Posty

Wyświetlanie postów z maj, 2021

[Recenzja] Can - "Live In Stuttgart 1975" (2021)

Obraz
Aż trudno uwierzyć, że jeden z najwybitniejszych rockowych zespołów, prominentny przedstawiciel krautrocka, doczekał się dotąd tylko jednej koncertówki. W dodatku opublikowany w 1999 roku, z okazji trzydziestolecia grupy, dwupłytowy "Music (Live 1971-1977)", to - jak wskazuje tytuł - jedynie kompilacja fragmentów występów z bardzo rozległego okresu. Na szczęście sytuacja powoli się zmienia. Zaledwie kilka dni temu ukazała się pierwsza część planowanej serii, w ramach której publikacji doczekają się kompletne zapisy koncertów Can. Na pierwszy ogień poszedł występ z 1975 roku w Stuttgarcie. Był to już czas po wydaniu wszystkich największych dzieł grupy ("Tago Mago", "Ege Bamyasi", "Future Days", "Soon Over Babaluma"), gdy muzycy powoli już zaczęli się kierować w nieco mniej ciekawe artystycznie rejony ("Landed"). Jednak, jak się właśnie okazuje, na żywo był to zupełnie inny zespół, niż na ówczesnych płytach studyjnych. "Liv

[Recenzja] black midi - "Cavalcade" (2021)

Obraz
Grupa black midi od samego początku prezentowała się bardzo obiecująco. Jednak dotąd na obietnicach się kończyło. Zarówno koncertowy album "Live at the Windmill Brixton", na którym kwartet pełnił rolę zespołu wspierającego byłego wokalistę Can, Damo Suzuki, jak i już w pełni autorski studyjny debiut "Schlagenheim", zdawały się nie wykorzystywać w pełni jego potencjału. Ten najlepiej było słychać podczas porywającego występu w radiu KEXP z listopada 2018 roku. W studiu nie udało się odtworzyć jego energii, co tylko bardziej odsłoniło braki ówczesnych kompozycji. Przede wszystkim brak własnych pomysłów. W proponowanej wówczas przez zespół mieszance post-punku, noise rocka, math rocka i krautrocka słychać wyraźny wpływ takich twórców, jak Pere Ubu, Talking Heads, The Fall, This Heat, The Residents, Public Image Ltd., Slint,  kolorowy King Crimson czy wspomniany Can. To bardzo zacne inspiracje, które trudno mieć za złe. Niestety, "Schlagenheim" nawet nie zbli

[Recenzja] Greta Van Fleet - "The Battle at Garden's Gate" (2021)

Obraz
To niewiarygodne, jak znaczne postępy można poczynić między dwoma albumami. Kiedy kilka lat temu wydali swój debiut, zrobiło się o nich głośno. Ale oprócz zachwytów nie brakowało krytyki. Sam stanąłem po tej drugiej stronie, wskazując na zbyt oczywiste inspiracje i brak własnych pomysłów. Jednak muzycy fantastycznie wykorzystali kolejne miesiące, rozwijając swoją muzykę w zupełnie niespodziewanym kierunku, bardzo pomysłowo ją komplikując, ale co najważniejsze - już nie nawiązują w tak ewidentny sposób do innych twórców. Nie spodziewałem się tego i jeszcze parę miesięcy temu, do czasu ukazania się pierwszych singli zapowiadających drugi longplay, nie przypuszczałbym, że właśnie ten zespół nagra jedną z najlepszych płyt 2021 roku. Do "Cavalcade" black midi, którego premiera już pojutrze, jeszcze wrócę w dedykowanej recenzji. Przykładem zupełnie odwrotnej sytuacji jest opublikowany już jakiś czas temu drugi album Grety Van Fleet. Nawet jeśli słychać tu pewny postęp, np. w kwesti

[Recenzja] Peter Gabriel - "Peter Gabriel" (1977)

Obraz
Peter Gabriel opuścił grupę Genesis w maju 1975 roku, aby spędzać więcej czasu z rodziną. Jednak długo nie wytrzymał bez grania. Jeszcze w tym samym roku zaczął pisać nowe utwory i rejestrować ich próbne wersje. Profesjonalne nagrania, pod okiem producenta Boba Ezrina i z pomocą m.in. Roberta Frippa oraz Tony'ego Levina, odbyły się następnej jesieni. Rezultatem tej sesji jest solowy debiut Gabriela, pierwsze z serii czterech eponimicznych wydawnictw. Aby odróżnić je od trzech pozostałych, najczęściej mówi się o nim jako "Peter Gabriel 1" lub "Car" (część nowszych reedycji wykorzystuje któryś z tych tytułów). Opuszczone przez wokalistę Genesis już nigdy nie wspięło się na takie wyżyny, jak z nim w składzie. A jak on poradził sobie bez pozostałych muzyków tego zespołu? Debiut wskazuje jeszcze na pewne niezdecydowanie w kwestii stylistyki. Gabriel zdaje się jeszcze nie do końca wiedzieć, co właściwie chciałby zaprezentować jako solista. Momentami nie jest to muzyka

