Posty

Wyświetlanie postów z październik, 2013

[Recenzja] Atomic Rooster - "Death Walks Behind You" (1970)

Obraz
"Death Walks Behind You", drugi album Atomic Rooster, zwraca uwagę już samą okładką, z reprodukcją obrazu "Nabuchodonozor" Williama Blake'a. Jednak sama muzyka również prezentuje większą dojrzałość zespołu. Trzeba jednak pamiętać, że ze składu uczestniczącego w nagraniu debiutanckiego "Atomic Rooster" pozostał tylko klawiszowiec Vincent Crane. Nick Graham odszedł do Skin Alley, a Carl Palmer wspólnie z Keithem Emersonem i Gregiem Lake'em założył supergrupę Emerson, Lake & Palmer. Ich miejsca zajęli odpowiednio John Du Cann i Paul Hammond. W sierpniu 1970 roku trio zarejestrowało materiał na longplay, który okazał się jego największym sukcesem komercyjnym, dochodząc do 12. miejsca na UK Albums Chart i lokując się pod koniec pierwszej setki listy amerykańskiego Billboardu. Spory sukces odniósł także promujący go na singlu "Tomorrow Night" (11. miejsce w brytyjskim notowaniu). Longplay zawiera solidną porcję hard rocka, często d

[Recenzja] Atomic Rooster - "Atomic Roooster" (1970)

Obraz
Początków Atomic Rooster należy szukać w istniejącej w drugiej połowie lat 60. psychodelicznej grupie The Crazy World of Arthur Brown. Dowodzona przez charyzmatycznego wokalistę Arthura Browna (który wywarł ogromny wpływ na sposób śpiewania chociażby Iana Gillana czy Bruce'a Dickinsona), zyskała pewną popularność w rodzimej Wielkiej Brytanii. Singiel "Fire" okazał się naprawdę sporym przebojem (także w kilku innych europejskich krajach). Muzycy postanowili więc zainteresować swoją twórczością także słuchaczy po drugiej stronie Atlantyku. Niestety, amerykańska trasa okazała się kompletną porażką, co wpłynęło na decyzję o rozwiązaniu kapeli. Jej członkowie szybko znaleźli sobie nowe zajęcia. Najciekawszym z nich okazał się projekt klawiszowca Vincenta Crane'a i perkusisty Carla Palmera, którzy powołali do życia właśnie Atomic Rooster. W składzie początkowo miał się znaleźć także Brian Jones z The Rolling Stones, któremu przypadłaby rola śpiewającego gitarzysty. M

[Recenzja] Blood Ceremony - "The Eldritch Dark" (2013)

Obraz
Na swoim trzecim, najnowszym jak dotąd albumie, "The Eldritch Dark", Kanadyjczycy z Blood Ceremony trzymają się wcześniej wypracowanego stylu. Pod względem muzycznym będącego mieszanką elementów zaczerpniętych głównie od Black Sabbath i Jethro Tull, a tekstowo krążącym wokół takich tematów, jak pogańskie wierzenia, obrzędy i rytuały, ale też czary, czarownice i sabaty. Wszystkie charakterystyczne elementy pojawiają się już w otwierającym album "Witchwood", w którym sabbathowe riffy przeplatają się z tullowym fletem i klasycznie rockowymi organami, sekcja rytmiczna zapewnia solidny podkład, a wszystkiemu towarzyszy melodyjny śpiew Alii O'Brien. Warto też zwrócić uwagę na nie do końca oczywistą strukturę, ze zmianami nastroju i niespodziewanie wprowadzanymi nowymi motywami. Na tych samych patentach zbudowano też tytułowy "The Eldritch Dark" oraz finałowy "The Magican", natomiast "Goodbye Gemini" i "Drawing Down the Moon"

[Recenzja] Blood Ceremony - "Living with the Ancients" (2011)

