Posty

Wyświetlanie postów z kwiecień, 2016

[Recenzja] The Byrds - "Fifth Dimension" (1966)

Obraz
Swoim debiutanckim albumem "Mr. Tambourine Man" grupa The Byrds przyczyniła się do powstania folk rocka i jangle popu, a wydany zaledwie rok później, trzeci w dyskografii "Fifth Dimension" jest z dużym prawdopodobieństwem pierwszym dojrzałym przykładem rocka psychodelicznego. Longplay ukazał się w lipcu 1966 roku, na niespełna miesiąc przed beatlesowskim "Revolver" i cztery miesiące przed "The Psychedelic Sounds of the 13th Floor Elevators" The 13th Floor Elevators, który dał nazwę całemu nurtowi. Oczywiście, mowa o albumach. Na singlach psychodelia zaistniała już wcześniej. Jako najbardziej istotne piosenki najczęściej wymienia się "Rain" Beatlesów, stronę B singla "Paperback Writer" z maja '66, a także "Eight Miles High" Byrdsów, wydany już w marcu. Kompozycja Gene'a Clarke'a, Jima McGuinna i Davida Crosby'ego stała się pierwszym autorskim przebojem amerykańskiego zespołu, a sukces mógłby być je

[Recenzja] Grand Funk Railroad - "Closer to Home" (1970)

Obraz
Początek trzeciego albumu Grand Funk Railroad nie przynosi żadnych zaskoczeń. Trzy pierwsze kawałki, "Sin's a Good Man's Brother", "Aimless Lady" oraz "Nothing Is the Same" to solidne hardrockowe granie, z ciężkimi riffami, fajnie wypuklonym i wyemancypowanym basem, lekko jamowym charakterem, a także potężną dawką energii. Gdyby nie jak zawsze nieudolne partie wokalne, słuchałoby mi się tego z niekłamaną przyjemnością. Szczególnie czadowy otwieracz w warstwie instrumentalnej pozostawia bardzo dobre wrażenia, a i wokal wydaje się odrobinę bardziej znośny. Sporym zaskoczeniem w kontekście dotychczasowej twórczości amerykańskiego tria okazuje się "Mean Mistreater", w której miejsce gitary zajmuje elektryczne pianino. Z początku udaje się stworzyć całkiem przyjemny klimat, wyjątkowo dobra jest też melodia i linia wokalna. Niestety, wraz z wejściem sekcji rytmicznej kawałek rozwija się bez polotu, w strasznie banalnym kierunku, a w pewnym

[Recenzja] Deep Purple - "Long Beach 1976" (2016)

Obraz
Niewiele zespołów wydało tyle koncertówek, co Deep Purple. Zapowiedzi kolejnych - pojawiające się nawet po kilka razy w ciągu roku - nie robią już na mnie żadnego wrażenia. Czasem jednak któreś z tych wydawnictw zwróci moją uwagę. Tak też jest w przypadku "Long Beach 1976", którego już jutro będzie miał swoją premierę. Jest to bowiem zapis występu składu znanego jako Mark IV, który istniał zaledwie kilka miesięcy i pozostawił po sobie tylko jeden album - niedoceniany, choć przecież bardzo dobry "Come Taste the Band". Dotąd miałem okazję zapoznać się tylko z jedną koncertówką tego wcielenia Deep Purple, wydaną jeszcze w latach 70. "Last Concert in Japan". Niestety, jest to akurat zapis niezbyt udanego koncertu, na co wpłynęły problemy Tommy'ego Bolina z ręką, będące rezultatem leżenia na niej przez kilka godzin po zapadnięciu w narkotykowy trans, co uniemożliwiło mu precyzyjną grę na gitarze. Dlatego też postanowiłem sprawdzić, na co naprawdę było s

[Recenzja] Roy Harper - "Bullinamingvase" (1977)

