Posty

Wyświetlam posty z etykietą blue note

[Recenzja] Wayne Shorter - "Moto Grosso Feio" (1974)

Obraz
Zmarł wczoraj Wayne Shorter, jeden z najwybitniejszych saksofonistów i kompozytorów jazzowych. Rozpoznawalność zyskał w The Jazz Messengers Arta Blakeya, ale prawdziwą sławę przyniosło mu dołączenie do zespołu Milesa Davisa, który szybko okrzyknięto Drugim Wielkim Kwintetem. Shorter znalazł się w tym składzie jako ostatni, ale za to najdłużej pozostał u boku trębacza, biorąc jeszcze udział w nagraniu tak istotnych dla nurtu fusion albumów, jak "In a Silent Way", "Bitches Brew" i "A Tribute to Jack Johnson". Jeszcze w czasach Drugiego Wielkiego Kwintetu zacząl nagrywać autorskie płyty, początkowo zdradzające silny wpływ jego mentora - Johna Coltrane'a, z czasem zmierzając w bardziej awangardowe rejony, by na albumie "Super Nova" rozwijać elektryczne koncepcje Davisa. W tym też kierunku poszedł zespół Weather Report, założony przez saksofonistę wspólnie z Josephem Zawinulem. Pierwsze dzieła tego składu to przykład bardzo ambitnego fusion, jedna

[Recenzja] Hank Mobley - "Soul Station" (1960)

Obraz
Hank Mobley wydaje się postacią nieco dziś zapomnianą. Raczej nie wymienia się go jednym tchem wśród największych saksofonistów bopowych. W latach 50. należał jednak do najbardziej rozchwytywanych tenorzystów. Jako sideman wspomagał m.in. Dizzy'ego Gillespie, Maxa Roacha, Horace'a Silvera, Lee Morgana, Freddie'ego Hubbarda czy Milesa Davisa, w którego grupie zajął miejsce samego Johna Coltrane'a. Przewinął się też przez skład prowadzonej przez Arta Blakeya grupy The Jazz Messengers. W tamtym okresie zyskał przydomek mistrza wagi średniej tenoru,  w nawiązaniu do jego tonu, subtelniejszego w porównaniu z Coltrane'em czy Sonnym Rollinsem, ale bardziej zadziornym niż u Lestera Younga. W podobnym rozkroku zdają się stać jego autorskie albumy, jak najsłynniejszy chyba "Soul Station", mający w sobie wiele z intelektualizmu jazzu cool, ale tyle samo z ekspresyjności hard bopu. Materiał na longplay, opublikowany nakładem Blue Note, został zarejestrowany 7 lutego 1

[Recenzja] Pete La Roca - "Basra" (1965)

Obraz
Blue Note to jedna z najbardziej zasłużonych dla jazzu wytwórni. Wydawane od końca lat 30. płyty pozwalają prześledzić, jak rozwijał się gatunek od czasu bebopu, przez epokę hard bopu i cool jazzu, na swobodniejszych formach wcale nie kończąc, choć na potrzeby recenzji w tym miejscu chciałbym się zatrzymać. Sam rok 1965 przyniósł wiele interesujących wydawnictw, na których ich twórcy może i nie odchodzili całkiem od bopowej tradycji, za to zdecydowanie próbowali poszerzyć jej ramy. Wśród nich na szczególne wyróżnienie zasługują takie tytuły, jak "Life Time" Tony'ego Williamsa, "Dialogue" Bobby'ego Hutchersona, "Point of Departure" Andrew Hilla czy "Fushia Swing Song" Sama Riversa. Od tego był już tylko krok do publikowania już jednoznacznie freejazzowych płyt Cecila Taylora i Dona Cherry'ego. Zostając jednak w 1965 roku, w natłoku tych wszystkich wspaniałych albumów nieco przeoczona wydaje się "Basra" Pete'a Simsa, lepie

[Recenzja] Madlib - "Shades of Blue: Madlib Invades Blue Note" (2003)

