Posty

Wyświetlanie postów z październik, 2021

[Recenzja] Little Simz - "Sometimes I Might Be Introvert" (2021)

Obraz
Wydany przed dwoma laty album "Gray Area" zwrócił uwagę świata na młodą brytyjską raperkę Simbiatu Abisolę Abiolę Ajikawo, lepiej znaną pod pseudonimem Little Simz. Jednak z perspektywy czasu tamten longplay wydaje się jedynie skromną zapowiedzią tego, co artystka zaproponowała na tegorocznym, czwartym w dyskografii "Sometimes I Might Be Introvert". To przede wszystkim o wiele bardziej potężna produkcja, nad którą czuwał niejaki Inflo, a właściwie Dean Josiah Cover. W projekt zaangażowano mnóstwo instrumentalistów, dodatkowych wokalistów, a nawet orkiestrę, która nadaje rozmachu w dużej części utworów. Do minimum ograniczone zostały natomiast typowe dla hip-hopu sample. To zresztą jedno z tych wydawnictw, których nie są się przypisać wyłącznie do jednego gatunku. Materiału jest tutaj dość sporo. Nawet jeśli pominąć orkiestrowo-narracyjne interludia, zostaje czternaście pełnowymiarowych nagrań. Ta nieco ponad godzina muzyki mija jednak zaskakująco szybko. Poszczególn

[Recenzja] Cluster - "Sowiesoso" (1976)

Obraz
Połowa lat 70. była bardzo pracowita dla Roedeliusa i Moebiusa. Niedługo po wydaniu "Zuckerzeit", trzeciego albumu Cluster, odnowili współpracę z Michaelem Rotherem, czego wynikiem była druha płyta projektu Harmonia, "Deluxe". Następnie cała trójka miała okazję odbyć sesję z Brianem Eno, której efekty ujrzały światło dzienne dopiero dwie dekady później, na wydawnictwie zatytułowanym "Tracks & Traces". W międzyczasie muzycy Cluster wzięli jeszcze udział w nagraniach zespołów Guru Guru i Highdelberg, zresztą pod okiem swojego regularnego producenta Conny'ego Planka. W końcu przyszła też pora na nagranie czwartego albumu duetu. Materiał na "Sowiesoso" został zarejestrowany wciągu zaledwie dwóch dni. Pod pewnymi względami ma wiele wspólnego z poprzednim "Zuckerzeit", a pod innymi stanowi jego przeciwieństwo. Na muzyków niewątpliwie duży wpływ miała współpraca z Eno. W przeciwieństwie do energetycznego, radosnego i mocno zrytmizowane

[Recenzja] Low - "Double Negative" (2018)

Obraz
Jeżeli jakiś twórca przez wiele lat trzyma się uparcie jednej stylistyki i sprawdzonych patentów, to trudno spodziewać się po nim zaskoczeń. Czasem jednak zdarzają się cuda. Grupa Low na ponad dwie dekady wpadła w pułapkę własnego stylu, nagrywając kolejne - raz lepsze, raz gorsze - wersje swojego znakomitego debiutu "I Could Live in Hope", nigdy jednak nie zbliżając się do poziomu albumu z 1994 roku. Od pewnego momentu coś jednak zaczęło się zmieniać. Albumy "Drums and Guns" i "Ones and Sixes", wydane odpowiednio w latach 2007 i 2015, przyniosły brzmienie odświeżone o elektroniczne smaczki. Były to jednak mocno zachowawcze zabiegi, które tak naprawdę w samej muzyce wiele nie namieszały. A potem niespodziewanie nastąpiła kompletna destrukcja doczasowej stylistyki, jaka rozegrała się na "Double Negative". Alan Sparhawk i Mimo Parker, wsparci przez kolejnego nowego basistę Steve'a Garringtona, zarejestrowali ten materiał przy pomocy tradycyjneg

[Recenzja] John Coltrane - "A Love Supreme: Live In Seattle" (2021)

Obraz
W grudniu 1964 roku John Coltrane - wsparty przez swój klasyczny kwartet z Elvinem Jonesem, McCoyem Tynerem oraz Jimmym Garrisonem - zarejestrował jeden z najsłynniejszych albumów jazzowych. Niemal pięćdziesiąt siedem lat później "A Love Supreme" wciąż brzmi niesamowicie świeżo i cieszy się niesłabnącą popularnością wśród słuchaczy oraz krytyków. Na longplay składają się cztery kompozycje, tworzące swego rodzaju suitę, na wskroś przepełnioną uduchownionym nastrojem. Co ciekawe, Trane nieczęsto wykonywał swoje arcydzieło podczas koncertów, a tym samym nie zachowało się wiele rejestracji. Do tej pory można było w zasadzie zapoznać się jedynie z wykonaniem, do którego doszło 26 lipca 1965 roku na Festival Mondial du Jazz Antibes. Zapis opublikowano w 2015 roku na specjalnej, rozszerzonej edycji "A Love Supreme" z okazji 50-lecia wydania albumu. Teraz, sześć lat później, w sprzedaży pojawiło się wydawnictwo o wiele mówiącym tytule "A Love Supreme: Live in Seattle&q