Obraz
Tytuł "Bullinamingvase" kieruje skojarzenia w stronę jednego z wcześniejszych albumów Harpera, "Folkjokeopus". I jest to niezły trop, gdyż po bardziej rockowym "HQ", tutaj znów dominują brzmienia akustyczne. Amerykanie znają to wydawnictwo pod mniej oryginalnym tytułem "One of These Days in England", zaczerpniętym od jednej z kompozycji. Jednej, ale podzielonej na dwie osobne ścieżki, spinające album jak klamra, wypełniające ponad połowę jego długości. Na otwarcie otrzymujemy wersję piosenkową - krótki, bardzo pogodny kawałek o jednym z najbardziej chwytliwych refrenów w dorobku Roya. Ciekawe, że usłyszymy tu i Alvina Lee z Ten Years After na gitarze, i Ronnie'ego Lane'a z The Faces na basie, a nawet Paula oraz Lindę McCartneyów robiących chórki. "One of These Days in England (Parts 2-10)" to już blisko dwudziestominutowe nagranie, składające się z kilku zróżnicowanych sekcji. Jest to rzecz bliska innych tego typu utworów Ha

[Recenzja] Mike Bloomfield, Al Kooper & Stephen Stills - "Super Session" (1968)

Obraz
Mike Bloomfield, wówczas gitarzysta The Butterfield Blues Band, po raz pierwszy miał okazję grać z Alem Kooperem - późniejszym współzałożycielem Blood, Sweat & Tears - latem 1965 roku, gdy obaj wzięli udział w sesjach "Highway 61 Revisited" Boba Dylana. Muzycy pozostali w kontakcie i jakiś czas później narodził się pomysł wspólnego jamowania. Kooper wynajął na dwa dni studio w CBS Columbia Square. Bloomfield zjawił się wraz z dwoma muzykami swojego ówczesnego zespołu The Electric Flag - basistą Harveyem Brooksem (który zresztą także grał na wspomnianym albumie Dylana, a w przyszłości miał wspomagać m.in. The Doors i Milesa Davisa) oraz klawiszowcem Barrym Goldbergiem. Składu dopełnił ceniony perkusista sesyjny Eddie Hoh, a także niewymieniona z nazwisk sekcja dęta. Pierwszego dnia sesji wszystko przebiegało zgodnie z planem. Zebrany ad hoc  zespół zarejestrował kilka jamów, a także interpretacje "Stop" z repertuaru Howarda Tate'a (możecie kojarzyć wersję J

[Recenzja] Aerosmith - "Toys in the Attic" (1975)

Obraz
"Toys in the Attic" bywa uznawany za największe osiągnięcie Aerosmith, a przynajmniej wśród płyt z wczesnego etapu działalności. Możliwe, że właśnie tutaj udało się najlepiej połączyć komercyjne dążenia zespołu z jako takim poziomem muzycznym. Jeżeli nie oczekuje się grania ambitnego, a przyjemnej, bezpretensjonalnej rozrywki, to trzeci album amerykańskiej kapeli sprawdzi się doskonale. Jedynie ociężały, monotonny "Round and Round" odstaje od imprezowego charakteru całości. Świetnie pasują do niego natomiast inne urozmaicenia, jak "Big Ten Inch Record", przeróbka rhythm'n'bluesowego kawałka Moose'a Jacksona z 1952 roku, a także "No More No More", oba zaaranżowane w stylu staromodnego rock and rolla, czy ballada "You See Me Cryin'" z pianinem i smyczkami, ale jeszcze bez takiej tony lukru, jak późniejsze kawałki zespołu tego typu. Poza tym znajdziemy tu sporą dawkę energetycznego hard rocka, na czele z dwoma singlowy

[Recenzja] The Byrds - "Turn! Turn! Turn!" (1965)

Obraz
Niespełna pół roku po debiutanckim "Mr. Tambourine Man", w tym samym roku kalendarzowym, kwintet The Byrds opublikował kolejny longplay, "Turn! Turn! Turn!". To zdecydowanie za mało czasu, by określić się na nowo, Trzeba być zatem wyrozumiałym dla zespołu, który nie proponuje tu właściwie niczego nowego. Po raz drugi otrzymujemy mieszankę dylanowskiego folku z beatlesowskim proto-rockiem, antycypującą stylistyki folk rocka i jangle popu. Ponownie dużą część repertuaru stanowią przeróbki cudzych kompozycji. Wśród nich nie zabrakło kawałków Boba Dylana ("Lay Down Your Weary Tune", "The Times They Are a-Changin'") i Petera Seegera (tytułowy "Turn! Turn! Turn!"), znalazło się też miejsce dla "A Satisfied Mind" z repertuaru Portera Wagonera, tradycyjnej folkowej pieśni "He Was a Friend of Mine" - znanej też z wersji… Dylana - a nawet XIX-wiecznej piosenki "Oh! Susannah", napisanej przez Stephena Fostera.

