Posty

Wyświetlam posty z etykietą glam rock

[Recenzja] Patti Smith Group - "Easter" (1978)

Obraz
Na przypadające w Wielkanoc zakończenie miesiąca kobiet nie mogłem wybrać innej płyty. Patti Smith - uznawana za jedną z najlepszych rockowych tekściarek i, co ważniejsze, jedną z prekursorek punk rocka - niewątpliwie zasłużyła na obecność w tym cyklu. Jej dwa poprzednie albumy, powszechnie ceniony debiut "Horses" oraz jeszcze lepszy od niego "Radio Ethiopia", zasługiwałyby nawet bardziej - i zapewne kiedyś też je zrecenzuję - ale tematycznie idealnie pasuje "Easter" i niewybaczalne byłoby nie wykorzystać takiej okazji na napisanie właśnie o nim. Tytuł nie jest przypadkowy. Smith przechodziła wówczas zainteresowanie religią, które zaczęło się od fascynacji popularnym wówczas rastafarianizmem. Stąd też w wielu tekstach pojawiają się wątki chrześcijańskie - a "Privilege (Set Me Free)" cytuje nawet Psalm 23 - choć taki "Ghost Dance" nawiązuje akurat do wierzeń rdzennej ludności amerykańskiej. Teksty na album powstawały w trakcie rekonwales

[Recenzja] HMLTD - "The Worm" (2023)

Obraz
HMLTD - lub Happy Meal Ltd - wydawał się typowym drugorzędnym przedstawicielem sceny Windmill. Opublikowany w 2020 roku debiut "West of Eden" nie wyróżnia się szczególnie na tle pierwszych płyt innych grup z tego kręgu. Wypełniają go raczej konwencjonalne, na ogół bardzo przyjemne piosenki, obowiązkowo  osadzone w stylistyce post-punku, choć z lekkimi wpływami synthpopu oraz glamowej estetyki. W ciągu trzech kolejnych lat kwintet przeszedł jednak przedziwną ewolucję i to niemal beż żadnych zmian w składzie, choć wymiana klawiszowca Zachariego Cazesa na Setha Evansa - muzyka znanego ze współpracy z black midi - mogła odegrać pewną rolę w tym procesie. Album "The Worm" to zwariowana opera artrockowa, osadzona w alternatywnej wersji średniowiecznej Anglii i inspirowana staroangielskim, mediewalnym folklorem oraz dystopijnym science fiction, opowiadająca o gargantuicznym robaku pożerającym kraj. Z czasem jednak okazuje się, że narrator - wprost utożsamiany z wokalistą g

[Recenzja] Lou Reed - "Berlin" (1973)

Obraz
Na kilka lat przed tym, gdy obraz wciąż zniszczonego po wojnie i podzielonego murem Berlina zainspirował Davida Bowie do stworzenia tzw. berlińskiej trylogii, Lou Reed napisał utwór o parze narkomanów żyjących w tym mieście. Oryginalna wersja kompozycji "Berlin" trafiła na jego eponimiczny solowy debiut. Gdy jakiś czas później były lider The Velvet Underground rozmawiał z Bobem Ezrinem usłyszał od niego, że jego teksty świetnie się zaczynają, ale brakuje im zakończenia. Producent jako przykład podał właśnie "Berlin", dodając, że chciałby wiedzieć, jak potoczyły się dalsze losy tamtej pary. Reed przyjął wyzwanie i postanowił rozbudować tamtą historię do całego albumu. Wsparty przez Ezrina oraz paru znakomitych instrumentalistów - wśród których znaleźli się m.in. Aynsley Dunbar, Jack Bruce, Tony Levin, Steve Winwood czy bracia Michael i Rany Brecker - zarejestrował składający się z dziesięciu utworów album koncepcyjny. "Berlin", bo tak zatytułowano całość, n

[Recenzja] Eno - "Taking Tiger Mountain (by Strategy)" (1974)