Obraz
Madlib, a właściwie Otis Jackson Jr., to jedna z ciekawszych postaci na scenie hip-hopowej. Uznany producent, raper i multiinstrumentalista, a do tego połowa niezwykle cenionego, choć efemerycznego duetu Madvillain. Swój pierwszy autorski album przygotował we współpracy z kultową jazzową wytwórnią Blue Note, która udostępniła mu swoje przepastne archiwa, a następnie wydała efekt jego pracy. Już sama okładka "Shades of Blue: Madlib Invades Blue Note" wspaniale nawiązuje do jazzowych klasyków, wydawanych przez ten label kilkadziesiąt lat temu. Tytuł zaś kojarzy się z "Kind of Blue" Milesa Davisa, choć akurat tego albumu nie wydało Blue Note. A co znajdziemy na płycie? Całość w zasadzie można podzielić na dwie nierówne części, choć należące do nich nagrania są ze sobą przemieszane. Pierwsza to hip-hopowe remiksy jazzowych kawałków, natomiast do drugiej należą ich interpretacje zarejestrowane niemal od postaw, przy pomocy kilku dodatkowych muzyków, choć większość instru

[Recenzja] Kenny Burrell - "Midnight Blue" (1963)

Obraz
W serii recenzji poświęconych jazzowym gitarzystom nie powinno zabraknąć jednego z największych mistrzów tego instrumentu ery hard bopu. Kenny Burrell wystąpił na ponad trzystu albumach, z których ponad sześćdziesiąt sygnował własnym nazwiskiem. Największe sukcesy, artystyczne i komercyjne, odnosił w latach 50.  i 60.  Zaistniał już jako dwudziestolatek, grając u boku samego Dizzy'ego Gillespie. Wkrótce pojawił się też w składach grup Oscara Petersona czy Tommy'ego Flanagana, a nawet zarejestrował album z Johnem Coltrane'em w roli współlidera (wydany z pięcioletnim opóźnieniem). Często grywał też z organistą Jimmym Smithem i wieloma innymi muzykami, których wymienienie zajęłoby zbyt wiele miejsca. Jego styl gry wiele zawdzięcza takim jazzowym gitarzystom, jak Charlie Christian, Django Reinhardt czy Oscar Moore, ale też bluesmanom w rodzaju Muddy'ego Watersa i T-Bone Walkera. On sam stał się z kolei inspiracją dla kolejnych pokoleń gitarzystów, nie tylko jazzowych. Powoł

[Recenzja] Chick Corea - "Circulus" (1978)

Obraz
Przed kilkoma dniami, 9 lutego, zmarł jeden z najsłynniejszych jazzmanów, Chick Corea. To postać nieco kontrowersyjna. Z jednej strony znakomity pianista, tworzący swego czasu artystycznie wartościowe rzeczy. Jednocześnie muzyk, który m.in. pod wpływem scjentologii zwrócił się w stronę bardziej komercyjnego grania, miewający skłonności do instrumentalnego onanizmu, do tego nie zawsze wykazujący się dobrym smakiem w kwestii dobru brzmień elektronicznych instrumentów. Corea zostanie zapamiętany przede wszystkim za sprawą współpracy z Milesem Davisem - wystąpił na tych najważniejszych elektrycznych płytach trębacza, czyli "In a Silent Way", "Bitches Brew", "Jack Johnson" i "On the Corner" - a także dzięki własnej grupie Return to Forever, z którą odnosił wielkie sukcesy komercyjne w czasach popularności plastikowego fusion. Nagrał też wiele płyt solowych, z których najbardziej cenione, a przy tym faktycznie warte poznania są dwie: jeszcze stricte a

[Recenzja] Grant Green - "Idle Moments" (1965)

Obraz
Mówiąc o jazzowych gitarzystach nie można nie wspomnieć Granta Greena. Może i sam instrument nie należy do najczęściej obecnych w tym gatunku, niemniej jednak wielu grających na nim muzyków zapisało się w ścisłym kanonie. Green zawdzięczał to nie tylko talentowi, ale też ciężkiej pracy. W samych latach 60. nagrał materiał na ponad dwadzieścia solowych albumów (wiele z nich ukazało się już po śmierci artysty), znajdując też czas na sesje w roli sidemana, m.in. u boku Herbiego Hancocka, Lee Morgana (na znakomitym "Search for the New Land"), Donalda Byrda czy Larry'ego Younga. Tak intensywny tryb życia umożliwiały gitarzyście różne wspomagacze. Jednak nałóg narkotykowy szybko wyniszczał jego organizm. Od końca wspomnianej dekady był już trochę mniej aktywny, aczkolwiek wciąż dużo nagrywał i koncertował, wbrew zaleceniom lekarzy. Zmarł na początku 1979 roku, czego bezpośrednią przyczyną był atak serca. Za największe dzieło Greena uważa się "Idle Moments". Był to jed

