Posty

Wyświetlanie postów z luty, 2022

[Recenzja] deathcrash - "Return" (2022)

Obraz
Młoda brytyjska scena rockowa rośnie w siłę. Na razie co prawda nie widać kolejnego zespołu, który mógłby równać się z wielką trójką współczesnego rocka - grupami black midi, Black Country, New Road oraz Squid - lecz to zapewne kwestia czasu. Potencjału na pewno nie brakuje londyńskiemu deathcrash, który pod koniec stycznia zadebiutował albumem o przewrotnym tytule "Return". Poprzedziły go jedynie dwie EPki (w tym naprawdę udana "People Thought My Windows Were Stars" z końcówki 2020 roku) oraz kilka singli. W przeciwieństwie do wspomnianych wcześniej twórców, deathcrash kieruje się w raczej odmienne rejony stylistyczne, a jego inspiracje nie są tak szerokie. Na upartego można porównać klimat "Return" do wydanego siedem dni później drugiego albumu BC,NR - "Ants From Up There"; dość podobnie brzmią też partie wokalne, choć brakuje im ekspresji nieodżałowanego Isaaka Wooda. Ogólnie bliżej tutaj jednak do takich zespołów, jak Low, Duster czy Red Hous

[Recenzja] Harold Budd - "The Pavilion of Dreams" (1978)

Obraz
Okładka wygląda znajomo? Nic dziwnego. To samo zdjęcie, identycznie przyciemnione, ale z jaśniejszym fragmentem w innym miejscu, wykorzystano trzy lata wcześniej na albumie "Discreet Music" Briana Eno. To oczywiście celowe działanie, uprawomocnione obecnością Eno także na tej płycie, choć tym razem głównie w roli producenta. Głównym twórcą "The Pavilion of Dreams" jest jednak Harold Budd, amerykański pianista i kompozytor, który poruszał się w okolicach minimalizmu, ambientu, jazzu i awangardy. Popularność przyniosły mu nie tylko różne projekty z Eno, ale też chociażby współpraca z grupą Cocteau Twins. "The Pavilion of Dreams" to jego drugie autorskie wydawnictwo - po mocno undergroundowym "The Oak of the Golden Dreams / Coeur D'Orr" z 1971 roku - zawierające kompozycje nad którymi pracował w latach 1972-75. Nagrania odbyły się w londyńskim  Basing Street Studios w listopadzie '76. Uczestniczyło w nich gościnnie wielu dodatkowych muzyków,

[Recenzja] Oleś Brothers & Dominik Strycharski - "Koptycus" (2022)

Obraz
Dominik Strycharski oraz Bracia Marcin i Bartłomiej Oleś należą do ważnych postaci współczesnej sceny jazzu polskiego. Z tym większym entuzjazmem oczekiwałem na ich pierwszy wspólny projekt, czyli wydany nakładem Audio Cave album "Koptycus". Jego korzenie w zasadzie sięgają 2018 roku, gdy muzycy przyjęli zaproszenie Mirona Zajferta i wystąpili na festiwalu Muzyka Wiary – Muzyka Pokoju. Zgodnie z sugestia gospodarza, przygotowali na to wydarzenie materiał inspirowany muzyką Koptów - północnoafrykańskiej chrześcijańskiej społeczności, żyjącej w sporym odizolowaniu, co przełożyło się na wykształcenie własnej muzyki. Oczywiście, przenikały do niej też inne wpływy, przede wszystkim greckie, żydowskie, a z czasem też arabskie. Egzotyczny klimat daje się tu wyczuć już od pierwszych sekund i utrzymuje się on do samego końca tego trwającego trzy kwadranse albumu. Instrumentaliści starają się jednak przełożyć muzykę koptyjską na język bliższy jazzowego idiomu - do którego ostatecznie t

[Recenzja] The Cure - "Seventeen Seconds" (1980)

