[Recenzja] Larry Coryell - "Barefoot Boy" (1971)



Okładka tego albumu nie obiecuje wiele. Skład też nie jest już tak gwiazdorski, jak na poprzednim dziele Larry'ego Coryella, "Spaces", nie licząc Roya Haynesa na bębnach. Jednak to naprawdę świetny materiał, bijący na głowę wcześniejsze dokonania gitarzysty. "Barefoot Boy" zarejestrowano w nowojorskim studiu Jimiego Hendrixa Electric Ladyland, pod nadzorem inżyniera dźwięku Eddiego Kramera, który zresztą ściśle z Hendrixem współpracował. Mocno przesterowane brzmienie gitary Coryella nie pozostawia wątpliwości, że był to celowy wybór. Ogólnie mamy tu raczej do czynienia z bardziej jazzową stroną fusion. Jednak niewykluczone, że rockowi ortodoksi też znajdą tu coś dla siebie. Na pewno powinni spróbować, aby przekonać się, jak finezyjna może być gra na gitarze.

Longplay znakomicie otwiera rozbudowana do dwunastu minut interpretacja "Gypsy Queen" Gábora Szabó. Tutaj lider pokazuje swoje najbardziej hendrixowskie oblicze, zarówno gdy jedynie akompaniuje typowo jazzowym partiom saksofonu Steve'a Marcusa, jak i wtedy, gdy sam wdaje się w długie, porywające solówki, balansując na granicy rocka i jazzu. Niesamowitego, bardzo gęstego klimatu dodają transowe, niemal plemienne partie Haynesa oraz dwóch perkusjonalistów, Lawrence'a Killiana i Harry'ego Wilkinsona. Nieco już krótszy "The Great Escape", napisany przez Coryella, to już nagranie zdecydowanie mniej intensywne, z bardziej przestrzennym brzmieniem, o pogodniejszym, egzotycznym nastroju. Aparat wykonawczy powiększa się o basistę Mervina Bronsona, którego funkująca partia dodaje niemal tanecznego charakteru. Także tutaj można podziwiać długie solówki lidera, który do wspomnianych wyżej inspiracji dodaje też odrobinę bluesa. Nie jest to aż tak porywający utwór, jak poprzedni, ale wciąż słucha się o bardzo przyjemnie.

Atmosfera znów zmienia się w najdłuższym na płycie, dwudziestominutowym "Call to the Higher Consciousness", kolejnej kompozycji Coryella, przywołującym skojarzenia z tymi najbardziej uduchowionymi nagraniami Johna Coltrane'a z okresu "A Love Supreme". Sekcja rytmiczna, poszerzona o pianistę Mike'a Mandela, gra w bardziej stonowany, hipnotyczny sposób, a Marcus usiłuje - na ile tylko pozwalają mu wyraźnie mniejsze umiejętności - imitować samego Trane'a. Zaskakująco dobrze udało się w to wszystko wpleć partie gitary, a lider znów zachwyca swoją grą, choć tym razem pozostawia więcej przestrzeni dla swoich współpracowników. Oni również dobrze wykorzystują swój czas, choć mam zastrzeżenia do części perkusyjnej. Sama w sobie nie jest zła - bo i nie mogła być kiepska z bębniarzem tej klasy, co Roy Haynes - ale niepotrzebnie rozbija ten klimatyczny utwór na części i pozbawia go płynności, którą tego typu utwór powinien mieć. Wynagradza to jednak znakomity finał, z bardziej już wyeksponowaną gitarą, doskonale uzupełniającą się z saksofonem i pozostałymi instrumentami.

"Barefoot Boy" to tylko te trzy utwory, z których środkowy uważam za trochę mniej ekscytujący, a ostatni wydaje się nie do końca przemyślany. Razem tworzą jednak naprawdę świetną całość, którą bez wahania mogę nazwać jednym z najlepszych, najbardziej porywających przykładów gitarowego fusion. Dla wielbicieli takiej stylistyki, czy ogólnie gitarowego grania, jest to niewątpliwie obowiązkowa pozycja.

Ocena: 8/10



Larry Coryell - "Barefoot Boy" (1971)

1. Gypsy Queen; 2. The Great Escape; 3. Call to the Higher Consciousness

Skład: Larry Coryell - gitara; Steve Marcus - saksofon sopranowy i tenorowy; Roy Haynes - perkusja; Lawrence Killian - instr. perkusyjne; Harry Wilkinson - instr. perkusyjne; Mervin Bronson - gitara basowa (2,3); Mike Mandel - pianino (3)
Producent: Bob Thiele i Lillian Seyfert


Komentarze

  1. Wszystkie 7 wczesnych albumów Coryella (od Coryell do Offering) to bardzo dobra muzyka. Te najwcześniejsze są w zasadzie rockowe z pewnym zacięciem jazzowym, potem jest już więcej elementów fusion lub czystego jazzu. Mimo często braku wokali to ich energetyczność i w sumie dość złożone aranże powodują, że nie mamy poczucia słuchania jakiś staroci. Dobry przykład na to, że zdolny muzyk jazzowy bije na głowę pomysłami muzycznymi większość rockmanów.
    Późniejsze produkcje z The Eleventh House mi już mniej podchodziły, ale dalej była to dobra muzyka. Pod koniec lat 70-ych praktycznie odszedł od elementów rockowych, wydawał płyty czysto gitarowe, a te z elementami fusion nie były już tak ekscytujące. Ma nawet dwie płyty nagrane z Michałem Urbaniakiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, warte uwagi są także nagrania z Burtonem.
      Coryell wydaje się być trochę zapomniany, więc dobrze widzieć kolejną recenzję jego płyty. Nie jest to może gitarzysta tak precyzyjny jak Di Meola, ale to i tak czołowa postać wczesnego fusion.

      Usuń
  2. Znalazłem tę płytę na YouTube: bardzo fajna muzyka (szkoda, że na CD ukazała się dopiero w 2000 roku).

    PS. Od razu polazłem na RYM i przy okazji w rankingach przeróżnych płyt znalazłem coś ciekawego: Fishmans ''Long Season'' (1996 r., dziwne, lekkie, japońskie klimaty, ale kosmiczna ocena tego albumu powoduje, że warto posłuchać).

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)