[Recenzja] Dead Can Dance - "Aion" (1990)

Obraz
"Aion" stanowi logiczną kontynuację poprzednich albumów Dead Can Dance. W ciągu niespełna sześciu lat Lisa Gerrard i Brendan Perry zdążyli odejść od post-punkowych korzeni (dominujących jeszcze na eponimicznym debiucie) na rzecz bardziej nastrojowego grania, inspirowanego muzyką dawną ("Spleen and Ideal"), które to wpływy odgrywały coraz większą rolę ("Within the Realm of a Dying Sun"), z czasem wpływając na większy udział akustycznych instrumentów, stosowanych w odległych epokach ("The Serpent's Egg"). W przypadku "Aion" można wręcz odnieść wrażenie, że duet próbuje jak najbardziej zbliżyć się do autentycznej muzyki średniowiecznej i renesansowej. Zdaje się to sugerować nawet okładka, będąca w rzeczywistości fragmentem tryptyku "Ogród rozkoszy ziemskich", namalowanego około 1500 roku przez Hieronima Boscha, Podczas sesji wykorzystano nie tylko wiele dawnych instrumentów - jak lira korbowa, dudy czy basowe i tenorowe viole

[Recenzja] Dälek - "From Filthy Tongue of Gods and Griots" (2002)

Obraz
"From Filthy Tongue of Gods and Griots" to album, dzięki któremu grupa Dälek zyskała nieco większą rozpoznawalność. Tym właśnie wydawnictwem zespół zadebiutował w nieco większej wytwórni Ipeac Recordings, założonej przez Mike'a Pattona z Faith No More. Nie wiązało się to jednak z żadnymi ustępstwami. Muzycy zachowali swoją bezkompromisową postawę, unikając rozwiązań typowych dla ówczesnego mainstreamu hip-hopowego. A jednak nie udało się tutaj przebić wydanego cztery lata wcześniej debiutu. Mam wrażenie, że tym razem to ilość zwyciężyła nad jakością. Zupełnie odwrotnie niż poprzednio. Całość jest niemal dwadzieścia minut dłuższa, zawiera sześć nagrań więcej, ale nie każde z nich okazuje się wystarczająco dopracowane. W rezultacie mamy tutaj zarówno jedne z najlepszych nagrań Dälek, jak i jedne z najmniej udanych. Zacznę od tego, co tutaj nie wyszło. Zastrzeżenia mam przede wszystkim do najbardziej eksperymentalnego "Black Smoke Rises". Sama koncepcja nie wydaje

[Recenzja] David Bowie - "★ (Blackstar)" (2016)

Obraz
"Blackstar" to łabędzi śpiew Davida Bowie. Jego pożegnanie ze słuchaczami, w warstwie tekstowej pełne aluzji do śmierci. Nagrywając ten album artysta zmagał się z rakiem wątroby. Ostatecznie walkę z chorobą przegrał dwa dni po premierze albumu. Można się zastanawiać, jak bardzo to wydarzenie wpłynęło na oceny longplaya. Czy w innej sytuacji też recenzje byłyby tak jednoznacznie pozytywne? Nurtuje mnie to bynajmniej nie dlatego, że "Blackstar" nie zasłużył na tak entuzjastyczne przyjęcie. Raczej dlatego, że zawarta na nim muzyka ma niezbyt komercyjny charakter. Wielbiciele "Ziggy'ego Stardusta", "Let's Dance" czy wydanego trzy lata wcześniej "The Next Day" mogli poczuć się zawiedzeni. Bowie po raz kolejny postawił na eksperymenty oraz bardziej współczesne inspiracje. I stworzył jedno ze swoich najambitniejszych dzieł, pod względem artystycznej wartości nie ustępujące dwóm pierwszym częściom Trylogii Berlińskiej czy tytułowej kom

[Recenzja] Lou Reed - "Berlin" (1973)