Obraz
Tutaj dopiero zaczyna się ten prawdziwy The Cure. Muzyka na "Seventeen Seconds" stała się bardziej chłodna i melancholijna, zbliżając się do gotyckiej atmosfery Siouxsie and the Banshees czy Joy Division. Nie wszystkim muzykom w zespole podobała się taka zmiana. Basista Michael Dempsey pragnął pozostać przy wcześniejszym, pogodniejszym stylu. W dodatku jego swobodny, wyemancypowany sposób gry niespecjalnie pasował do nowej koncepcji Roberta Smitha. W rezultacie doszło do rozłamu i miejsce Dempseya zajął Simon Gallup. Przy okazji do składu dołączył jego kompan z grupy The Magazine Spies, klawiszowiec Matthieu Hartley. Nagrany w kwartecie album "Seventeen Seconds" okazał się pierwszym większym sukcesem komercyjnym The Cure, dochodząc do pierwszej dwudziestki w brytyjskim notowaniu oraz zaznaczając swoją obecność na amerykańskiej liście. Przyniósł grupie także pierwszy, umiarkowany przebój singlowy - "A Forest". W porównaniu z debiutem zwraca uwagę na pewno

[Recenzja] Pan Daijing - "Tissues" (2022)

Obraz
Najnowszy album chińskiej, choć rezydującej i tworzącej głównie w Berlinie, artystki Pan Daijing to niecodzienne połączenie współczesnej elektroniki z operą. Zawarta na płycie muzyka jest częścią większego, multimedialnego projektu. Pierwotnie towarzyszyła wystawie / performensowi, których premiera odbyła się jesienią 2019 roku w londyńskiej galerii Tate Modern. Oryginalnie nagranie składało się z pięciu aktów, jednak na płytę trafiły tylko pierwsze cztery. Podział utworu na części wydaje się jednak dość umowny pod względem czysto muzycznym - zapewne znajduje uzasadnienie w warstwie tekstowej - i chociażby w serwisie Spotify znajdziemy całość w formie pojedynczej ścieżki. Tak też właśnie ją odbieram: jako jeden, trwający niemal pełną godzinę utwór. Przystępując do oceny "Tissues" muszę zaznaczyć, że biorę pod uwagę wyłącznie to, co słyszę na płycie. Tak został ten materiał wydany, więc należy traktować go jako samodzielne dzieło muzyczne, w oderwaniu od wizualnej oprawy, któr

[Recenzja] Zbigniew Namysłowski Quintet - "Kujaviak Goes Funky" (1975)

Obraz
Powrót do cyklu recenzji poświęconego płytom z kultowej serii "Polish Jazz" brałem pod uwagę już od jakiegoś czasu. Nie sądziłem jednak, że nastąpi to tak szybko i takiego powodu. 7 lutego zmarł Zbigniew Namysłowski, jeden z największych polskich saksofonistów. Uznanie przyniosły mu zarówno występy na tak istotnych dla krajowej fonografii albumach, jak "Astigmatic" Komedy czy "Enigmatic" Niemena, ale też własne dokonania. na których wyjątkowo udanie łączył nowoczesny jazz z polskim folklorem, niemal całkiem unikając typowej dla tego ostatniego przaśności. Zarówno zasłużenie bardzo popularnemu "Winobraniu", jak i często niesłusznie pomijanemu "Zbigniew Namysłowski Quartet", poświęciłem już osobne recenzje. Z racji ograniczonego wyboru pozostaje napisanie o albumie całkiem znanym i lubianym, choć już nie tak dobrym, jak dwa poprzednie. "Kujaviak Goes Funky", podobnie jak poprzedzające go bezpośrednio "Winobranie", zost

[Recenzja] 5uu's - "Hunger's Teeth" (1994)