Obraz
Drugi z zaledwie czterech piosenkowych albumów Briana Eno, "Taking Tiger Mountain (by Strategy)" powstawał w nieco inny sposób niż poprzedni "Here Come the Warm Jets". Lider zrezygnował chociażby z nagrywania poszczególnych utworów w różnych składach. Tym razem nagrał większość materiału z pomocą jedynie czterech instrumentalistów. W sesji wzięli udział Phil Manzanera na gitarze, Brian Turrington na basie, Freddie Smith na bębnach, a także Robert Wyatt na przeszkadzajkach i jako dodatkowy wokalista. Przez studio przewinęło się też kilku dodatkowych muzyków, w tym Phil Collins, który zastąpił Smitha w jednym kawałku - był to rodzaj podziękowania za pomoc Eno przy tworzeniu "The Lamb Lies Down on Broadway" Genesis. Co ciekawe, także "Taking Tiger Mountain (by Strategy)" jest czymś na kształt albumu koncepcyjnego, a może raczej parodią takiej formy. Tytuł zaczerpnięto z chińskiej opery rewolucyjnej, ale wątek tego kraju pojawia się w tekstach zaled

[Recenzja] Eno - "Here Come the Warm Jets" (1974)

Obraz
Tytuł pierwszego albumu Briana Eno, "Here Come the Warm Jets", to ponoć nic innego, jak eufemizm oznaczający oddawanie moczu. To wyraźna sugestia, by nie traktować tego materiału zbyt poważne, ale podejść do niego z odpowiednim dystansem. Jednak ogromnym błędem byłoby jego ignorowanie, uznanie za niewiele wart wygłup ekscentrycznego muzyka. Eno dokonał tu rzeczy dość niezwykłej. Łącząc ówczesny mainstream, głównie spod znaku glam rocka, a także bardziej artystyczne oblicze tego gatunku, korzeniami sięgające dokonań The Velvet Underground, zaproponował niezwykle inspirujące dzieło, którego echa słychać w muzyce do dzisiaj. Mówiąc o wpływie tego albumu trzeba wymienić na pewno Davida Bowie - którego Trylogia Berlińska powstała nie tylko z udziałem, ale i pod silnym wpływem Eno - a także całe wręcz nurty w rodzaju post-punku czy shoegaze'u. Zadziwiać może już sam skład. W sesji nagraniowej wzięli udział Phil Manzanera, Andy Mackay i Paul Thompson - koledzy Briana z właśnie

[Recenzja] Lou Reed - "Transformer" (1972)

Obraz
The Velvet Underground wywarł niezaprzeczalny wpływ na rozwój muzyki rockowej. Jednak w czasie swojej działalności grupa pozostawała szerzej nieznana. Taki stan rzeczy, w połączeniu ze stopniowo spadającą jakością tworzonej muzyki, doprowadziły do odejścia z zespołu jednego z jego założycieli - śpiewającego gitarzysty Lou Reeda. Wkrótce potem grupa całkiem się posypała, a sam Reed na pewien czas zrezygnował z kariery muzyka, przyjmując pracę księgowego w firmie swojego ojca. Nie trwało to jednak długo. W ciągu kilku miesięcy muzyk podpisał kontrakt z RCA Records i wyjechał do Londynu, by zarejestrować pierwszy album solowy. Eponimiczny debiut - wypełniony w większości niewykorzystanymi utworami The Velvet Underground, a nagrany z pomocą m.in. muzyków Yes, Steve'a Howe'a i Ricka Wakemana - nie spotykał się z większym zainteresowaniem. I w zasadzie trudno się temu dziwić, gdyż płytę wypełnił mało porywający materiał, choć z samych kompozycji dałoby się wycisnąć więcej. Reed potrz

[Recenzja] Iggy Pop - "Lust for Life" (1977)

