Posty

Wyświetlanie postów z wrzesień, 2020

[Recenzja] Sonic Youth - "Bad Moon Rising" (1985)

Obraz
Na swoim drugim pełnowymiarowym - choć znów niezbyt długim - wydawnictwie, muzycy Sonic Youth zaproponowali coś na kształt albumu koncepcyjnego. Poszczególne utwory płynnie przechodzą w kolejne, zaś ich warstwa tekstowa skupia się na pokazaniu mrocznej strony Ameryki, poruszając takie tematy, jak przemoc, śmierć czy szaleństwo. Pod względem muzycznym jest to natomiast kontynuacja drogi obranej na "Confusion Is Sex". Kwartet, a właściwie troje gitarzystów, dalej eksperymentuje z brzmieniem i awangardowymi technikami gry na swoich instrumentach. Aczkolwiek tym razem zdają się lepiej nad tym wszystkim panować, co sprawia, że utwory wydają się trochę bardziej przemyślane, choć wciąż dalekie od powszechnie pojmowanej piosenkowości i zachowujące artystyczną bezkompromisowość. Zaczyna się od zaskakująco melodyjnego i łagodnego "Intro", opartego na kilku uzupełniających się ścieżkach gitar. W "Brave Men Run (In My Family)" brzmienie jest już bardziej zgiełk

[Recenzja] Zappa / Beefheart / Mothers - "Bongo Fury" (1975)

Obraz
Frank Zappa i Don Van Vliet, lepiej znany pod pseudonimem Captain Beefheart, poznali się jeszcze jako nastolatkowie. Połączyło ich zainteresowanie bluesem i wkrótce zaczęli razem grywać. Z czasem jednak każdy z nich poszedł w swoją stronę, realizując się w odmiennych stylach muzycznych. Pozostali w przyjacielskich stosunkach i jeszcze nie raz ze sobą współpracowali. Już pod koniec lat 60. zaowocowało to jednymi z najsłynniejszych i najbardziej porywających albumów rockowych. Najpierw Zappa pomógł w produkcji i wydaniu "Trout Mask Replica", a dosłownie chwilę później Beefheart wziął udział w sesji "Hot Rats", udzielając się wokalnie w utworze "Willie the Pimp". Wówczas obaj byli u szczytu swoich możliwości, więc z powodzeniem - przynajmniej artystycznym, bo od strony finansowej różnie to wyglądało - kontynuowali kariery osobno. Ich drogi ponownie przecięły się dopiero na początku 1975 roku, w nie do końca pomyślnych okolicznościach. Był to bardzo tru

[Recenzja] Sun Ra and His Astro Infinity Arkestra - "My Brother the Wind" (1970)

Obraz
Jazz był jednym z ostatnich gatunków, w których zaczęto stosować syntezatory. Stało się to już w latach 70., po wprowadzeniu na rynek mobilnych, a przy tym tańszych urządzeń. Wcześniej syntezatory były ogromnymi maszynami, nadającymi się wyłącznie do użytku studyjnego. Wszystko zmieniło się w momencie, gdy Robert Moog wprowadził swój przełomowy model MiniMoog, który szybko zyskał popularność wśród przedstawicieli różnych gatunków. Pierwszym jazzmanem, który wykorzystał go w swoich nagraniach, był nie kto inny, jak jeden z największych futurystów jazzu, Sun Ra. I to jeszcze zanim pierwsze egzemplarze trafiły do sprzedaży. Muzyk poznał Roberta Mooga jesienią 1969 roku, za pośrednictwem jednego ze swoich znajomych. Dzięki niemu cały ówczesny skład Arkestry - około piętnastu osób - mógł zwiedzić fabrykę Mooga. Na koniec wizyty lider otrzymał jeden z prototypów MiniMooga, będącego wciąż w fazie testów. Dzięki niemu w końcu mógł z łatwością kreować kosmiczne brzmienia, które od dawna p

[Recenzja] Kult - "Kult" (1986)