Obraz
Zapewne nigdy nawet się nie zastanawialiście, jak mógłby brzmieć Yes, gdyby zamiast przepoczwarzenia się we własną parodię, muzycy postanowili grać w bardziej złożony sposób. Albo co by było, gdyby po nagraniu "Close to the Edge" ze składu zamiast Billa Bruforda odeszli Howe i Wakeman, a ich miejsce zajęli gitarzysta grający w stylu Roberta Frippa lub Freda Fritha oraz klawiszowiec bardziej zainteresowany XX-wieczną poważką niż klasycznymi epokami. Cóż, "Hunger's Teeth" pozwala to sobie wyobrazić. Skojarzenia z Yes wywołuje przede wszystkim wokal Boba Drake'a, którego barwa i sposób operowania nim od razu przywodzą na myśl Jona Andersona. Także partie gitary basowej, przede wszystkim jej brzmienie oraz poziom wyemancypowania, można na upartego porównać z grą Chrisa Squire'a. Stylistycznie mamy tu jednak do czynienia z muzyką wywodzącą się głównie ze sceny Rock in Opposition, choć na tym inspiracje bynajmniej się nie kończą. Korzenie 5uu's sięgają koń

[Recenzja] Suicide - "Suicide" (1977)

Obraz
Eponimiczny debiut amerykańskiego duetu Suicide nie jest może płytą szczególnie popularną wśród polskich słuchaczy, lecz niewątpliwie należy do najbardziej wizjonerskich i inspirujących wydawnictw z tamtego okresu. Tworzony przez wokalistę Alana Vegę i klawiszowca Martina Reva zespół był być może pierwszym w historii duetem wokalno-syntezatorowym - podobny duet z przeszłości, The Silver Apples, używał jeszcze perkusji - a także protoplastą synthpopu oraz inspiracją dla wielu grup z kręgu elektronicznego rocka.  Muzyka Suicide całkiem dobrze wpisywała się w punkowy, a raczej już post-punkowy krajobraz ówczesnej sceny muzycznej, choć jej inspiracji należałoby szukać raczej w klasycznym rock and rollu. Takie wpływy słychać przede wszystkim w sposobie śpiewania Vegi, którego często porównywano z Gene'em Vincentem, choć taki "Johnny" to stuprocentowy rock'n'roll, tyle że o stricte elektronicznym brzmieniu. Trudno też uniknąć skojarzeń ze wspomnianym Silver Apples, choć

[Recenzja] Jan Garbarek - Bobo Stenson Quartet - "Witchi-Tai-To" (1974)

Obraz
"Witchi-Tai-To" stanowi ważny etap w rozwoju Jana Garbarka. Saksofonista - w towarzystwie współliderującego pianisty Bobo Stensona, a także kontrabasisty Pallego Danielssona i perkusisty Jona Christensena - niemal całkiem odchodzi tutaj od swoich freejazzowych fascynacji, znanych chociażby z albumów "Afric Pepperbird" czy "Sart". Wyraźnie kieruje się już w stronę łagodniejszego, bardziej melodyjnego i kładącego większy nacisk na kompozycje grania, charakterystycznego dla płyt z wytwórni ECM. Ciekawe, że ten istotny album powstawał jakby w pośpiechu. Nie chodzi oczywiście o to, że cała sesja zamknęła się w czasie dwóch listopadowych dni 1973 roku - jak na jazzowe standardy nie było to niczym wyjątkowym - a raczej o niewielką ilość autorskiego materiału, jakby muzycy nie mieli czasu przygotować się do sesji. Żaden z liderów nie dostarczył tu ani jednej kompozycji, w przeciwieństwie do Danielssona, który podpisał się pod "Kukka". Reszta repertuaru t

[Recenzja] Yard Act - "The Overload" (2022)

Obraz
Początek trzeciej dekady XXI wieku  okazał się zdumiewająco dobry dla muzyki rockowej, która po dekadach powolnej agonii i wielokrotnie stwierdzanego zgonu, niespodziewanie odżyła. Wszystko za sprawą kilku młodych brytyjskich grup, które postanowiły odświeżyć formułę post-punku, wnosząc do niej inne ambitne inspiracje oraz mnóstwo młodzieńczej energii. Główni przedstawiciele tego nurtu, zespoły black midi i Black Country, New Road zdążyły już - na swoich drugich albumach, "Cavalcade" oraz "Ants From Up There" - interesująco się rozwinąć, odchodząc daleko od post-punkowych korzeni. Wiele wskazuje na to, że podobną drogę może obrać Squid, który już na debiutanckim "Bright Green Field" pokazał swoją wszechstronność i większe ambicje w porównaniu z poprzedzającymi go singlami i EPkami. Tymczasem długogrający debiut wydała kolejna brytyjska grupa post-punkowa, Yard Act. Na tle swoich poprzedników wypada jednak bardzo... zwyczajnie. "The Overload" prze

