Posty

Wyświetlam posty z etykietą blues

[Recenzja] The Rolling Stones - "Hackney Diamonds" (2023)

Obraz
Od ostatniego albumu The Rolling Stones z całkowicie premierowym, autorskim materiałem, a więc od czasu wydania "A Bigger Bang", minęło już osiemnaście lat. W międzyczasie wprawdzie ukazał się jeszcze "Blue and Lonesome", wypełniony jednak wyłącznie interpretacjami starych standardów bluesowych. Trochę szkoda, że na tym muzycy nie poprzestali, bo byłoby to ładne zwieńczenie dyskografii zespołu, który w pierwszych latach działalności grał niemal wyłącznie przeróbki cudzych kompozycji. Jednak "Hackney Diamonds" w roli ostatniego albumu - choć muzycy sugerują, że ostatnim nie będzie - też się całkiem nieźle sprawdza. Chociaż wypełniają go niemal wyłącznie własne, napisane współcześnie kawałki, to wyraźnie nawiązują one do sześciedziesięcioletniego dziedzictwa grupy, a wieńczący całość "Rolling Stones Blues" to kompozycja Muddy'ego Watersa, z której tytułu muzycy zaczerpnęli nazwę zespołu. Materiał był nagrywany na przestrzeni pięciu ostatnich la

[Recenzja] Kenny Burrell - "Midnight Blue" (1963)

Obraz
W serii recenzji poświęconych jazzowym gitarzystom nie powinno zabraknąć jednego z największych mistrzów tego instrumentu ery hard bopu. Kenny Burrell wystąpił na ponad trzystu albumach, z których ponad sześćdziesiąt sygnował własnym nazwiskiem. Największe sukcesy, artystyczne i komercyjne, odnosił w latach 50.  i 60.  Zaistniał już jako dwudziestolatek, grając u boku samego Dizzy'ego Gillespie. Wkrótce pojawił się też w składach grup Oscara Petersona czy Tommy'ego Flanagana, a nawet zarejestrował album z Johnem Coltrane'em w roli współlidera (wydany z pięcioletnim opóźnieniem). Często grywał też z organistą Jimmym Smithem i wieloma innymi muzykami, których wymienienie zajęłoby zbyt wiele miejsca. Jego styl gry wiele zawdzięcza takim jazzowym gitarzystom, jak Charlie Christian, Django Reinhardt czy Oscar Moore, ale też bluesmanom w rodzaju Muddy'ego Watersa i T-Bone Walkera. On sam stał się z kolei inspiracją dla kolejnych pokoleń gitarzystów, nie tylko jazzowych. Powoł

[Recenzja] Bob Dylan - "Blonde on Blonde" (1966)

Obraz
#zostańwdomu i słuchaj dobrej muzyki "Blonde on Blonde" to ostatnia część nieformalnej trylogii, w skład której wchodzą także dwa poprzednie albumy Boba Dylna, "Bringing It All Back Home" i "Highway 61 Revisited" (oba wydane w 1965 roku). Artysta kontynuuje tutaj obraną wcześniej drogę, ponownie korzystając z pomocy licznego grona muzyków sesyjnych i elektrycznego instrumentarium, a także czerpiąc inspiracje zarówno z folku, bluesa, jak i rocka. Za nic mając oskarżenia i oczekiwania folkowych ortodoksów, którzy wciąż liczyli na powrót do akustycznych piosenek wykonywanych samodzielnie przy wtórze jedynie gitary akustycznej i harmonijki. "Blonde on Blonde" przynosi bardziej zróżnicowany materiał. I to w znacznie większej dawce, niż dotychczas. Był to prawdopodobnie pierwszy dwupłytowy album w historii muzyki rozrywkowej (choć ostatnia strona jest zapełniona tylko w połowie). Dziś longplay jest powszechnie uznawany za jedno z największych

[Recenzja] Bob Dylan - "Highway 61 Revisited" (1965)