Obraz
Na kilka lat przed tym, gdy obraz wciąż zniszczonego po wojnie i podzielonego murem Berlina zainspirował Davida Bowie do stworzenia tzw. berlińskiej trylogii, Lou Reed napisał utwór o parze narkomanów żyjących w tym mieście. Oryginalna wersja kompozycji "Berlin" trafiła na jego eponimiczny solowy debiut. Gdy jakiś czas później były lider The Velvet Underground rozmawiał z Bobem Ezrinem usłyszał od niego, że jego teksty świetnie się zaczynają, ale brakuje im zakończenia. Producent jako przykład podał właśnie "Berlin", dodając, że chciałby wiedzieć, jak potoczyły się dalsze losy tamtej pary. Reed przyjął wyzwanie i postanowił rozbudować tamtą historię do całego albumu. Wsparty przez Ezrina oraz paru znakomitych instrumentalistów - wśród których znaleźli się m.in. Aynsley Dunbar, Jack Bruce, Tony Levin, Steve Winwood czy bracia Michael i Rany Brecker - zarejestrował składający się z dziesięciu utworów album koncepcyjny. "Berlin", bo tak zatytułowano całość, n

[Recenzja] Madlib - "Shades of Blue: Madlib Invades Blue Note" (2003)

Obraz
Madlib, a właściwie Otis Jackson Jr., to jedna z ciekawszych postaci na scenie hip-hopowej. Uznany producent, raper i multiinstrumentalista, a do tego połowa niezwykle cenionego, choć efemerycznego duetu Madvillain. Swój pierwszy autorski album przygotował we współpracy z kultową jazzową wytwórnią Blue Note, która udostępniła mu swoje przepastne archiwa, a następnie wydała efekt jego pracy. Już sama okładka "Shades of Blue: Madlib Invades Blue Note" wspaniale nawiązuje do jazzowych klasyków, wydawanych przez ten label kilkadziesiąt lat temu. Tytuł zaś kojarzy się z "Kind of Blue" Milesa Davisa, choć akurat tego albumu nie wydało Blue Note. A co znajdziemy na płycie? Całość w zasadzie można podzielić na dwie nierówne części, choć należące do nich nagrania są ze sobą przemieszane. Pierwsza to hip-hopowe remiksy jazzowych kawałków, natomiast do drugiej należą ich interpretacje zarejestrowane niemal od postaw, przy pomocy kilku dodatkowych muzyków, choć większość instru

[Recenzja] New Order - "Movement" (1981)

Obraz
Po śmierci Iana Curtisa dalsza działalność pod szyldem Joy Division nie wydawała się wcale najlepszym rozwiązaniem. W końcu to charyzmatyczny wokalista przyciągał najwięcej uwagi, on też w znacznej mierze odpowiadał za jakość dotychczasowego repertuaru, także jako jego współtwórca. Bernard Sumner, Peter Hook i Stephen Morris nie zamierzali powtarzać błędu instrumentalistów The Doors, którzy po śmierci Jima Morrisona nagrali jeszcze dwa albumy pod tym szyldem, do dziś będące przedmiotem krytyki. Muzycy Joy Division, zamiast tego, przyjęli zupełnie nową nazwę, wprowadzając nowy ład. New Order. Zamiast szukać nowego wokalistę, przed mikrofonem stawali Sumner lub Hook,. Do składu dokooptowano natomiast dziewczynę Morrisa, grającą głównie na syntezatorach Gillian Gilbert. Podobnie jednak, jak pierwszy album The Doors bez Morrisona, debiutancka płyta New Order stanowi bezpośrednią kontynuację wypracowanej wcześniej stylistyki. Trudno, żeby było inaczej, skoro za jej nagranie w 75% odpowiadaj

[Recenzja] Soft Machine - "Virtually" (1998)

Obraz
W drugiej połowie lat 90. do firm wydających archiwalny materiał Soft Machine dołączyła amerykańska wytwórnia Cuneiform Records. Na pierwszy ogień poszedł recenzowany już "Spaced" - płyta z pewnością interesująca, bo poszerzająca wiedzę na temat stylistycznego rozwoju grupy, ale niekoniecznie porywająca pod względem czysto muzycznym. W przypadku kolejnego "Virtually" zdecydowanie nie można już postawić takiego zarzutu. Tu jednak mamy do czynienia z koncertowym wcieleniem najsłynniejszego składu grupy - z Robertem Wyattem, Mikiem Ratledge'em, Hugh Hopperem oraz Eltonem Deanem - który na scenie charakteryzował się niesamowitą interakcją oraz kreatywnością, dzięki której znane kompozycje za każdym razem wypadały zupełnie inaczej. Nie inaczej było 23 marca 1971 roku podczas występu w bremeńskim Gondel Filmkunsttheater. Był to ostatni koncert w ramach trasy promującej czwarty album zespołu, o wszystko mówiącym tytule "Fourth". W repertuarze znalazły się wsz

[Recenzja] Keith Jarrett - "The Survivors' Suite" (1977)

