[Recenzja] John Coltrane - "A Love Supreme: Live In Seattle" (2021)

John Coltrane - A Love Supreme: Live In Seattle


W grudniu 1964 roku John Coltrane - wsparty przez swój klasyczny kwartet z Elvinem Jonesem, McCoyem Tynerem oraz Jimmym Garrisonem - zarejestrował jeden z najsłynniejszych albumów jazzowych. Niemal pięćdziesiąt siedem lat później "A Love Supreme" wciąż brzmi niesamowicie świeżo i cieszy się niesłabnącą popularnością wśród słuchaczy oraz krytyków. Na longplay składają się cztery kompozycje, tworzące swego rodzaju suitę, na wskroś przepełnioną uduchownionym nastrojem. Co ciekawe, Trane nieczęsto wykonywał swoje arcydzieło podczas koncertów, a tym samym nie zachowało się wiele rejestracji. Do tej pory można było w zasadzie zapoznać się jedynie z wykonaniem, do którego doszło 26 lipca 1965 roku na Festival Mondial du Jazz Antibes. Zapis opublikowano w 2015 roku na specjalnej, rozszerzonej edycji "A Love Supreme" z okazji 50-lecia wydania albumu. Teraz, sześć lat później, w sprzedaży pojawiło się wydawnictwo o wiele mówiącym tytule "A Love Supreme: Live in Seattle", zawierające rejestrację nieco późniejszego wykonania, z 2 października 1965 roku, z ostatniego wieczora tygodniowej rezydencji w jazzowym klubie The Penthouse w Seattle.

W tym okresie zespół Trane'a nieco się rozrósł. Już parę tygodni wcześniej do podstawowego składu dołączył saksofonista Farrell "Pharoah" Sanders, natomiast w serii występów w The Penthouse udział wziął także grający na kontrabasie i klarnecie basowym Donald Garrett. Tegoroczne wydawnictwo nie jest bynajmniej pierwszym, jakie upamiętnia ówczesne występy. Wydany w 1971 roku album "Live in Seattle" został zarejestrowany zaledwie dwa dni wcześniej, 30 września. Pomiędzy koncertami muzycy zdążyli też odwiedzić studio. 1 października w Camelot Sound Studios powstał materiał znany z wydanego już pośmiertnie, w 1968 roku, albumu "Om". Do wspomnianych wyżej muzyków dołączył wówczas bliski przyjaciel Trane'a, Joe Brazil, który zagrał na flecie. Następnego dnia jego miejsce na scenie zajął saksofonista Carlos Ward, ale Brazil był obecny podczas występu i to właśnie on go zarejestrował, używając do tego dwóch mikrofonów oraz magnetofonu marki Ampex. Nagrań dokonał wyłącznie na własny użytek. Czasem prezentował go swoim gościom, ale nie planował komercyjnego użytku. Jednak w bliżej nieokreślonym czasie po jego śmierci - zmarł już w 2008 roku - taśmy trafiły w posiadanie firmy Impulse! Records, z którą Coltrane współpracował od wczesnych lat 60. I to właśnie ona odpowiada za wydanie "A Love Supreme: Live in Seattle".

W porównaniu ze studyjną wersją "A Love Supreme", wykonanie z Seattle jest nieco ponad dwukrotnie dłuższe i wystąpiło w nim niemal dwa razy tyle muzyków. Czy jednak więcej znaczy lepiej? Nie zawsze i niekoniecznie w tym właśnie przypadku. Na pewno rozczarowuje brzmienie. Trudno wymagać profesjonalnej jakości od zarejestrowanych właściwie amatorsko taśm, które przeleżały pięć dekad, być może w niezbyt odpowiednich warunkach. Rejestracja przy pomocy ledwie dwóch mikrofonów praktycznie wykluczała możliwość poprawienia proporcji pomiędzy głośnością poszczególnych instrumentów, które wzajemnie się zagłuszają. Najbardziej cierpią na tym, oczywiście, partie basistów. Jednak największym problemem jest tutaj panorama instrumentów. Saksofony słychać głównie w jednym kanale, a pianino niemal tylko w drugim. Przez to na pierwszy plan zostają zdecydowanie wysunięte bębny Jonesa. A przecież można było wydać ten materiał w mono, dzięki czemu brzmienie byłoby tu bardziej zwarte.