[Recenzja] Lee Morgan - "Search for the New Land" (1966)

Obraz
Lee Morgan kojarzony jest głównie z graniem hard bopu. Taką muzykę wykonywał jako członek The Jazz Messengers, na albumie Johna Coltrane'a "Blue Train", ale także na swoich autorskich płytach, ze słynnym "The Sidewinder" na czele. Zdarzały mu się jednak także wyprawy w inne rejony, czego doskonałym przykładem "Search for the New Land", nawiązujący do post-bopowych trendów połowy lat 60. Materiał został zarejestrowany - oczywiście w studiu Rudy'ego Van Geldera - już 15 lutego 1964 roku, ale decydenci Blue Note odłożyli go na półkę na niemal dwa i pół roku, uznając za niewystarczająco komercyjny. Gdy jednak w końcu doczekał się premiery, wciąż brzmiał tak samo świeżo. Po części była to także zasługa świetnych instrumentalistów, którzy towarzyszą tu Morganowi: Wayne'a Shortera i Herbiego Hancocka z kwintetu Milesa Davisa, Reggiego Workmana współpracującego wcześniej z Coltrane'em, Billy'ego Higginsa z zespołu Ornette'a Colemana or

[Recenzja] Lee Morgan - "The Sidewinder" (1964)

Obraz
Lee Morgan miał krótką, lecz intensywną karierę. Początkowo planował zostać wibrafonistą, lecz ostatecznie zdecydował się na trąbkę. Już w wieku osiemnastu lat został członkiem orkiestry Dizzy'ego Gilespie. Zaledwie rok później zagrał na słynnym albumie Johna Coltrane'a "Blue Train". Wkrótce potem Art Blakey zaprosił go do swojego The Jazz Messengers, z którym zarejestrował kilka albumów, z niezwykle cenionym "Moanin'" na czele. Mogran współpracował też z takimi muzykami jak Hank Mobley, Wayne Shorter (którego wcześniej wkręcił do składu Jazz Messengers), Joe Henderson czy Grachan Moncur III, któremu towarzyszył na rewelacyjnym "Evolution". Trębacz wydawał też płyty pod własnym nazwiskiem, cieszące się dużym uznaniem krytyków i słuchaczy. W połowie lat 60. odniósł prawdziwy sukces komercyjny za sprawą singla "The Sidewinder". Był to jeden z nielicznych instrumentalnych utworów, jakie w tamtym czasie zaliczyły obecność w pierwsz

[Recenzja] Dexter Gordon - "Go" (1962)

Obraz
Dexter Gordon to chyba jedyny jazzman nominowany do Oscara nie za muzykę, ale za występ aktorski. W 1986 roku, u schyłku swojej kariery, saksofonista zagrał główną rolę w filmie "Round Midnight" Bertranda Taverniera (tym samym, za który wspomnianą nagrodę, ale za ścieżkę dźwiękową, zgarnął Herbie Hancock). Gordon wcielił się w postać jazzmana mieszkającego w Paryżu i zmagającego się z uzależnieniem od alkoholu. Historia jest ponoć luźno oparta na życiorysach Buda Powella i Lestera Younga, ale zdaje się nawiązywać też do życia samego Gordona, który też przez wiele lat żył w Europie. Na podobny krok zdecydowało się wielu czarnoskórych jazzmanów, mających dość rasizmu i lekceważącego stosunku do ich muzyki, z czym notorycznie spotykali się w swojej ojczyźnie. Gordon miał też problem z używkami. W latach 50. popadł w heroinowy nałóg. W tamtych czasach nie było to dobrze widziane przez amerykański przemysł muzyczny i gdyby wyszło na jaw, zrujnowałoby jego karierę. Trwająca

[Recenzja] Jackie McLean - "Destination... Out!" (1964)