Obraz
Przełomowym momentem w karierze Boba Dylana okazał się występ na Newport Folk Festival, 25 lipca 1965 roku. To właśnie wtedy muzyk po raz pierwszy pojawił się na scenie z elektryczną gitarą i w towarzystwie całego zespołu. W jego składzie znaleźli się trzej członkowie bluesowej grupy The Butterfield Blues Band - gitarzysta Mike Bloomfield, basista Jerome Arnold i perkusista Sam Lay - a także dwóch klawiszowców, Al Kooper na organach i Barry Goldberg na pianinie. Nowe brzmienie Dylana (oraz związane z nim problemy techniczne) wzbudziło spore kontrowersje i spotkało z mało przychylnym przyjęciem przez publiczność. Zespół zszedł ze sceny po zagraniu ledwie trzech utworów, ale po chwili wrócił na nią Dylan, tym razem jedynie w towarzystwie gitary akustycznej i harmonijki, po czym samodzielnie wykonał jeszcze dwie kompozycje. Elektryczne brzmienie pojawiło się już na wydanym w marcu "Bringing It All Back Home", jednak na kolejnym albumie miało zostać wykorzystane na jeszcze

[Recenzja] Bob Dylan - "Bringing It All Back Home" (1965)

Obraz
Czasy się zmieniły. W 1964 roku przez Stany Zjednoczone przetoczyła się Brytyjska Inwazja. Młodzi ludzie, zachwyceni rockiem, tracili zainteresowanie folkiem. Bob Dylan, zdając sobie z tego sprawę - i samemu będąc pod wrażeniem rocka - postanowił wzbogacić swoją muzykę o nowe elementy. Efekty można usłyszeć na albumie "Bringing It All Back Home", zarejestrowanym w dniach 13-15 stycznia 1965 roku, z pomocą licznych muzyków sesyjnych, odpowiadających za partie gitar elektrycznych i basowych, perkusji, pianina oraz elektrycznych organów. Longplay został podzielony na dwie części, odpowiadające stronom płyty winylowej: pokazującą nowe oblicze Dylana "Electric Side" oraz przypominającą jego wcześniejszą twórczość i nagraną niemalże samodzielnie "Acoustic Side". Pierwsza, elektryczna strona albumu zawiera aż siedem utworów. W większości utrzymanych w stylistyce elektrycznego bluesa. Jak świetny otwieracz "Subterranean Homesick Blues", z Dylanem

[Recenzja] Bob Dylan - "Another Side of Bob Dylan" (1964)

Obraz
Tytuł tego longplaya obiecuje wiele, ale spełnia te obietnice tylko w najmniej istotnej dla mnie kwestii. Inna strona Boba Dylana objawia się niemal wyłącznie w tekstach. Artysta porzuca tu politykę i społeczne problemy, zamiast tego sięga po zdecydowanie lżejszą tematykę. często miłośną (efekt rozstania z Suze Rotolo), nie unikając ironii, humoru czy przywoływania wręcz surrealistycznych obrazów. Jednocześnie teksty stawały się coraz bardziej poetyckie, czego najlepszym przykładem "Chimes of Freedom" i "To Ramona". Nie przekonało to jednak krytyków, którzy czekali na kolejne "Blowin' in the Wind" i "The Times They Are A-Changin'", i nie doczekawszy się ich, zarzucali Dylanowi utratę kontaktu ze słuchaczami oraz (określając to innymi słowami) sprzedanie się. Pod względem muzycznym nie ma tu jednak znaczących zmian. Jedynym nowym elementem jest partia pianina stanowiąca (wraz z harmonijką) akompaniament w "Black Crow Blues&q

[Recenzja] Bob Dylan - "The Freewheelin' Bob Dylan" (1963)