[Recenzja] Grand Funk Railroad - "Grand Funk" (1969)

Obraz
Swego czasu Grand Funk Railroad był w ścisłej czołówce najgłośniej i najbardziej energetycznie grających zespołów amerykańskich. Wiąże się z tym pewna anegdota. W październiku 1969 roku trio rozgrzewało publiczność przed występem Led Zeppelin. Reakcja publiczności na tak intensywną muzykę była do tego stopnia entuzjastyczna, że Peter Grant, menadżer Zeppów, odłączył grupie prąd i wyrzucił ją z reszty trasy. Wszystko z obawy, że Amerykanie przyćmią jego podopiecznych. Ale przecież sceniczna energia i odkręcone na maksa przestery to nie wszystko. Brytyjczycy oferowali także dobrze napisane utwory - fakt, częściowo podprowadzone innym twórcom - a także starannie dopracowane aranżacje. W przypadku Grand Funk było po tym względem zdecydowanie gorzej. Na debiutanckim "On Time" kompozycje można nazwać szczątkowymi i, eufemistycznie, mało atrakcyjnymi. Jego następca wypada pod tym względem podobnie. Główna różnica między dwiema płytami tria z 1969 roku to brzmienie. Na "Gran

[Recenzja] Aerosmith - "Get Your Wings" (1974)

Obraz
Drugi album Aerosmith zarejestrowano zaledwie rok po poprzednim, w dokładnie tym samym składzie, choć z większą liczbą gości. Stylistycznie też nie ma na "Get Your Wings" większych zmian. To wciąż hard rock osadzony w bluesie, dość jednak wygładzony i zdradzający zdecydowanie merkantylne podejście muzyków. A jednak słychać tu pewien postęp, szczególnie w kwestii piosenkopisarstwa, gdzie mniej tym razem rock'n'rollowej sztampy, a więcej naprawdę porządnego grania. Szczególnie dobrze wypadają nieco lżejsze, choć energetyczne "Lord of the Thights" i "Spaced", oba przebojowe w dobrym znaczeniu, a zwłaszcza ballada "Seasons of Whiter", całkiem pozbawiona lukru i ckliwości, mająca w sobie coś z klimatu czy melodyki późniejszego o dobre kilkanaście lat grunge'u. We wszystkich tych kawałkach zespół ujawnia zdolność do pisania całkiem niezłych melodii. Wykonanie instrumentalne też jest całkiem przyzwoite, ale na tle hardrockowej średniej

[Recenzja] Roy Harper - "HQ" (1975)

Obraz
"HQ" to jeden z najbardziej docenianych albumów Roya Harpera. Sam twórca twierdził niegdyś, że to jego największe dzieło z nagranych do tamtej pory. Z tym akurat można polemizować. Materiał został nagrany w marcu 1975 roku w słynnym londyńskim Abbey Road Studios. W tym samym czasie, tuż za ścianą, grupa Pink Floyd pracowała tam nad albumem "Wish You Were Here". Kiedy muzycy mieli problem z zarejestrowaniem partii wokalnej "Have a Cigar", Harper zaoferował swoją pomoc i nalegał tak długo, aż pozwolono mu zaśpiewać. Właśnie ta wersja trafiła na album, stając się najsłynniejszym nagraniem z udziałem muzyka. I pewnie jednym z niewielu, za które nigdy nie dostał żadnego wynagrodzenia. Chyba, że uznać za nie rewanż w postaci występu Davida Gilmoura na "HQ". A to tylko jedno z wartych odnotowania nazwisk na liście płac, by wymienić jeszcze Johna Paula Jonesa z Led Zeppelin, Billa Bruforda z King Crimson i Yes czy gitarzystę Chrisa Speddinga z jazz-r