[Recenzja] Black Country, New Road - "Ants From Up There" (2022)

Obraz
Mamy dopiero początek lutego, a już zdążył się ukazać prawdopodobnie najbardziej wyczekiwany niemainstreamowy album roku. W każdym razie trudno będzie przebić hype, jaki już na parę miesięcy przed premierą było widać chociażby w serwisie Rate Your Music. Wydany niemal dokładnie rok temu debiut Black Country, New Road, "For the First Time", postawił zespół w ścisłej czołówce współczesnego rocka. Poprzeczka została ustawiona wysoko, ale brytyjski sekstet postanowił tym razem wystartować w nieco innej dyscyplinie. Muzycy poszli podobną drogą, jak ich koledzy z black midi, dokonując drastycznej zmiany stylu, pokazując przy tym swoją wszechstronność i większą dojrzałość. Na tym jednak podobieństwa między "Cavalcade" oraz "Ants From Up There" się kończą. Wychodząc od post-punku black midi jeszcze bardziej zintensyfikowali i skomplikowali swoją muzykę, podczas gdy zaczynający w zbliżonym punkcie BC,NR postanowili się wyciszyć, zwolnić tempa utworów, wzbogacić ara

[Recenzja] Kate Bush - "Never for Ever" (1980)

Obraz
"Never for Ever" ugruntował pozycję Kate Bush na muzycznej scenie i ostatecznie zdefiniował ją jako artystkę. Oba poprzednie albumy wydają przy nim jedynie wprawką. Debiutancki "The Kick Inside" to w zasadzie typowa płyta jednego przeboju. Oczywiście, "Wuthering Heights" nie jest tam jedynym dobrym utworem, może nawet nie najlepszym, ale trafiają się też mniej udane kawałki, a trochę zabrakło też pomysłu na całość. Kolejny album, "Lionheart" - nagrywany w pośpiechu, w celu jak najszybszego zdyskontowania sukcesu poprzednika - sprawia wrażenie zbioru odrzutów po debiucie. Na ich tle "Never for Ever" wypada o wiele dojrzalej. Bush prezentuje się tutaj i jako lepsza kompozytorka, i jeszcze lepsza wokalista. Z jej śpiewu prawie całkiem znikła ta dziewczęca maniera, często pobrzmiewająca w starszym materiale. Oczywiście, wokalistka dalej robi tu ze swoim głosem niesamowite, różnorodne rzeczy, ale brzmi przy tym bardziej kobieco, zmysłowo. Ka

[Recenzja] The Quintet - "Jazz at Massey Hall" (1956)

Obraz
Kwintet - nazwa tyleż banalna, co wyjątkowo adekwatna dla jednego z najlepszych składów w historii jazzu. Charlie Parker, Dizzy Gillespie, Bud Powell, Max Roach i Charles Mingus, a przynajmniej czterej pierwsi, to przecież czołowi muzycy ery bebopu, współtwórcy jazzu nowoczesnego, którzy na nowo zdefiniowali rolę swoich instrumentów. Dwaj ostatni, a szczególnie Mingus, bywali nowatorami także w kolejnych epokach gatunku. Każdy z tej piątki miał wielokrotnie okazję grać z pozostałymi, jednak tylko jeden raz wszyscy zebrali się razem. Było to 15 maja 1953 roku na deskach Massey Hall w Toronto. Co ciekawe, początkowo wystąpić miał nieco inny skład - organizatorzy rozważali zaproszenie Lenniego Tristano jako pianisty oraz Oscara Pettiforda w roli basisty. Niewiele w dodatku brakowało, a koncert w ogóle by się nie odbył. Nie było też planów jego rejestracji. W tamtym okresie nie działo się najlepiej w życiu dwóch z pięciu muzyków. Powell dopiero co zakończył jeden ze swoich pobytów w szpita