[Recenzja] Cocteau Twins - "Garlands" (1982)

Obraz
Trudno nie zauważyć pewnych paralel pomiędzy grupami Cocteau Twins i Dead Can Dance. Łączyła je nie tylko obecność w katalogu wytwórni 4AD, ale także dość zbliżona, przynajmniej początkowo, stylistyka. Później każdy z tych zespołów poszedł w nieco innym kierunku: Dead Can Dance w stronę neoclassical darkwave, a Cocteau Twins - dream popu. Oba były zresztą prekursorami wspominanych stylistyk. Zanim jednak wypracowały sobie własny pomysł na granie, wydały po jednym albumie dość wyraźnie różniącym się od późniejszych dokonań. Tak jak eponimiczny debiut Dead Can Dance, tak i "Garlands" czerpie przede wszystkim z post-punku i gothic rocka. Słychać tu wyraźne wpływy Joy Division czy Siouxsie and the Banshees (nawet okładka powstała z myślą o albumie "The Scream" tej drugiej grupy), jednak Cocteau Twins już na tym etapie trudno uznać za pozbawionego kreatywności epigona. Jedną z cech zespołu, na które od razu zwraca się uwagę, jest wyjątkowo ograniczone instrumentarium. Na

[Recenzja] Sun Ra - "Sleeping Beauty" / "On Jupiter" / "Strange Celestial Road" (1979/80)

Obraz
Na przestrzeni 1979 roku Sun Ra, wraz ze swoją licząca wówczas ponad trzydziestu muzyków Arkestrą, odbył co najmniej trzy sesje nagraniowe. Zarejestrowany wówczas materiał wymieszano i rozproszono na trzech różnych albumach. Są to opublikowane we własnym labelu El Saturn "Sleeping Beauty" i "On Jupiter", a także wydany nieco później, nakładem Rounder Records, "Strange Celestial Road". Dwa pierwsze były później wznawiane także pod innymi tytułami, odpowiednio "Doors of the Cosmos" lub "Springtime Again", a także "UFO" albo "Seductive Fantasy". W przypadku trzeciego wszystkie edycje noszą ten sam tytuł, jednak warto dodać, że w przeciwieństwie do wcześniejszych nie był wznawiany już od ponad trzydziestu lat. Zdecydowałem się omówić wszystkie te wydawnictwa w grupowej recenzji, ponieważ łączy je nie tylko czas nagrania. Każdy album składa się z trzech utworów, trwających w sumie po około pół godziny. Przede wszystkim łą

[Recenzja] David Bowie - "Let's Dance" (1983)

Obraz
Po długiej serii ambitniejszych albumów - "Station to Station", "Low", "'Heroes'", "Lodger" i "Scary Monsters (and Super Creep)" - David Bowie zdecydował się na kolejny stylistyczny zwrot. Tym razem postanowił wystąpić w roli popowej gwiazdy. W tym celu zebrał zupełnie nowych współpracowników. Rolę współproducenta, współaranżera i okazjonalnie gitarzysty objął Nile Rodgers z popularnej grupy disco Chic. Wśród instrumentalistów znaleźli się zaś m.in. mało wówczas znani Stevie Ray Vaughan i późniejszy bębniarz Weather Report, Omar Hakim. Bowie miał też całkiem niezły pomysł na nową stylistykę: połączenie disco/funku z rock and rollem, bluesem oraz współczesną produkcją. Z wspomnianymi wyżej pomocnikami to naprawdę mogło się udać. I po części nawet się udało. Niestety, Bowie nie był wówczas w najlepszej formie jako kompozytor. Świadczy o tym zarówno nieco dłuższa niż zwykle przerwa wydawnicza, dzieląca "Let's Dance" o

[Recenzja] Eno - "Here Come the Warm Jets" (1974)

Obraz
Tytuł pierwszego albumu Briana Eno, "Here Come the Warm Jets", to ponoć nic innego, jak eufemizm oznaczający oddawanie moczu. To wyraźna sugestia, by nie traktować tego materiału zbyt poważne, ale podejść do niego z odpowiednim dystansem. Jednak ogromnym błędem byłoby jego ignorowanie, uznanie za niewiele wart wygłup ekscentrycznego muzyka. Eno dokonał tu rzeczy dość niezwykłej. Łącząc ówczesny mainstream, głównie spod znaku glam rocka, a także bardziej artystyczne oblicze tego gatunku, korzeniami sięgające dokonań The Velvet Underground, zaproponował niezwykle inspirujące dzieło, którego echa słychać w muzyce do dzisiaj. Mówiąc o wpływie tego albumu trzeba wymienić na pewno Davida Bowie - którego Trylogia Berlińska powstała nie tylko z udziałem, ale i pod silnym wpływem Eno - a także całe wręcz nurty w rodzaju post-punku czy shoegaze'u. Zadziwiać może już sam skład. W sesji nagraniowej wzięli udział Phil Manzanera, Andy Mackay i Paul Thompson - koledzy Briana z właśnie