[Recenzja] Groundhogs - "Who Will Save the World? The Mighty Groundhogs" (1972)

Obraz
Marzec 1972 roku przyniósł dwa albumy o bardzo ciekawiej oprawie edytorskiej. Zarówno "Thick as a Brick" Jethro Tull, jak i  "Who Will Save the World? The Mighty Groundhogs", wydano w nietypowo rozkładanych okładkach - pierwsza imituje gazetę, a druga komiks. Piąty album Groundhogs łamie także inny schemat. Do tej pory każdy kolejny album Anglików przynosił coraz ciekawszą i bardziej oryginalną muzykę. Tym razem jednak trio okopało się na zajętej wcześniej pozycji, a nawet nieco cofnęło. Nie ma jednak co narzekać, bo dużo tu naprawdę fajnego grania o jamowym luzie i doskonałej interakcji muzyków, by wymienić "Wages of Peace", "Body in Mind" czy rozimprowizowany do dziesięciu minut "The Grey Maze". Jeszcze więcej dzieje się w pełnym zmian motywów  "Earth Is Not Room Enough", tym razem także pod względem brzmienia, które po raz pierwszy w historii grupy zostało wzbogacone o instrumenty klawiszowe, a konkretnie melotron. Klaw

[Recenzja] Aerosmith - "Aerosmith" (1973)

Obraz
Aerosmith zdecydowanie nie należy do kręgu moich muzycznych zainteresowań. Owszem, lubię bluesowo zabarwiony hard rock, jednak tutaj ten blues występuje w homeopatycznych ilościach, a całokształt twórczości grupy jest zdecydowanie zbyt sztampowy i skomercjalizowany, jak na moje oczekiwania muzyczne. Wczesne dokonania są pod tym względem bardziej znośne od późniejszych, ale też nie należy spodziewać się po nich niczego nadzwyczajnego. Do sięgnięcia po te płyty i podjęcia się ich zrecenzowania, skłoniły mnie wyłącznie powtarzające się licznie pod innymi tekstami pytania oraz prośby. Nie było to przyjemne doświadczenie. W ówczesnym mainstreamie trudno mi wskazać wiele wykonawców, w przypadku których stosunek popularności do jakości tak bardzo by się rozjeżdżał. Po pierwsze, jest to muzyka strasznie wtórna i spóźniona. Podobnie już wcześniej grali The Rolling Stones czy twórcy bluesrockowi. Co jeszcze samo w sobie nie byłoby złe, ale - i to po drugie - Aerosmith strasznie tę stylistykę

[Recenzja] The Byrds - "Mr. Tambourine Man" (1965)

Obraz
W 1964 roku rozpoczęła się w Stanach tak zwana Brytyjska Inwazja. Brytyjscy wykonawcy, z grupą The Beatles na czele, przeprowadzili prawdziwy szturm na amerykańskie listy przebojów i tamtejsze sale koncertowe. Stali się też źródłem inspiracji dla lokalnych muzyków. Jednym z pierwszych amerykańskich zespołów, które wypłynęły na tej fali, był pochodzący z Los Angeles zespół The Byrds. Jego korzenie tkwią w duecie śpiewających gitarzystów Jima McGuinna i Gene'a Clarka, których wkrótce wsparł kolejny śpiewający gitarzysta, David Crosby. Początkowo muzycy występowali pod takimi nazwami, jak The Jet Set czy Beefeaters, i grali folk w stylu Boba Dylana. Kiedy jednak zetknęli się z muzyką brytyjskich grup, szczególnie liverpoolską czwórką, postanowili aranżować tradycyjne pieśni folkowe w podobnym stylu. Potrzebne do tego było dodanie sekcji rytmicznej. Miejsce basisty zajął Chris Hilman, wcześniej grający na mandolinie w zespołach wykonujących muzykę country, natomiast perkusistę Mic