Obraz
Już w okładkowej notce "One Step Beyond", napisanej przez samego McLeana, saksofonista zapowiadał następny album nagrany w tym samym składzie, na którym obierze jeszcze nowocześniejszy i bardziej swobodny kierunek. Stąd też tytuł kolejnego wydawnictwa, "Destination... Out!", w wolnym tłumaczeniu: "Cel osiągnięty". W nagraniach, tradycyjnie odbywających się w studiu Rudy'ego Van Geldera, uczestniczył jednak nieco inny zespół - z poprzedniego składu, poza liderem, zostali tylko Grachan Moncur III i Bobby Hutcherson. Tony Williams był już najwyraźniej pochłonięty współpracą z Milesem Davisem, a jego miejsce zajął inny ceniony bębniarz, Roy Haynes. Funkcję basisty tym razem objął mniej znany Larry Ridley. Na przestrzeni 1963 roku McLean, Moncur i Hutcherson odbyli razem aż trzy sesje; podczas pierwszej i ostatniej towarzyszył im Williams. W kwietniu zarejestrowali "One Step Beyond", we wrześniu "Destination... Out!", a w listopad

[Recenzja] Jackie McLean - "One Step Beyond" (1964)

Obraz
Wspominałem o tym albumie już przy okazji recenzji "Evolution" puzonisty Grachana Moncura III. Natomiast teraz nie przypadkiem przywołuję tamten longplay. Oba zostały zarejestrowane w odstępie kilku miesięcy (sesja "One Step Beyond" odbyła się 30 kwietnia 1963 roku, a nagrania "Evolution" w listopadzie tego samego roku) w studiu Rudy'ego Van Geldera, przez bardzo podobny skład. Na obu z nich zagrali Jackie McLean, Moncur, Bobby Hutcherson oraz Tony Williams. W kwietniu towarzyszył im jeszcze basista Eddie Khan (znany m.in. ze współpracy z Erikiem Dolphym), a w listopadzie basista Bob Cranshaw i trębacz Lee Morgan. Na obu płytach muzycy eksplorują podobne, post-bopowe rejony. O ile jednak "Evolution" śmielej zmierza w stronę jazzowej awangardy, tak "One Step Beyond" silniej zdradza przywiązanie do hardbopowych tradycji. W tym kontekście, wbrew swojemu tytułowi, stanowi on raczej krok wstecz względem poprzedniego albumu McLeana,

[Recenzja] Jackie McLean - "Let Freedom Ring" (1963)

Obraz
#zostańwdomu i słuchaj dobrej muzyki Jeśli chodzi o jazz, to ostatnio skłaniam się raczej ku jego akustycznej odmianie - ale ani tej z głównego nurtu, ani tej najbardziej radykalnej. Raczej takiej utrzymanej pomiędzy tymi dwoma podejściami, czerpiącej z nich to, co najlepsze. Łączącej duże ambicje i wyrafinowanie oraz niekonwencjonalne nastawienie, z mimo wszystko sporym szacunkiem do jazzowej tradycji i ogólną przystępnością. Tego typu granie najczęściej określane jest jako avant-garde jazz lub post-bop. Właśnie taką muzykę przynosi album "Let Freedom Ring" Jackiego McLeana. Pomijając bardzo standardową balladę "I'll Keep Loving You" z repertuaru Buda Powella (nagraną przez niego w 1949 roku), znalazły się tutaj trzy porywające kompozycje lidera, które fantastycznie godzą przywiązanie do hard-bopowych korzeni i wyraźne wycieczki w stronę free jazzu, słyszalne przede wszystkim w agresywnym brzmieniu oraz swobodnej strukturze kompozycji. Album został

[Recenzja] Sam Rivers - "Contours" (1967)

Obraz
Studio Rudy'ego Van Geldera, istniejące od pierwszej połowy lat 50. w stanie New Jersey, to prawdziwe centrum amerykańskiego jazzu. Powstały tam tysiące albumów, w tym wiele spośród tych najsłynniejszych arcydzieł gatunków. Nagrywali tam praktycznie wszyscy spośród najbardziej prominentnych amerykańskich jazzmanów, gdyż z usług Van Geldera korzystały niemal wszystkie główne wytwórnie o jazzowym profilu, jak Blue Note, Prestige, Impulse!, Verve czy CTI. W połowie lat 60. często gościł tam Sam Rivers. Pod koniec 1964 zarejestrował swój autorski debiut, "Fuchsia Swing Song". Już w kolejnym roku wziął udział w nagraniu "Dialogue" Bobby'ego Hutchersona (3 kwietnia) i "Spring" Tony'ego Williamsa (12 sierpnia), w międzyczasie organizując swoją drugą autorską sesję. 21 maja 1965 roku zarejestrowany został materiał na album "Contours". W składzie - jak to zwykle bywało podczas sesji w Van Gelders Studio - znaleźli się sami uznani muzycy