Samo wykonanie też nie zawsze mnie przekonuje. Raczej nie zostanę wielbicielem tej wersji "Acknowledgement". Utwór, w oryginale trwający niespełna osiem minut, tutaj rozrósł się do dwudziestu dwóch, nabierając przy tym bardziej freejazzowego charakteru. Jednak wersja studyjna jest znakomicie poprowadzona i dopracowana, pokazując kompozytorski kunszt Trane'a, natomiast w takim swobodnym wykonaniu okazuje się po prostu jedną z wielu tego rodzaju koncertowych improwizacji w jego dorobku. W dodatku sporo stracił zarówno z uduchowienia, jak i wyrazistości. Najbardziej rozpoznawalny element - ta niezwykle chwytliwa i efektowna, choć składającą się z zaledwie trzech dźwięków linia basu - przez większość czasu jest zagłuszana przez inne instrumenty, zaś w końcówce drugi basista niepotrzebnie obudowuje ją wieloma zbytecznymi dźwiękami. Patent z podwójną linią basu wielokrotnie się sprawdził w nagraniach Coltrane'a, ale tutaj okazał się pomyłką. Pozostanie przy prostocie oryginału byłoby zdecydowanie bardziej efektownie. Tym bardziej, że podczas tego występu basiści zaprezentowali jeszcze kilka - sprawiających lepsze wrażenie, choć i tak na dłuższą metę męczących - improwizacji w duecie, przede wszystkim w trzech spośród czterech interludiów. Jedynie "Interlude 2" to znakomite solo Jonesa.

Pozostałe kompozycje z "A Love Supreme" również zostały zagrane w swobodniejszych, rozbudowanych wersjach, jednak efekt o wiele bardziej mnie przekonuje. "Resolution" i "Pursuance" już w wersjach studyjnych zdają się bardziej opierać na improwizacji, niż kompozycji, więc musiały się świetnie sprawdzić w warunkach koncertowych. Wypadają zdecydowanie bardziej żwawo i zbornie od pierwszego utworu, jakby wcześniej muzycy dopiero próbowali się ze sobą zgrać, a dopiero tutaj załapali odpowiednią chemię. To oczywiście bzdura, bo większość grających tu muzyków współpracowała ze sobą już od dawna. Jednak dopiero w tych dwóch nagraniach naprawdę słychać interakcję między całym składem, idealną współpracę wszystkich muzyków, którą naprawdę można się zachwycić. Równie wspaniale wypada finałowy "Psalm". Choć to znów utwór w większym stopniu oparty o kompozycję, to tym razem muzycy nie kombinują przesadnie i nie próbują zmieniać tego, co tak fantastycznie sprawdziło się w pierwowzorze. Udało się zachować ten prawdziwie uduchowiony nastrój. A jednocześnie Trane nie kopiuje tu swojej natchnionej solówki nuta po nucie, lecz podchodzi do niej w dość swobodny sposób. Pewnym ubogaceniem są też partie jednego z basistów grane arco, których w oryginale nie było. Także w tej wersji utwór pozostaje najpiękniejszym momentem całości. 

"A Love Supreme: Live In Seattle" nie spełnił moich wysokich oczekiwań. Mając w pamięci studyjną wersję "A Love Supreme" oraz to, co John Coltrane potrafił zrobić na żywo ze swoimi innymi kompozycjami, czuję się wręcz zawiedziony, mimo przewagi pozytywnych odczuć. Jak się okazuje, więcej nie zawsze znaczy lepiej. W grudniu 1964 roku Trane nie potrzebował aż siedemdziesięciu pięciu minut taśmy, ani tak rozbudowanego aparatu wykonawczego, by stworzyć dzieło kompletne, w którym każdy dźwięk zdaje się znajdować na właściwym miejscu. Niemal rok później, podczas wykonania w Seattle, ubyło nieco klimatu i wyrazistości (w "Acknowledgement"), a nawet pojawiły się pewne dłużyzny (przede wszystkim podczas duetów basistów). Do tego wiele do życzenia pozostawia brzmienie oraz miks. Lecz z drugiej strony, John Coltrane i jego współpracownicy zawsze wypadali fenomenalnie na koncertach, więc także tutaj prezentują bardzo wysoki poziom. Zapewne wypadliby jeszcze lepiej, gdyby tego dnia postawili na nieco inny repertuar, rezygnując z pełnego wykonania "A Love Supreme".