[Recenzja] Larry Coryell - "Barefoot Boy" (1971)

Obraz
Okładka tego albumu nie obiecuje wiele. Skład też nie jest już tak gwiazdorski, jak na poprzednim dziele Larry'ego Coryella, "Spaces", nie licząc Roya Haynesa na bębnach. Jednak to naprawdę świetny materiał, bijący na głowę wcześniejsze dokonania gitarzysty. "Barefoot Boy" zarejestrowano w nowojorskim studiu Jimiego Hendrixa Electric Ladyland, pod nadzorem inżyniera dźwięku Eddiego Kramera, który zresztą ściśle z Hendrixem współpracował. Mocno przesterowane brzmienie gitary Coryella nie pozostawia wątpliwości, że był to celowy wybór. Ogólnie mamy tu raczej do czynienia z bardziej jazzową stroną fusion. Jednak niewykluczone, że rockowi ortodoksi też znajdą tu coś dla siebie. Na pewno powinni spróbować, aby przekonać się, jak finezyjna może być gra na gitarze. Longplay znakomicie otwiera rozbudowana do dwunastu minut interpretacja "Gypsy Queen" Gábora Szabó. Tutaj lider pokazuje swoje najbardziej hendrixowskie oblicze, zarówno gdy jedynie akompaniuje typ

[Recenzja] Samla Mammas Manna ‎- "Måltid" (1973)

Obraz
Na jakiś czas przed nagraniem tego albumu ze składu odszedł perkusjonalista Henrik Öberg. Dołączył za to gitarzysta Coste Apetrea, co okazało się zdecydowanie korzystną zamianą. Nowy instrument doskonale dopełnił brzmienie grupy, nadając jeszcze bardziej jazzowego charakteru. Wciąż jednak mieszają się tu przeróżne rzeczy: skandynawska melodyka, rockowy czad, jazzowa wirtuozeria, pewne wpływy współczesnej muzyki poważnej oraz mnóstwo wygłupów. Przejawem humoru jest już sam tytuł - "Måltid" po szwedzku oznacza "posiłek" - oraz spokojna, wręcz pastoralna okładka, która nijak się ma do muzycznego szaleństwa zawartego na tym krążku. Podobną frywolność można znaleźć chyba tylko na tych najmniej poważnych płytach Franka Zappy, choć poziom wykonania bliższy jest tych najambitniejszych dzieł amerykańskiego artysty. Doskonałym przykładem tego, na co stać ten skład, jest dziesięciominutowy otwieracz, "Dundrets Fröjder". Tutaj najlepiej słychać umiejętności kwartetu.

[Recenzja] Nils Petter Molvær - "Khmer" (1997)

Obraz
Zdarzają się opinie, że z katalogu wciąż działającej wytwórni ECM warto sięgać jedynie po płyty z lat 70. Takie przekonanie nie bierze się znikąd. Po tym okresie Manfred Eicher faktycznie poszedł w kierunku czegoś, co eufemistycznie określiłbym jako muzykę tła. Jednak poza tą główną linią programową ukazywały się też płyty w innym stylu, wśród których można znaleźć trochę interesujących tytułów. Niewątpliwie należy do nich "Khmer", debiutanckie dzieło Nilsa Pettera Molvaera, norweskiego trębacza i współtwórcy future jazzu. Zaprezentowane na tym albumie połączenie jazzowych solówek ze współczesną - jak na lata 90. - elektroniką, wykorzystując na szeroką skalę sample i inne technologiczne nowinki, okazało się zaskakująco udanym pomysłem na granie, ale też sposobem na odświeżenie wówczas już mocno skostniałego gatunku. Sądzę, że do dość podobnego efektu mógłby dojść Miles Davis, gdyby pożył parę lat dłużej i kontynuował ścieżkę obraną w latach 80. Zawsze inspirowały go przecież

[Recenzja] Squid - "Bright Green Field" (2021)