Obraz
"Kult" Kultu należy do tych nieco mniej popularnych i cenionych albumów jednego z najbardziej kultowych polskich zespołów. Dziś kojarzonego głównie z juwenaliami i coraz bardziej żenującym nowym materiałem. Nie zawsze jednak tak było. W początkach działalności. w tym także na niezatytułowanym debiucie, grupa miała znacznie więcej do zaoferowania. Pod względem stylistycznym te wczesne dokonania nawiązują przede wszystkim do post-punku. A więc grania, które w drugiej połowie lat 80. miało już pewną tradycję, także - choć krótszą - w naszym kraju. Stwierdzenie, że twórczość Kultu jest spóźniona o dobrą dekadę minęłoby się jednak z prawdą. Muzycy zaproponowali własną wersję post-punku, czerpiącą też sporo z rocka psychodelicznego, a nawet trochę z funku i jazzu. Stworzyli własny, oryginalny styl. I już na pierwszym albumie styl ten jest praktycznie w pełni rozwinięty. Ale same kompozycje nie są jeszcze tak charakterystyczne i ciekawe, jak na kolejnych wydawnictwach, a i brzm

[Recenzja] My Bloody Valentine - "Isn't Anything" (1988)

Obraz
Przez długi czas myślałem, że debiutem My Bloody Valentine był "Loveless" z 1991 roku. To tamto wydawnictwo nieustannie cieszy się statusem jednego z najsłynniejszych i najważniejszych albumów wszech czasów. O wcześniejszych dokonaniach nie mówi ani nie pisze się wiele. Tymczasem wydany trzy lata wcześniej "Isn't Anything" jest płytą niewiele słabszą, a  liczne poprzedzające ją EPki też warto poznać, bo pokazują rozwój irlandzkiego - choć działającego głównie w Wielkiej Brytanii - zespołu, zanim doszedł do stworzenia i dopracowania swojego unikalnego, inspirującego innych brzmienia. Zespół powstał w 1983 roku z inicjatywy dwóch muzyków współpracujących ze sobą już od pewnego czasu: gitarzysty Kevina Shieldsa oraz perkusisty Colma O'Ciosoiga. Najwcześniejsze nagrania, z wokalistą Davidem Conwayem, wpisują się w stylistykę rocka gotyckiego, a nawet horror punku z okolic Misfits. Muzyce proponowanej wówczas przez grupę zdecydowanie brakowało oryginalnośc

[Recenzja] Lee Morgan - "Search for the New Land" (1966)

Obraz
Lee Morgan kojarzony jest głównie z graniem hard bopu. Taką muzykę wykonywał jako członek The Jazz Messengers, na albumie Johna Coltrane'a "Blue Train", ale także na swoich autorskich płytach, ze słynnym "The Sidewinder" na czele. Zdarzały mu się jednak także wyprawy w inne rejony, czego doskonałym przykładem "Search for the New Land", nawiązujący do post-bopowych trendów połowy lat 60. Materiał został zarejestrowany - oczywiście w studiu Rudy'ego Van Geldera - już 15 lutego 1964 roku, ale decydenci Blue Note odłożyli go na półkę na niemal dwa i pół roku, uznając za niewystarczająco komercyjny. Gdy jednak w końcu doczekał się premiery, wciąż brzmiał tak samo świeżo. Po części była to także zasługa świetnych instrumentalistów, którzy towarzyszą tu Morganowi: Wayne'a Shortera i Herbiego Hancocka z kwintetu Milesa Davisa, Reggiego Workmana współpracującego wcześniej z Coltrane'em, Billy'ego Higginsa z zespołu Ornette'a Colemana or

[Recenzja] Magma - "Félicité Thösz" (2012)