Obraz
Pierwszy, niezatytułowany album Boba Dylana nie spotkał się z wielkim zainteresowaniem krytyki ani słuchaczy. W ciągu roku sprzedało się zaledwie pięć tysięcy egzemplarzy. Był to wynik znacznie poniżej oczekiwań niektórych przedstawicieli Columbia Records, którzy sugerowali rozwiązanie kontraktu z pieśniarzem. Nie zgadzał się z tym John Hammond - odkrywca talentów, który sam doprowadził do podpisania tego kontraktu. Nalegał na jeszcze jedną szansę, wierząc w potencjał Dylana i większe powodzenie jego kolejnego wydawnictwa. Muzyk otrzymał ostatecznie zgodę na nagranie drugiego albumu. Tym razem praca wyglądała zupełnie inaczej. Podczas gdy materiał na debiut został zarejestrowany w ciągu trzech dni, tak nagrywanie "The Freewheelin' Bob Dylan" odbywało się na przestrzeni roku, od kwietnia 1962 do kwietnia 1963. Z dzisiejszej perspektywy może nieco dziwić, dlaczego zarejestrowanie tak prostej muzyki zajęło tyle czasu. Było to związane z niezwykłą płodnością artystyczn

[Recenzja] Bob Dylan - "Bob Dylan" (1962)

Obraz
Eponimiczny debiut Boba Dylana pozostaje w cieniu wielu jego późniejszych wydawnictw. I właściwie trudno się temu dziwić, bo to dość niepozorny album, jakich wówczas nagrywano wiele. Składający się głównie z interpretacji tradycyjnych utworów folkowych i bluesowych, zarejestrowanych wyłącznie z akompaniamentem gitary akustycznej i harmonijki. Dylan napisał jedynie dwa spośród trzynastu utworów: gadany blues "Talkin' New York", w którym opisuje swoje wrażenia po przeprowadzce do tytułowego miasta, a także "Song for Woody", hołd dla folkowego pieśniarza Woody'ego Guthrie. Nie jest to jeszcze ten zaangażowany społecznie i politycznie Dylan, którego doskonale napisane teksty uczyniły "głosem pokolenia", a zarazem jednego z najbardziej rozpoznawalnych wykonawców wszech czasów. Pod względem stricte muzycznym wszystko jednak jest już na swoim miejscu. Zarówno charakterystyczny, zachrypnięty głos, jak i nie mniej rozpoznawalny styl gry na gitarze i

[Recenzja] Rory Gallagher - "Blues" (2019)

Obraz
Dokładnie dwadzieścia cztery lata temu, 14 czerwca 1995 roku, zmarł jeden z najwybitniejszych bluesrockowych gitarzystów, Rory Gallagher. W Polsce artysta wciąż pozostaje kompletnie zapomniany. W innych krajach raczej nie jest pod tym względem lepiej (poza rodzimą Irlandią i może jeszcze Wielką Brytanią, Niemcami czy Francją). Co jakiś czas podejmowane są jednak kroki, by zmienić taki stan rzeczy. W tym roku ukazały się reedycje studyjnych longplayów, a także zupełnie nowa kompilacja "Blues". Składanka zawiera niepublikowany wcześniej materiał - odrzuty ze studia, nagrania dla radia BBC i irlandzkiej telewizji RTE, fragmenty występów na żywo, a także inne utwory spoza regularnych płyt Irlandczyka. Choć zostały zarejestrowane na przestrzeni dwóch dekad, w latach 1971-92, to dzięki zastosowanemu kluczu, tworzą całkiem spójną całość. Jak wyjaśnia już sam tytuł, wybrano utwory o najbardziej bluesowym charakterze, z których wiele to interpretacje bluesowych standardów. Podsta

[Recenzja] John Mayall - "Nobody Told Me" (2019)