Obraz
W poprzednich latach wielokrotnie narzekałem na współczesną kondycję muzyki rockowej. Czasy, gdy w ciągu roku ukazywało się po kilka, a nawet kilkanaście wybitnych albumów z tego gatunku, już dawno minęły. Zdawałoby się, że bezpowrotnie. Jednak ostatnie miesiące napełniają optymizmem. Nie tak dawno przecież zachwalałem pierwsze pełnowymiarowe dzieło grupy Black Country, New Road, a tu znów do sprzedaży i streamingu trafił bardzo obiecujący debiut. Squid wywodzi się z tej samej brytyjskiej sceny, co wspomniany przed chwilą BCNR czy szykujący się właśnie do wydania drugiej płyty black midi. Właściwie nie do końca mamy tu do czynienia z debiutantami, ponieważ Squid działa od połowy poprzedniej dekady i przez ten czas dorobił się kilku singli oraz EPek. Już pierwsze nagrania pokazywały spory potencjał, a z czasem młodzi muzycy zaczęli coraz bardziej komplikować swoją muzykę, nadając jej coraz ciekawszego kształtu. "Bright Green Field" to zwieńczenie tej ewolucji. Trzeba przyznać,

[Recenzja] Cluster - "Cluster" (1971)

Obraz
Cluster zdaje się nieco niesłusznie pozostawać w cieniu innych wywodzących się z krautrocka grup w rodzaju Kraftwerk czy Tangerine Dream. Słuchając dziś jego dokonań trudno nie znaleźć podobieństw z różnymi współczesnymi nurtami muzyki elektronicznej. Nawet jeśli nie wynika to z bezpośredniego wpływu niemieckiego zespołu, to niewątpliwie świadczy o jego kreatywności i wizjonerstwie. Wszystko zaczęło się pod koniec lat 60. w Berlinie Zachodnim, gdy współpracę nawiązało trzech muzyków: Hans-Joachim Roedelius, Dieter Moebius oraz najbardziej z nich doświadczony Conrad Schnitzler, który w tym samym czasie współpracował ze wspomnianym Tangerine Dream. Trio przyjęło nazwę Kluster i dokonało kilku eksperymentalnych nagrań. Paradoksalnie, najciekawsze rzeczy powstały dopiero po odejściu Schnitzlera, po którym dwaj pozostali muzycy zdecydowali się zmienić nazwę na bardziej światową. Materiał na debiutancki album duetu powstał w styczniu 1971 roku, z istotną pomocą producenta Conny'ego Plank

[Recenzja] Ride - "Going Blank Again" (1992)

Obraz
Drugi album Ride, "Going Blank Again", to całkiem udana kontynuacja debiutanckiego "Nowhere". Zespół zachował dotychczasowe elementy, tworzące jego styl, by wspomnieć tylko o ścianie dźwięku w stylu My Bloody Valentine, tanecznej rytmice i stadionowych melodiach bliskich The Stone Roses czy podpatrzonych u The Smiths partiach gitarowych. Jest to przy tym nieco bardziej różnorodny materiał, choć jednocześnie nie broniący się tak dobrze jako całość. Poprzeczkę bardzo wysoko ustawia ośmiominutowy "Leave Them All Behind", w którym zespół doprowadził swój styl do perfekcji, a bardziej rozbudowana forma nie wyklucza naprawdę dobrej, chwytliwej melodii. Później album już ani przez chwilę nie osiąga tego poziomu, co jednak wcale nie oznacza, że pozostałe utwory są dużo słabsze. Na ogół wypadają naprawdę fajnie, by wspomnieć tylko o tych najbardziej charakterystycznych, jak mocno  smithowska "Twisterella", subtelniejszy, nieco oniryczny "Chrome Wave

[Recenzja] Krzysztof Sadowski and His Group - "Three Thousands Points" (1975)

Obraz
Początki muzyki fusion w Polsce nie były może jakoś bardzo imponujące - by przypomnieć recenzowane albumy Adama Makowicza czy Spisku Sześciu - jednak wkrótce i ten nurt dogonił światowy poziom. Jednym z najlepszych tego dowodów album "Three Thousands Points" sygnowany przez Krzysztofa Sadowskiego i jego Grupę Organową. Materiał rozwija pomysły ze starszego o trzy lata "Na kosmodromie" (wydanego poza serią Polish Jazz), jeszcze odważniej - i nieco ciekawiej - wykorzystując możliwości elektrycznego instrumentarium. W porównaniu z poprzednikiem, longplay jest także spójniejszy, bardziej konsekwentny stylistycznie. Kluczem do sukcesu okazał się również trafiony dobór własnych i cudzych kompozycji. Ponadto trzeba wspomnieć o znakomitym składzie. A w zasadzie dwóch. Trafiły tu bowiem nagrania dokonane podczas dwóch różnych okazji na przestrzeni ośmiu miesięcy, w całkiem innych okolicznościach. Całą pierwszą stronę płyty winylowej wypełnia trzyczęściowa "Suita trzy ty