Ocena: 8/10



John Coltrane - "A Love Supreme: Live In Seattle" (2021)

1. A Love Supreme, Pt. 1: Acknowledgement; 2. Interlude 1; 3. A Love Supreme, Pt. II: Resolution; 4. Interlude 2; 5. A Love Supreme, Pt. III: Pursuance; 6. Interlude 3; 7. Interlude 4; 8. A Love Supreme, Pt. IV: Psalm

Skład: John Coltrane - saksofon tenorowy, instr. perkusyjne; Pharoah Sanders - saksofon tenorowy, instr. perkusyjne; Carlos Ward - saksofon altowy; McCoy Tyner - pianino; Jimmy Garrison - kontrabas; Donald Garrett - kontrabas; Elvin Jones - perkusja
Producent: Kevin Reeves


Komentarze

  1. Właściwie "A Love Supreme" jest prawie w całości improwizowane, materiał jaki Coltrane przygotował możesz zobaczyć na tym zdjęciu: https://cdn8.openculture.com/2013/09/09222810/handwritten.jpg
    Koncertowa wersja jest dlatego tak różna, że muzycy nie pamiętali już co grali w studio.

    OdpowiedzUsuń
  2. "A przecież można było wydać ten materiał w mono, dzięki brzmienie byłoby tu bardziej zwarte"

    No nie, byłoby wówczas zamulone i nieselektywne. Można zresztą taki eksperyment przeprowadzić sobie samemu i ocenić efekty. Podejrzewam, że z tych taśm nie dałoby się wyciągnąć dużo więcej - jeśli w ogóle - a produkcyjnie efekt jest dla istniejących warunków optymalny, mimo wszystko słychać każdy instrument, są gorsze jakosciowo nagrania Coltrane'a. W końcu ludzie z Impulse! wiedzą chyba co nieco o produkowaniu jazzu ;)

    Co do samej zawartości muzycznej: ja jestem usatysfakcjonowany, jest lepiej niż się spodziewałem, muzyka naprawdę wciąga, szczególnie McCoy Tyner moim zdaniem w kilku momentach zabłysnął wspaniale. Basiści faktycznie momentami jakby plumkają bez koncepcji, ale moim zdaniem - uwaga, bluźnierstwo - dłużyzny zdarzały się Garrisonowi już w nagraniu studyjnym.

    OdpowiedzUsuń
  3. Okres świąteczny zawsze sprawia, że jakoś mam ochotę wrócić do A Love Supreme i jestem ciekaw - co sądzisz o innym znanym podejściu do zagrania kompozycji na żywo, z lipca 1965 w Antibes? Moim zdaniem obecność wyłącznie kwartetu, bez żadnych dodatkowych muzyków zdecydowanie działa mu na korzyść, zaś rozciagnięcie najbardziej rozimprowizowanych części to po prostu wzbogacenie ich w więcej porywającego solowania. Nie powiedziałbym, że stawiam tamtą koncertówkę powyżej wersji studyjnej, ale również ją uwielbiam. Szkoda, że tak świetny materiał został oddelegowany do bycia bonusem w wersji deluxe podstawowej płyty

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, zdecydowanie lepiej wypada ta kompozycja w małym składzie. Jakość nagrania też jest dużo lepsza w porównaniu z Seattle. Ale z drugiej strony - wykonanie z Antibes chyba aż tak wiele nie wnosi, by konieczne było osobne wydanie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)