Obraz
Można pozazdrościć formy 85-letniemu Johnowi Mayallowi. Muzyk wciąż aktywnie koncertuje i nagrywa nowe albumy. Zaledwie dwa lata temu ukazał się udany "Talk About That", a do sprzedaży właśnie trafia jego następca, "Nobody Told Me" - 36. studyjny longplay w dyskografii ojca brytyjskiego bluesa. W nagraniach wzięła udział sprawdzona sekcja rytmiczna - basista Greg Rzab i perkusista Jay Davenport - a także gitarzysta rytmiczny Billy Watts. Wszystkie solowe partie gitar zostały natomiast wykonane przez mniej lub bardziej znanych gości, jak Joe Bonammasa, Carolyn Wonderland, Larry McCray i Steven Van Zandt, ale także niekojarzących się z bluesem Alexa Lifesona i Todda Rundgrena. "Nobody Told Me" pod względem muzycznym nie przynosi żadnych zaskoczeń. John Mayall po raz kolejny cofa się do swoich korzeni i stylistyki znanej z takich albumów, jak "Blues Breakers", "A Hard Road" czy "Crusade". Pod dostatkiem tutaj typowo blueso

[Recenzja] Captain Beefheart & His Magic Band - "Mirror Man" (1971)

Obraz
"Mirror Man" zawiera nagrania dokonane pod koniec 1967 roku, z myślą o wydaniu ich na następcy debiutanckiego "Safe as Milk". Do wydania albumu jednak nie doszło. Przyczyna tego nie jest do końca jasna, jednak niektórzy twierdzą, że to producent Bob Krasnow, który właśnie założył własną wytwórnię płytową, doprowadził do zerwania kontraktu z dotychczasowym wydawcą. Nie mając większego wyboru, wiosną 1968 roku zespół zarejestrował z nim nowy materiał. Niestety, utwory zostały poddane przez Krasnowa dziwacznej obróbce dźwięku, przez którą brzmienie "Strictly Personal" pozostawia bardzo wiele do życzenia. Na szczęście, poprzedni wydawca zachował prawa do nagrań z wcześniejszej sesji i po czterech latach zdecydował się je opublikować - bez żadnej ingerencji w materiał. Na "Mirror Man" składają się trzy długie bluesowe jamy, oraz oryginalna wersja "Kandy Korn", zarejestrowanego ponownie na "Strictly Personal". Różnica w por

[Recenzja] Miles Davis - "Star People" (1983)

Obraz
Na "Star People" zebrano studyjne i koncertowe nagrania dokonane na przestrzeni siedmiu miesięcy, od sierpnia 1982 do lutego następnego roku. Davisowi przez cały ten czas towarzyszył w miarę stabilny skład, z saksofonistą Billem Evansem, gitarzystą Mikiem Sternem, basistą Marcusem Millerem (na początku 1983 roku zastąpionym przez Toma Barneya), perkusistą Alem Fosterem i perkusjonistą Mino Cinelu. W międzyczasie dołączył do nich drugi gitarzysta, John Scofield, którego bluesowy styl gry interesująco dopełnił brzmienie grupy. Świetnie wypadają oba nagrania koncertowe, czyli "Come Get It" i "Speak". W przeciwieństwie do wydanej kilka miesięcy wcześniej koncertówki "We Want Miles", tutaj nie brakuje szaleństwa, energii i intensywności, jakie cechowały występy Davisa w poprzedniej dekadzie. Podobnie jak wtedy, muzycy mieszają funk, rock i jazz, choć już nie w tak awangardowy sposób, a psychodeliczny nastrój został zastąpiony klimatem i brzmi

[Recenzja] Captain Beefheart and the Magic Band - "Lick My Decals Off, Baby" (1970)

Obraz
Album "Lick My Decals Off, Baby" mógłby być trzecią płytą "Trout Mask Replica". Ponownie mamy do czynienia z dziwaczną mieszanką bluesa i free jazzu. Tym razem przyrządzoną z nieco innych składników. Bez utworów śpiewanych a capella i akustycznego bluesa, z mniejszą rolą dęciaków (obecne są tylko w "Japan in a Dishpan" i "Flash Gordon's Ape"). Pojawiają się za to zupełnie nowe elementy. Przede wszystkim warto odnotować obecność nowego członka zespołu - Arta Trippa, grającego na różnych perkusjonaliach, lecz głównie na marimbie (stąd też jego pseudonim - Ed Marimba). Instrument ten największą rolę odgrywa w "Petrified Forest", "The Smithsonian Institute Blues (or the Big Dig)" i "The Clouds Are Full of Wine (not Whiskey or Rye)". Ten ostatni to zresztą jeden z najciekawszych fragmentów longplaya, wyróżniający się za sprawą bardziej subtelnego brzmienia głosu Beefhearta. Niespodzianką są także akustyczne ins