[Recenzja] Art Blakey and the Jazz Messengers - "Art Blakey and the Jazz Messengers" ["Moanin'"] (1959)

Obraz
The Jazz Messengers był prawdziwym zespołem-instytucją. Nierozerwalnie związanym z osobą wybitnego perkusisty Arta Blakeya, który zaczynał karierę w latach 40. ubiegłego wieku, występując u boku m.in. Theloniousa Monka, Charliego Parkera i Dizzy'ego Gillespiego. To właśnie on, równolegle z Maxem Roachem, przyczynił się do stworzenia nowoczesnego, bopowego stylu gry na perkusji. Na początku następnej dekady nawiązał współpracę z pianistą Horace'em Silverem, która w 1954 roku zaowocowała powstaniem kwintetu The Jazz Messengers. Początkowo Blakey i Silver dzielili się funkcją lidera lub pełnili ją zamiennie. Po odejściu ze składu pianisty niekwestionowanym liderem i jedynym stałym członkiem błyskawicznie zmieniających się składów został perkusista. Dobitnie podkreślił to rozszerzając szyld do Art Blakey and the Jazz Messengers. Grupa istniała aż do jego śmierci w 1990 roku. W międzyczasie była prawdziwą kuźnią talentów, gdyż Blakey lubił otaczać się młodymi, obiecującymi inst

[Recenzja] Sam Rivers - "Fuchsia Swing Song" (1965)

Obraz
Saksofonista Sam Rivers zadebiutował późno, bo dopiero na początku piątej dekady życia. Wcześniejsze lata spędził na starannej edukacji, m.in. w bostońskim konserwatorium, a następnie zdobywał doświadczenie na scenie. W latach 50. prowadził własny Boston Improvisational Ensemble. Przez jego skład przewinął się Tony Williams, w chwili dołączenia mający zaledwie trzynaście lat. Williams wkrótce stał się jednym z najbardziej cenionych perkusistów, czego potwierdzeniem było dołączenie na początku lat 60. do kwintetu Milesa Davisa. Wydarzenie to pomogło także w rozwoju kariery Riversa. Gdy z grupy Davisa odszedł George Coleman, Williams zasugerował, by zaprosić do składu jego dawnego lidera. Współpraca saksofonisty z trębaczem trwała kilka miesięcy, spędzonych na intensywnym koncertowaniu (pamiątką po tym okresie jest album "Miles in Tokyo", wydany w 1969 roku). Powszechnie uważa się, że Miles zakończył współpracę z Riversem, ponieważ grał on w zbyt awangardowy sposób, nie pa

[Recenzja] Andrew Hill - "Compulsion" (1967)

Obraz
Na poprzednich albumach Andrew Hill wypracował swój własny styl, mieszczący się mniej więcej dokładnie pomiędzy głównym nurtem, a jazzową awangardą. Pianista nie chciał jednak stać w miejscu, a zamiast tego próbować nowych rozwiązań. Album "Compulsion" to próba zdefiniowania się na nowo. Zdecydowany krok w bardziej awangardowym kierunku. Nie jest to może pójście w kompletny freejazzowy radykalizm, jednak zawarta tu muzyka ma bardzo wyzwolony charakter. Jednak album jest przede wszystkim próbą nawiązania do afrykańskiego dziedzictwa lidera i jego współpracowników. Materiał został zarejestrowany 8 października 1965 roku w studiu Van Geldera, a w sesji uczestniczyli tacy muzycy, jak trębacz Freddie Hubbard, grający na saksofonie tenorowym i klarnecie basowym John Gilmore (stały współpracownik Sun Ra), basiści Cecil McBee i Richard Davis (ten drugi wystąpił tylko w jednym utworze), perkusista Joe Chambers, a także grający na afrykańskich perkusjonaliach Renaud Simmons i Na