Obraz
Blood Ceremony już na swoim eponimicznym debiucie pokazał, że granie w stylu retro nie musi wykluczać świeżego spojrzenia na muzykę sprzed czterdziestu lat. Jasne, nawiązania do Black Sabbath, Jethro Tull czy w mniejszym stopniu Coven i Black Widow są tam ewidentne, ale połączone w całkiem unikalny sposób. Na kolejnym albumie, noszącym tytuł "Living with the Ancients" (chyba nie przypadkiem kojarzącym się z tullowym "Living in the Past"), zespół właściwie nie proponuje nic więcej - z jednym małym wyjątkiem, o którym wspominam w dalszej części recenzji - ale dotychczasową stylistykę doprowadził do perfekcji. Kompozycje stały się bardziej wyraziste, a aranżacje jeszcze ciekawsze.  Gitarzysta Sean Kennedy sypie jak z rękawa świetnymi, charakterystycznymi riffami ze szkoły Tony'ego Iommi, nierzadko błyszcząc też niezłymi solówkami. Sekcja rytmiczna nie wyróżnia się jakoś szczególnie, ale zapewnia bardzo solidny, jak najbardziej adekwatny akompaniament. Natomiast

[Recenzja] Blood Ceremony - "Blood Ceremony" (2008)

Obraz
Nie sposób zliczyć grup, które postanowiły całą swoją twórczość oprzeć na patentach podebranych od Black Sabbath. W zdecydowanej większości są to bezwartościowi epigoni, nie potrafiący dodać nic od siebie. Zdarzają się jednak wyjątki, jak kanadyjski Blood Ceremony. Podstawą brzmienia grupy - stylizowanego na przełom lat 60. i 70. - są sabbathowe riffy i kroczące rytmy, ale istotną rolę pełnią w nim również elektryczne organy, nadające trochę psychodelicznego, a trochę horrorowego - w stylu starych filmów grozy - klimatu, a także partie fletu poprzecznego, nasuwające skojarzenia z Jethro Tull. Kto wie, czy tak właśnie nie grałaby ta ostatnia grupa, gdyby w jej składzie na trochę dłużej został Tony Iommi (gitarzysta Black Sabbath przewinął się przez Jethro Tull pomiędzy ich pierwszym i drugim albumem, nie biorąc udziału w żadnych nagraniach). Jednak w Blood Ceremony przy mikrofonie stoi dziewczyna, Alia O'Brien - ona też odpowiada za partie fletu i organów - co w połączeniu z oku

[Artykuł] Najważniejsze utwory The Beatles - część II

Obraz
W drugiej części listy udało się zamieścić trochę mniej znanych, niesinglowych utworów Beatlesów, bardzo jednak ważnych dla rozwoju całej muzyki rockowej (np. "Tomorrow Never Knows", "Happiness Is a Warm Gun", "Helter Skelter"). Ponadto, tym razem obok utworów podpisanych nazwiskami Lennon/McCartney, znalazło się miejsce dla kilku kompozycji George'a Harrisona. Niestety, dla żadnego z dwóch kawałków Ringo Starra nie starczyło już miejsca (z drugiej strony, na listę ewentualnie mógłby trafić tylko "Don't Pass Me By" - jako pierwsza autorska kompozycja perkusisty). Na liście brakuje natomiast trzech utworów, które doszły do 1. miejsca brytyjskiego i/lub amerykańskiego notowania ("Hello, Goodbye", "Lady Madonna" i "The Ballad of John and Yoko"), ponieważ, pomijając ich komercyjny sukces, nie są ważne ani w historii samego zespołu, ani tym bardziej dla ogółu muzyki rockowej. The Beatles: George Harrison,

[Recenzja] Motörhead - "Aftershock" (2013)

Obraz
Czego należy spodziewać się po nowym albumie Motörhead? Ostrego, szybkiego i bardzo energetycznego grania. Dokładnie tak, jak na klasycznych dokonaniach w rodzaju "Overkill", "Bomber" czy "Ace of Spades". Już pierwszy udostępniony przez zespół kawałek, "Crying Shame", pokazywał, że muzycy są w dobrej formie. Chociaż średnia ich wieku mocno przekracza 50 lat, a sam Lemmy zbliża się do siedemdziesiątki, to wciąż potrafią przyłożyć mocniej od większości współczesnych rockowych grup. Większość utworów z najnowszego wydawnictwa spokojnie mogłaby trafić na któryś z wspomnianych wyżej albumów (np. "Heartbreaker", "End of Time", "Going to Mexico", "Queen of the Damned", "Paralyzed"). Wiele z nich ma też spory potencjał komercyjny, w dobrym tego słowa znaczeniu, żeby wspomnieć tylko o "Knife" czy "Keep Your Powder Dry".  Na "Aftershock" nie brak jednak bardziej zask