[Recenzja] Captain Beefheart and His Magic Band - "Trout Mask Replica" (1969)

Obraz
"Trout Mask Replica" to jeden z najdziwniejszych, ale i najbardziej genialnych albumów, jakie kiedykolwiek się ukazały. Równie interesująca, co zawarta na nim muzyka, jest sama historia jego powstania. Po problemach związanych z nagrywaniem poprzedniego albumu, "Strictly Personal", zespół pozostał bez wytwórni i producenta. Z pomocą przyszedł jednak Frank Zappa, który właśnie założył własną wytwórnię. Dzięki temu, muzycy otrzymali całkowitą wolność artystyczną. W drugiej połowie 1968 roku zamieszkali razem w wynajętym domu, w którym przez wiele miesięcy nie tylko tworzyli i szlifowali nowy materiał, ale także zorganizowali prowizoryczne studio nagraniowe. Początkowo longplay miał być w całości nagrany w takich warunkach, ale amatorska jakość nagrań pozostawiała wiele do życzenia. Muzycy mieli też poważniejsze problemy - funduszy ledwo wystarczało im na czynsz, więc żywili się głównie konserwami lub dokonywali kradzieży. Nie mogło się to dobrze skończyć - zost

[Recenzja] Grateful Dead - "Workingman's Dead" (1970)

Obraz
Po podsumowaniu dotychczasowej kariery koncertówką "Live/Dead", muzycy Grateful Dead postanowili porzucić psychodelię i zwrócić się w stronę swoich muzycznych korzeni. Zawartość kolejnego, czwartego studyjnego longplaya, "Workingman's Dead", to osiem nieskomplikowanych utworów, opartych głównie na brzmieniu akustycznych gitar. Zespół oddaje tutaj hołd amerykańskiej tradycji muzycznej, oscylując pomiędzy takimi stylistykami, jak folk, country i blues. W klimat całości świetnie wprowadza otwierający album "Uncle John's Band" - bardzo chwytliwy i energetyczny kawałek, z pięknymi harmoniami wokalnymi w stylu Crosby, Stills & Nash. Bardzo fajnym urozmaiceniem są natomiast dwa żywsze kawałki bluesowe, w których większą rolę odgrywa elektryczne instrumentarium: "New Speedway Boogie" i "Easy Wind". Niestety, reszta utworów pozostawia mnie całkowicie obojętnym, lub wywołuje zdecydowanie negatywne odczucia ("Dire Wolf"

[Recenzja] Gregg Allman - "Southern Blood" (2017)

Obraz
Gregg Allman w ostatnich latach życia planował nagranie albumu, który składałby się wyłącznie z premierowych kompozycji jego autorstwa. Wydawnictwo miało nosić tytuł "All Compositions By Gregg Allman" i byłoby jego pierwszym longplayem bez cudzych utworów. Niestety, pogarszający się stan zdrowia (od 2012 roku zmagał się z rakiem wątroby, którą przeszczepiono mu dwa lata wcześniej) znacznie utrudniał mu tworzenie i rejestrację materiału. W marcu 2016 roku dał radę wziąć udział w kilkudniowej sesji nagraniowej, podczas której zarejestrował partie wokalne do dziesięciu utworów. Wbrew wcześniejszym zamierzeniom, większość z nich to covery - Gregg wybrał utwory, które najlepiej oddawały jego ówczesny stan i samopoczucie, sięgając m.in. do repertuaru Tima Buckleya, Boba Dylana, Grateful Dead i Muddy'ego Watersa. Allman nie wrócił już nigdy do studia, by dokończyć pracę nad tym materiałem. To, co udało się wtedy zarejestrować, zostało dokończone już bez jego udziału (dodano