Obraz
"Félicité Thösz", trzeci album Magmy wydany w XXI wieku, potwierdza, że Christian Vander powracając do tego szyldu nie miał zamiaru jedynie odcinać kuponów od dawnych dokonań. Mógłby przecież, będąc świadomym kultowego statusu swojej grupy, nagrywać nowe wersje "Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh", starając się jak najbardziej zbliżyć do pierwowzoru. Jednak już albumy "K.A" i "Ëmëhntëhtt-Ré", choć bazowały na materiale napisanym jeszcze w latach 70., przyniosły parę nowych rozwiązań. "Félicité Thösz" to jeszcze bardziej zaawansowana próba odświeżenia zeuhlowej stylistyki. Po czterdziestu latach działalności Vander pozostał poszukującym muzykiem, nie obawiającym się eksperymentować. Jednocześnie cały czas słychać, że to Magma. Longplay składa się w zasadzie z dwóch utworów: blisko półgodzinnej kompozycji tytułowej, podzielonej na dziesięć segmentów i ścieżek, a także nieznacznie przekraczającego cztery minuty "Les Hommes Sont Venus

[Recenzja] Wire - "154" (1979)

Obraz
Sto pięćdziesiąt cztery. Podobno tyle koncertów dali muzycy Wire przed premierą swojego trzeciego albumu. Uświadamia to, że tak naprawdę niewiele czasu minęło od powstania grupy do wydania tego longplaya. Raptem trzy lata, bez jednego miesiąca. Robi to wrażenie, jeśli wziąć pod uwagę, jak bardzo w tym czasie zmieniła się muzyka zespołu. Od właściwie stricte punkrockowego, choć na swój sposób bardzo różnorodnego debiutu "Pink Flag", przez wykraczający poza punkową stylistykę "Chairs Missing", po właściwie zupełnie już niepunkowy "154". To najdłuższy z tych trzech klasycznych albumów Wire - po wydaniu których zespół zawiesił działalność, a mimo licznych powrotów nie wrócił już do tego poziomu - a jednocześnie zawierający najmniej utworów. To dlatego, że muzycy wyraźnie zwolnili tempa i bardziej urozmaicili struktury. Mówiąc o zmianach trzeba też wspomnieć o bogatszym brzmieniu, wynikającym przede wszystkim z wykorzystania na szeroką skalę syntezatorów o

[Recenzja] Gruppe Between - "Einstieg" (1971)

Obraz
Krautrock to bardzo zróżnicowany nurt. Chociażby pod względem środowiska, z jakiego wywodzą się jego przedstawiciele. Wielu z nich, by wspomnieć tylko o Amon Düül II czy Faust, tworzyli zdolni amatorzy. Nie brakowało jednak zespołów, których założyciele odebrali staranne wykształcenie muzyczne, a nawet działali na polu muzyki klasycznej. I właśnie do nich zalicza się Gruppe Between, później używający skróconej nazwy Between. Ten międzynarodowy skład powstał w 1970 roku w Monachium, z inicjatywy dwóch młodych niemieckich kompozytorów i instrumentalistów, pianisty Petera Michaela Hamela oraz altowiolisty Ulricha Stranza. Wkrótce dołączyli do nich gitarzysta argentyńskiego pochodzenia Roberto Détrée, a także urodzony w Stanach Robert Eliscu, ówczesny oboista Münchner Philharmoniker (i późniejszy współpracownik Popol Vuh). Na sam koniec skład poszerzył się o amerykańskiego perkusistę Cottrella Blacka oraz północnoirlandzkiego flecistę Jamesa Galwaya (obecnie sir Jamesa Galwaya), który

[Przegląd] Nowości płytowe 2020 (część 3/4)

Obraz
W trzeciej, przedostatniej części przeglądu najciekawszych albumów wydanych w tym roku przyjrzę się przede wszystkim nowościom z ostatnich trzech miesięcy. Kilka płyt ukazało się już wcześniej, ale z różnych powodów nie zmieściły się w poprzednich przeglądach, opublikowanych odpowiednio w marcu oraz czerwcu . Tym razem musi obejść się bez krytycznych - czy jakichkolwiek innych - opinii na temat muzycznych dinozaurów. Najnowszych wydawnictw Deep Purple ("Whoosh!") i Metalliki ("S&M2") nawet nie przesłuchałem w całości, a na temat "Rough and Rowdy Ways" Boba Dylana, który wynudził mnie niemiłosiernie, wypowiadałem się już kilkakrotnie, więc nie mam ochoty robić tego ponownie. Na liście znalazło się natomiast dziesięć albumów od twórców brzmiących bardziej na czasie. Lista zaczyna się od dwóch polskich płyt jazzowych, a następnie przechodzi do zagranicznych wydawnictw, prezentując szerokie spektrum stylów, od różnych form metalu, przez folk, pop i hip h