Obraz
"The Survivors' Suite" to album w zasadzie kompletnie inny od recenzowanego miesiąc temu "The Köln Concert". Tym razem możemy usłyszeć Keitha Jarretta w studyjnej odsłonie, z pełnym zespołem oraz w starannie skomponowanym repertuarze. Pianiście w nagraniach towarzyszyli saksofonista Dewey Redman, basista Charlie Haden i perkusista Paul Motian - instrumentaliści kojarzeni raczej z bardziej awangardowym jazzem; dwaj pierwsi grali przecież u boku Ornette'a Colemana. Skład ten zyskał miano amerykańskiego kwartetu , ponieważ w tamtym okresie Jarrett regularnie współpracował też z europejskimi muzykami, a ten zespół składał się wyłącznie z Amerykanów. Kwartet nagrał też wiele innych płyt, ale właśnie "The Survivors' Suite" cieszy się największym uznaniem wśród krytyków i innych słuchaczy. Na albumie znalazła się tylko jedna kompozycja, tytułowa "The Survivors' Suite", która powstała jakiś czas wcześniej w jednym celu, z myślą o konkretn

[Recenzja] Kraftwerk - "Computerwelt" (1981)

Obraz
"Computerwelt", dla większości świata wydany jako "Computer World", należy do najbardziej wizjonerskich albumów pod względem tekstowym. Już czterdzieści lat temu kwartet z Düsseldorfu przewidział współczesną rzeczywistość, kiedy każdy może posiadać swój własny komputer ("Heimcomputer" / "Home Computer") i za jego pośrednictwem korzystać z rozrywki czy bankowości, ale też dokonywać przestępstw (nagranie tytułowe) lub odwiedzać serwisy randkowe ("Computerliebie" / "Computer Love"). Gdyby tak jeszcze zamiast piosenki o kieszonkowym kalkulatorze ("Taschenrechner" / "Pocket Calculator") znalazła się tu wzmianka o mobilnych telefonach... Bardzo ciekawie jest też pod względem muzycznym. O ile wydany trzy lata wcześniej "Die Mensch-Maschine", tudzież "The Man-Machine", ukształtował brzmienie ejtisowego mainstreamu, tak jego następca ma więcej wspólnego z ówczesną sceną klubową i często wskazuje

[Recenzja] Pere Ubu - "Dub Housing" (1978)

Obraz
Kwintet z Cleveland nie kazał długo czekać na swój drugi pełnowymiarowy album. "Dub Housing" ukazał się w listopadzie 1978 roku, dziesięć miesięcy po debiutanckim "The Modern Dance". Stało się tak pomimo pewnych problemów z wydawcą. Firma Mercury, odpowiedzialna za dystrybucję pierwszego longplaya na terenie Europy, nie była zadowolona z wyników sprzedaży i nie przedłużyła grupie kontraktu. Zainteresowanie szybko jednak wykazali przedstawiciele wytwórni Chrysalis, dla której nagrywali w tamtym czasie m.in. Jethro Tull i Gentle Giant. "Dub Housing" ukazał się z jej logo na prawie całym (zachodnim) świecie. Ponownie jednak Pere Ubu przepadło pod względem komercyjnym. I w zasadzie trudno się temu dziwić. Album znów wypełniła dziwna, bezkompromisowa muzyka, stanowiąca bezpośrednią kontynuację poprzednika. "Dub Housing" mógł po prostu okazać się zbyt punkowy dla słuchaczy ambitniejszych form rocka, a zarazem zbyt ambitny dla punkowców. Biorąc pod uwag

[Recenzja] Yes - "The Quest" (2021)

Obraz
Grupa Yes, jako jedyna z wielkiej szóstki / ósemki / dziewiątki progresywnego rocka, wciąż regularnie wydaje płyty z premierowym materiałem. Nie zmieniło tego ani rozstanie z Jonem Andersonem, ani śmierć Chrisa Squire'a - utrata dwóch najbardziej kreatywnych muzyków. Powiększanie się dyskografii jest jednak odwrotnie proporcjonalne do jej jakości. Żaden inny z tych słynnych zespołów prog-rockowych nie nagrał tylu kiepskich, a nierzadko naprawdę okropnych płyt. Już w latach 90. zespół stał się parodią klasycznego proga, ale najgłębszego dna sięgnął na swoim poprzednim wydawnictwie, "Heaven & Earth", nagranym jeszcze z udziałem Squire'a. Sześcioletnia przerwa wydawnicza, a także strata jedynego muzyka nieprzerwanie związanego z zespołem od samego początku istnienia, dawały nadzieje, że to już koniec. Niestety, właśnie ukazał się kolejny album Yes. Choć to już bardziej Yes z nazwy, niż czegokolwiek innego. W nagraniu "The Quest" udział wzięli: Steve Howe -