie utożsamiał. Na płycie znalazły się głównie konwencjonalne piosenki, zdradzające nieskrywaną fascynację

[Recenzja] Heldon - "Stand By" (1979)

Obraz
Heldon zakończył lata 70. i swoją działalność* w wielkim stylu - publikując najlepszy album w karierze i jedno z ciekawszych wydawnictw schyłku wspomnianej dekady. Znana z poprzednich płyt mieszanka progresywnej elektroniki i ambitnego rocka, na "Stand By" została doprowadzona do perfekcji. Longplay zawiera tylko trzy nagrania: dwie rozbudowane formy i jeden dużo krótszy utwór. Całość została zarejestrowana w kwietniu i październiku 1978 roku przez kwartet złożony z Richarda Pinhasa, Patricka Gauthiera, François Augera oraz Didiera Batarda. W dwóch nagraniach wsparł ich Klaus Blasquiz, oryginalny wokalista francuskiej grupy Magma. Wypełniający całą pierwszą stronę winylowego wydania, blisko 22-minutowy "Bolero" (podpisany przez Pinhasa i Augera) składa się, według opisu na okładce, z ośmiu części. Bardziej uzasadniony wydawałby się jednak podział na dwie, mniej więcej równe części. Pierwsza połowa nagrania zdominowana jest bowiem przez elektroniczne dźwięki g

[Recenzja] Tangerine Dream - "Force Majeure" (1979)

Obraz
#zostańwdomu i słuchaj dobrej muzyki Tangerine Dream zakończyli lata 70. jednym ze swoich najlepszych albumów. To, co nie do końca wyszło na poprzednim w dyskografii "Cyclone", świetnie sprawdziło się na "Force Majeure". Edgar Froese i Christopher Franke - ponownie wsparci przez perkusistę Klausa Krügera, ale już bez udziału multiinstrumentalisty i wokalisty Steve'a Jolliffe'a - kontynuują tutaj swoje wcześniejsze poszukiwania. W wielkim skrócie polegały one na połączeniu elektronicznego stylu zespołu, znanego z albumów "Phaedra" i "Rubycon", z elementami klasycznego rocka progresywnego, zaczerpniętymi przede wszystkim z ówczesnej twórczości Pink Floyd. W praktyce oznaczało to zwiększenie roli tradycyjnych instrumentów i mocniejsze zarysowanie linii melodycznych. Takie podejście już wcześniej doskonale sprawdziło się na "Stratosfear". Nieco już gorzej na wspomnianym "Cyclone", na którym zespół chyba jednak troc

[Recenzja] Heldon - "Interface" (1977)

Obraz
Nieczęsto się zdarza, by wykonawca z płyty na płytę stawał się coraz lepszy. Jednym z rzadkich wyjątków od tej niepisanej reguły jest francuski projekt Heldon. "Interface" to szósty album w jego dyskografii - a drugi nagrany jako trio złożone z Richarda Pinhasa, Patricka Gauthiera i François Augera (ponownie wsparte w jednym utworze przez basistę Didiera Batarda) - i jednocześnie najlepszy z wydanych do tamtej pory. Muzycy po raz kolejny podnieśli poprzeczkę, dopracowując dotychczasowy styl i prezentując go w jeszcze dojrzalszej formie. Pod względem stylistycznym jest to wciąż progresywna elektronika, jednak o mroczniejszym i bardziej surowym charakterze, niż twórczość przedstawicieli Szkoły Berlińskiej, tym razem trochę mocniej wymieszana z rockiem progresywnym z okolic koncertowych poczynań King Crimson z lat 1972-74. Kto wie, czy grupa Roberta Frippa nie rozwinęłaby się w podobnym kierunku, gdyby kontynuowała działalność w drugiej połowie lat 70. - jeśli tak by mi

[Recenzja] Heldon - "Un Rêve Sans Conséquence Spéciale" (1976)

Obraz
Heldon od początku istnienia był praktycznie solowym projektem Richarda Pinhasa, którego w studiu i podczas występów wspierali zaprzyjaźnieni muzycy. Na początku 1976 roku, tuż po zakończeniu prac nad albumem "Agneta Nilsson", projekt przerodził się jednak w bardziej tradycyjny zespół. Głównym partnerem muzycznym Pinhasa został perkusista François Auger, a regularnymi współpracownikami - klawiszowiec Patrick Gauthier (już wcześniej wspomagający Pinhasa na albumach, a od tej pory także na scenie) oraz basiści Didier Batard (w studiu) i Pierrot Roussel (na koncertach). W tym okresie powstały trzy albumy sygnowane nazwą Heldon, Cykl ten rozpoczyna nagrywany od marca do czerwca 1976 roku longplay "Un Rêve Sans Conséquence Spéciale" (w Stanach opublikowany z rocznym opóźnieniem pod tytułem "A Dream Without Reason", mającym dokładnie takie samo znaczenie). Podobnie jak "Agneta Nilsson" - a w przeciwieństwie do wcześniejszych wydawnictw - piąty a

[Recenzja] Heldon - "Agneta Nilsson" (1976)

Obraz
Trzy pierwsze albumy Heldon pokazują pewne niezdecydowanie stylistycznie i momentami nadto wyraźnie zdradzają inspiracje ukrywającego się pod tym szyldem Richarda Pinhasa. Na "Agneta Nilsson" wszystko zaczęło zmierzać we właściwym kierunku. Czwarte wydawnictwo projektu wydaje się bardziej spójne od swoich poprzedników, a przy tym nie przywołuje już tak wyraźnych skojarzeń z innymi wykonawcami. Album idzie w zdecydowanie elektronicznym kierunku. Jest to przy tym muzyka o zupełnie innym charakterze, niż twórczość działających po drugiej stronie Renu przedstawicieli Szkoły Berlińskiej. Bardziej eksperymentalna, surowa, momentami niemalże prymitywna, nierzadko pozbawiona tradycyjnie pojmowanych melodii. Momentami zahaczająca o bardziej rockowe rejony, ale nie mająca nic wspólnego z konwencjonalnymi odmianami tego gatunku. "Agneta Nilsson" to przede wszystkim cykl czterech utworów o wspólnym tytule "Perspective", skomponowanych samodzielnie przez Pinhasa

[Recenzja] Heldon - "Third" (1975)

Obraz
Jedną z przewag płyt winylowych nad kompaktowymi jest ich pojemność. Optymalna długość winyla wynosi trzy kwadranse. W czasach przed wprowadzeniem znacznie pojemniejszych kompaktów, wymuszało to na wykonawcach i producentach dokonywanie większej selekcji nagranego materiału. Dzięki temu albumy były krótsze, ale przeważnie równiejsze, pozbawione dłużyzn. Zdarzały się jednak przypadki, gdy album wydawano na dwóch płytach winylowych. O ile w przypadku nagrań koncertowych było to w pełni uzasadnione, tak dwupłytowce z premierowym materiałem studyjnym przeważnie okazywały się nie tyle dowodem niespotykanej kreatywności twórczej muzyków, co ich nieuzasadnioną wiarą w jakość skomponowanych właśnie utworów. Błędu tego nie uniknął Richard Pinhas wydając trzeci album pod szyldem Heldon, banalnie zatytułowany "Third" (z przewrotnym podtytułem "It's Always Rock'n'Roll"). Jest to właściwie solowe dokonanie Pinhasa, który samodzielnie skomponował osiem z dziewi