Obraz
Identycznie, jak w przypadku "The Idiot", w powstawanie kolejnego albumu Iggy'ego Popa mocno zaangażował się David Bowie. Brytyjski artysta znalazł czas pomiędzy pracą nad swoimi dwoma wielkimi dziełami, "Low" i "'Heroes'", by wspomóc Amerykanina w jego solowej karierze. Zaraz po zakończeniu nagrań na "Low" zebrał zespół, z którym Pop mógł wyruszyć na światową trasę promującą "The Idiot". Znalazł się w nim gitarzysta Ricky Gardiner, wcześniej członek Beggars Opera, a także znani ze współpracy z Toddem Rundgrenem bracia Sales, basista Tony i perkusista Hunt. Bowie osobiście zasiadł za klawiszami. Zaraz po zakończeniu koncertów kwintet udał się do berlińskiego Hansa Studio, celem przygotowania nowego materiału. Prace tym razem nie przebiegały pod dyktando Bowiego. Pop poczuł się zdecydowanie pewniej w roli lidera. Samodzielnie napisał wszystkie teksty, a także muzykę do kawałka "Sixteen". Nalegał też, aby w komponowa

[Recenzja] David Bowie - "Diamond Dogs" (1974)

Obraz
Po blisko dwóch latach wcielania się w postać Ziggy'ego Stardusta, wypełnionych intensywnym promowaniem albumów "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars" i "Aladdin Sane", David Bowie miał już serdecznie dość swojego alter ego. Zwieńczeniem tamtego etapu w jego działalności jest nagrany na szybko "Pin Ups". Album okazał się kompletnie nijakim zbiorem przeróbek rockowych hitów z połowy lat 60., przearanżowanych na glamową modłę. Już to wydawnictwo przyniosło pewną zmianę w składzie. Miejsce Micka Woodmanseya, oryginalnego perkusisty Pająków z Marsa, zajął sam Aynsley Dunbar - utalentowany bębniarz, który dał się już poznać jako członek zespołów Johna Mayalla, Franka Zappy i Lou Reeda. Niedługo po tamtej sesji, chcąc definitywnie zerwać z wizerunkiem Ziggy'ego, Bowie pozbył się pozostałych Pająków, gitarzysty Micka Ronsona i basisty Trevora Boldera, a także współodpowiedzialnego za niedawne sukcesy producenta Kena Scotta.

[Recenzja] David Bowie - "Aladdin Sane" (1973)

Obraz
Po ogromnym sukcesie komercyjnym, jaki odniósł "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars", David Bowie był pod dużą presją. Jego kolejny album miał być pierwszym, który będzie nagrywał jako gwiazda. A to z kolei oznaczało spore oczekiwania wobec tego wydawnictwa. Zarówno fani, jak i przedstawiciele wytwórni liczyli, że artysta jak najszybciej dostarczy kolejną porcję hitów. Materiał na "Aladdin Sane" (tudzież "A Lad Insane", bo tak pierwotnie miał brzmieć tytuł) powstawał głównie podczas amerykańskiej trasy promującej "Ziggy'ego Stardusta". Podczas pobytu w Nowym Jorku, w październiku 1972 roku, zarejestrowano nawet jeden nowy utwór, "The Jean Genie", który niemalże od razu wypuszczono na singlu. Co ciekawe, w Wielkiej Brytanii był to największy do tamtej pory przebój Bowiego. Właściwe sesje odbyły się w Londynie w grudniu i styczniu, zaledwie pół roku po premierze poprzedniego longplaya. W sumie nagrania t

[Recenzja] David Bowie - "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars" (1972)

Obraz
"The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars" to jeden z najsłynniejszych albumów w całej historii fonografii. To właśnie ten longplay uczynił z Davida Bowie prawdziwą gwiazdę. Od niemal pięćdziesięciu lat wydawnictwo trafia na praktycznie wszystkie listy płyt roku, dekady i wszech czasów. Przez ten czas powstały też setki recenzji, z czego zdecydowana większość - jeśli nie wszystkie - jest całkowicie zgodna w kwestii, że to dzieło wybitne. Czy tak jest jednak w rzeczywistości? Czy może jednak album obrósł takim kultem, że mało kto odważy się wyrazić odmienne zdanie, by nie wyjść na ignoranta? Warto zastanowić się, czy to rzeczywiście tak wielka muzyka, czy tylko efekt sprytnej strategii marketingowej wymyślonej przez samego artystę. W nagraniu albumu wziął udział niemal dokładnie ten sam skład, który towarzyszył Bowiemu na "Hunky Dory", tzn. gitarzysta Mick Ronson, basista Trevor Bolder i perkusista Mick Woodmansey, bez Ricka Wakemana, któr