[Recenzja] Pearl Jam - "Lightning Bolt" (2013)

Obraz
Najnowszy album Pearl Jam brzmi jak zbiór odrzutów z kilku poprzednich wydawnictw. Nie tworzą one spójnej całości. Ale i żaden kawałek nie broni się samodzielnie. Wszystkie sprawiają wrażenie tak samo wymęczonych, bez względu na to, czy zespół stawia na wesoły banał (np. "Getaway", "Swallowed Whole", "Let the Records Play"), pseudo-punkowy brud ("Mind Your Manners"), balladowe smęcenie (np. "Sirens", "Yellow Moon", "Future Days"). Zabrakło tu chociaż jednej zapamiętywanej melodii, gitarowej zagrywki czy solówki. Choćby jednej przyciągającej uwagę aranżacji. Czegokolwiek, co wyróżniałoby te nagrania od dziesiątek innych, jakie zespół do tamtej pory wydał. O braku pomysłów świadczy też sięgnięcie po "Sleeping By Myself", nagrany już wcześniej przez Eddiego Veddera na solowy album "Ukulele Songs". I bez niego całość byłaby za długa. Tak naprawdę nie ma jednak żadnego powodu, by męczyć się słuc

[Recenzja] Budgie - "Bandolier" (1975)

Obraz
Na "Bandolier" zadebiutował perkusista Steve Williams, który zagrał także na wszystkich kolejnych wydawnictwach grupy. Skład zespołu ustabilizował się na wiele lat. Jednak był to też początek końca, gdyż późniejsze albumy powszechnie uznawane są za znacznie słabsze. "Bandolier" uznawany jest natomiast za jedno z największych osiągnięć grupy. Już w chwili wydania spotkał się z dobrym przyjęciem, co zaowocowało 36. miejscem na UK Albums Chart. Był to drugi największy - po poprzednim w dyskografii "In for the Kill!" (który doszedł do 29. miejsca) - komercyjny sukces Budgie. Być może jest to najciekawsze wydawnictwo zespołu, który co prawda nie ustrzegł się tutaj wcześniej popełnianych błędów, ale skupia się na tym, co wychodziło mu najlepiej, prezentując przy okazji nieco większą dojrzałość, zwłaszcza w kwestii kompozytorskiej. Na album trafiło sześć utworów, po trzy na każdą stronę winylowego wydania. Dobrze wypadają otwieracze obu stron. Ciężki, ro

[Recenzja] Budgie -"In for the Kill!" (1974)

Obraz
"In for a Kill!" był pierwszym i zarazem największym przebojem Budgie. Longplay doszedł do 29. miejsca na UK Albums Chart. Wcześniejsze wydawnictwa zespołu w ogóle nie weszły do notowań, więc był to zadziwiający sukces. Nie doczekał go jeden z założycieli, dotychczasowy perkusista Ray Phillips, którego wkrótce przed sesją nagraniową zastąpił Pete Boot. Pod względem stylistycznym nie ma tu natomiast wielkich zmian. To bezpośrednia kontynuacja "Never Turn Your Back on a Friend". Hard rock wyraźnie zmierzający w kierunku stylistyki zwanej dziś heavy metalem, choć nie brakuje tu typowej dla lat 70. różnorodności. Niestety, podobnie jak i wcześniejsze albumy Budgie, "In for the Kill!" jest bardzo nierówny. Znalazł się tutaj prawdopodobnie najlepszy utwór w dorobku zespołu - "Zoom Club". Rozbudowany do dziesięciu minut, z bardzo udanymi fragmentami instrumentalnymi o nieco jamowym charakterze, ale wyróżniający się także autentycznie chwytliwym