[Recenzja] Ry Cooder & Vishwa Mohan Bhatt - "A Meeting by the River" (1993)

Obraz
Przykłady wpływów tradycyjnej muzyki indyjskiej w rocku i jazzie można mnożyć. Znacznie trudniej wskazać je w muzyce bluesowej. Jest oczywiście kompozycja "East-West" grupy The Butterfield Blues Band - bez wątpienia jeden z najambitniejszych utworów w całym gatunku. Poza tym warto wspomnieć o albumie "A Meeting by the River" - projekcie Ry Coodera i Vishwy Mohana Bhatta. Cooder to amerykański gitarzysta, znany m.in. ze współpracy z Captainem Beefheartem, Taj Mahalem, Neilem Youngiem, czy Stonesami. Natomiast Bhatt to indyjski muzyk, grający na skonstruowanym przez siebie instrumencie, Mohan veena, będącym tak zmodyfikowaną gitarą akustyczną, aby przypominała (brzmieniem i sposobem wydobywania dźwięku) hindustański instrument vichitra veena. Obaj muzycy po raz pierwszy spotkali się we wrześniu 1992 roku, gdzieś nad rzeką Ganges, i już po niecałej godzinie znajomości zagrali improwizowany, niećwiczony wcześniej jam, podczas którego towarzyszyli im Sukhvinder Sing

[Recenzja] John Mayall - "Talk About That" (2017)

Obraz
Ojciec brytyjskiego bluesa nieustannie zachwyca. Mimo osiemdziesięciu trzech lat na karku, John Mayall wciąż koncertuje (na początku marca wystąpi na dwóch koncertach w Polsce) i nagrywa nowe albumy. Bardzo dobre albumy. Właśnie wydany "Talk About That" jest tego najlepszym potwierdzeniem. Zawarta na nim muzyka przenosi słuchacza w najlepsze czasy muzyki bluesowej i rockowej, zarówno swoim oldskulowym klimatem, jak i poziomem. To niesamowite, ale John jest tutaj w porównywalnej formie - kompozytorskiej i wykonawczej - co w czasach "Blues Breakers" czy "The Turning Point". Dobrze brzmi jego głos. Słychać w nim upływ czasu, ale nie ukrywajmy - to nigdy nie był wybitny wokalista, więc nie mógł wiele stracić, a obecnie naprawdę daje radę. Cieszy też brzmienie, bardzo klasyczne, naturalne, jakby album był nagrany czterdzieści parę lat temu, a nie w XXI wieku. Początek jest dość zaskakujący, bo tytułowy "Talk About That" to utwór... funkrockowy.

[Recenzja] The Rolling Stones - "Blue & Lonesome" (2016)

Obraz
Premiera nowego albumu tak zasłużonej grupy, jak The Rolling Stones, to wielkie muzyczne wydarzenie. Zwłaszcza, że od opublikowania poprzedniego długogrającego wydawnictwa grupy minęło już jedenaście lat. "Blue & Lonesome" nie przynosi jednak wyczekiwanego od dawna premierowego materiału. To zbiór bluesowych i rhythm'n'bluesowych standardów. Zespół niejako zatacza pełne koło, gdyż w początkach swojej działalności też grał głównie - choć przecież nie tylko - przeróbki cudzych kompozycji. Sama płyta powstała nieco przypadkiem, w przerwie od nagrywania własnego materiału. W ciągu trzech dni Mick Jagger, Keith Richard, Charlie Watts i Ronnie Wood - wsparci przez swoich stałych współpracowników oraz zaprzyjaźnionych muzyków, Erica Claptona i Jima Keltnera - spontanicznie zarejestrowali te dwanaście kawałków. Nad całą płytą unosi się taka swobodna atmosfera nieplanowanej sesji. I zapewne właśnie dlatego słuchanie tego materiału dostarcza mi znacznie więcej przyjemn