[Recenzja] David Bowie - "Hunky Dory" (1971)

Obraz
Tytuł rozpoczynającego ten longplay "Changes" jest wielce wymowny. Bowie zmieniał stylistykę niczym kameleon. W ciągu pięciu lat wydał cztery płyty, z których każda utrzymana jest w innym stylu. Po staromodnym popie (eponimiczny album z 1967 roku), folku (eponimiczny album z 1969 roku) i hard rocku ("The Man Who Sold the World"), przyszła pora na kolejne bardziej popowe, trochę też folkowe wydawnictwo, tym razem jednak jak najbardziej współczesne, na miarę początku lat 70., wyraźnie już kierujące się w stronę glamu. W nagraniach, odbywających się latem 1971 roku, wsparli go dawni współpracownicy: Mick Ronson, Rick Wakeman oraz Mick Woodmansey, a także nowy basista, Trevor Bolder. Ten ostatni wskoczył na miejsce Tony'ego Visconti, z którym Bowie się poróżnił. Oznaczało to także zmianę na stanowisku producenta, które zajął Ken Scott. Nowy materiał zyskał tytuł "Hunky Dory", co w angielskim slangu oznacza, że wszystko jest w porządku. I doskonale p

[Recenzja] David Bowie - "The Man Who Sold the World" (1970)

Obraz
"The Man Who Sold the World" przynosi znaczące zmiany w twórczości Davida Bowie. Na ostateczny kształt albumu istotny wpływ miał nowy współpracownik, gitarzysta Mick Ronson. Choć zawarta tu muzyka jest tak naprawdę dziełem całego zespołu, którego rdzeń tworzyli także Tony Visconti (ponownie pełniący rolę basisty i producenta) oraz perkusista Mick Woodmansey. W części nagrań wziął też udział grający na syntezatorze Ralph Mace. Ponieważ przed wejściem do studia Bowie miał gotowe tylko dwie kompozycje, reszta materiału powstała w wyniku zespołowego jamowania. I takie podejście doskonale tutaj słychać - pomimo przeważnie piosenkowych struktur, muzyka posiada sporo luzu. Album zdominowany jest przez energetyczne utwory o zdecydowanie hardrockowym brzmieniu. W nagraniach w rodzaju rozbudowanego, ośmiominutowego "The Width of a Circle", "All the Madman", "Saviour Machine" czy najcięższego "She Shook Me Cold", nie brakuje gitarowego czad

[Recenzja] Queen - "A Night at the Odeon - Hammersmith 1975" (2015)

Obraz
Dziś mija równo czterdzieści lat od ukazania się przełomowego w dyskografii Queen albumu "A Night at the Opera". To właśnie na nim znalazł się utwór "Bohemian Rhapsody", który zapewnił zespołowi międzynarodową popularność. Z tej okazji do sklepów właśnie trafiło wydawnictwo zatytułowane "A Night at the Odeon - Hammersmith 1975" z zapisem jednego z koncertów trasy promującej ten album, który odbył się 24 grudnia 1975 roku w londyńskim Hammersmith Odeon. Po dekadach posuchy w kwestii publikacji rejestracji występów zespołu z pierwszych lat działalności, drugie w ciągu niewiele ponad roku wydawnictwo z tego okresu powinno być powodem do radości. Niestety, nowy album nie wnosi do dyskografii Queen tak wiele, jak zeszłoroczny "Live at the Rainbow '74". Głównie dlatego, że oba wydawnictwa mają bardzo podobną tracklistę. Tutaj w dodatku uboższą o kilka mniej znanych utworów, których miejsce zajęły "Bohemian Rhapsody" - grany w dwóch o

[Recenzja] Queen -"The Game" (1980)