[Recenzja] The Andrzej Kurylewicz Quintet - "10 + 8" (1968)

Obraz
"10 + 8" to kolejny z tych albumów, które przy normalnej dystrybucji mogłyby wejść do światowego kanonu jazzu. Stojący za nim Andrzej Kurylewicz to nieżyjący już multiinstrumentalista, kompozytor oraz dyrygent. W trakcie swojej kariery tworzył zarówno muzykę klasyczną, filmową, jak i jazz. Za granie tego ostatniego został wyrzucony z Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Krakowie, gdzie przez cztery lata studiował w klasach fortepianu oraz kompozycji. Było to w połowie lat 50., gdy tego typu muzykę zwalczały komunistyczne władze Polski. Z czasem jednak nastąpiło pewne rozluźnienie i polscy jazzmani mogli nie tylko legalnie występować przed publicznością, ale także nagrywać swoje dzieła w państwowych studiach i wydawać je w państwowych wytwórniach - bo innych wtedy nie było. Kurylewicz jest zresztą autorem pierwszego polskiego albumu jazzowego na płycie 12-calowej, czyli "Go Right", wydanego w 1963 roku przez Polskie Nagrania "Muza". Jeszcze bez kultowe

[Recenzja] Bob Dylan - "Planet Waves" (1974)

Obraz
Jednym z najbardziej tajemniczych zdarzeń w historii Boba Dylana jest jego motocyklowy wypadek z lipca 1966 roku. Przez lata narosło wokół tego wydarzenia wiele legend. Popularna teoria głosi, że w ogóle do niego nie doszło, gdyż nie została wezwana karetka, a artysta nie był hospitalizowany. Pomimo tego, niemal całkiem wycofał się z życia publicznego i na wiele lat zrezygnował z koncertowania. Prawdopodobnie miał po prostu dość sławy, a zwłaszcza coraz bardziej irytujących dziennikarzy oraz fanów. Z czasem jednak zatęsknił za występami przed publicznością. Latem 1973 roku podjął decyzję o powrocie na scenie. Co więcej, postanowił zaprosić do współpracy swój dawny zespół wspierający, The Band. Muzycy zaczęli próby, podczas których grali też zupełnie nowe kompozycje Dylana i zupełnie spontanicznie postanowiono nagrać nowy album jeszcze przed wyruszeniem w trasę. Longplay miał nosić tytuł "Ceremonies of the Horsemen", ale w ostatniej chwili przemianowano go na "Planet

[Recenzja] David Bowie - "Aladdin Sane" (1973)

Obraz
Po ogromnym sukcesie komercyjnym, jaki odniósł "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars", David Bowie był pod dużą presją. Jego kolejny album miał być pierwszym, który będzie nagrywał jako gwiazda. A to z kolei oznaczało spore oczekiwania wobec tego wydawnictwa. Zarówno fani, jak i przedstawiciele wytwórni liczyli, że artysta jak najszybciej dostarczy kolejną porcję hitów. Materiał na "Aladdin Sane" (tudzież "A Lad Insane", bo tak pierwotnie miał brzmieć tytuł) powstawał głównie podczas amerykańskiej trasy promującej "Ziggy'ego Stardusta". Podczas pobytu w Nowym Jorku, w październiku 1972 roku, zarejestrowano nawet jeden nowy utwór, "The Jean Genie", który niemalże od razu wypuszczono na singlu. Co ciekawe, w Wielkiej Brytanii był to największy do tamtej pory przebój Bowiego. Właściwe sesje odbyły się w Londynie w grudniu i styczniu, zaledwie pół roku po premierze poprzedniego longplaya. W sumie nagrania t