Obraz
"The Game" jako trzeci album Queen - po "A Night at the Opera" i "A Day at the Races" - doszedł na szczyt brytyjskiego notowania. Był też pierwszym wydawnictwem zespołu, któremu udało się to osiągnąć w Stanach Zjednoczonych. Amerykański sukces to przede wszystkim zasługa dwóch wielkich przebojów: rock'n'rollowego pastiszu "Crazy Little Thing Called Love" oraz funkowego "Another One Bites the Dust". Ogólnie, album stanowi wyraźny zwrot w kierunku łagodniejszego, popowego grania. Doszło nawet do tego, że muzycy po raz pierwszy w karierze wykorzystali nielubiane dotąd syntezatory Choć fakt, że wykorzystali je tu jeszcze w bardzo zachowawczy sposób, jedynie do wygenerowania pojedynczych dźwięków w kilku kawałkach. Hardrockowe korzenie zespołu słychać właściwie tylko w świetnym "Dragon Attack", z zadziornymi partiami gitary, zostawiającymi sporo miejsca do popisu dla sekcji rytmicznej. To najbardziej wyrazisty fragme

[Recenzja] Queen - "Live Killers" (1979)

Obraz
Muzycy Queen, lub ich wydawca, postanowili zakończyć i podsumować lata 70. albumem koncertowym. Jak się wkrótce okazało, był to idealny moment - tuż przed wyraźnymi zmianami w muzyce zespołu. "Live Killers" zarejestrowano podczas europejskiej trasy koncertowej na początku 1979 roku, odbywającej się w ramach promocji "Jazz". Repertuar jest jednak bardzo przekrojowy i obejmuje materiał z prawie wszystkich longplayów (z pominięciem, niestety, "Queen II"). Trochę szkoda, że koncertówki nie zarejestrowano rok wcześniej, gdy w koncertowym repertuarze grupy były jeszcze takie utwory, jak "The Prophet's Song" i "Stone Cold Crazy". Jednak tracklista jest całkiem przekonująca, a wykonania często różnią się od studyjnych pierwowzorów, czasem na korzyść tutejszych wersji. O ile studyjne albumy Queen nierzadko rozczarowywały wygładzonym, popowym brzmieniem, tak na żywo zespół wypadał mocniej i bardziej zadziornie. Świetnie na otwarcie

[Recenzja] Queen - "Jazz" (1978)

Obraz
Tytuł siódmego albumu Queen doskonale oddaje charakter tego albumu. "Jazz" nie oznacza tu bowiem gatunku muzycznego, a przymiotnik zgrzytliwy . To najbardziej eklektyczny album, jaki zespół wydał do tamtej pory, a poszczególne kawałki ewidentnie ze sobą zgrzytają. Nic tu do siebie nie pasuje, to jeden wielki chaos. Muzyczne wygłupy (np. "Mustapha", "Bicycle Race", "Dreamers Ball") mieszają się z różnymi odmianami hard rocka (np. radiowy "Fat Bottomed Girls", zadziorniejsze "Let Me Entertain You" i "Dead on Time"), piosenkowymi banałami ("If You Can't Beat Them", "Don't Stop Me Now"), smętnymi balladami ("In Only Seven Days", "Leaving Home Ain't Easy") i tanecznym kawałkiem zapowiadającym już następną dekadę ("Fun It"). Gdyby chociaż poszczególne kawałki broniły się samodzielnie. Ale w większości brzmią jak odrzuty z wcześniejszych albumów. W dodatku

[Recenzja] Queen - "News of the World" (1977)

Obraz
Po kilku bardzo eklektycznych, pełnych rozmachu i przepychu albumach, muzycy Queen postanowili nagrać coś nieco innego. W rezultacie, "News of the World" to wydawnictwo bardziej jednorodne stylistycznie, stawiające przede wszystkim na dość surowe, stricte rockowe granie. I był to naprawdę dobry pomysł, choć ostateczny efekt nie jest pozbawiony wad. Początek longplaya jest naprawdę obiecujący. Porażający swoją efektowną prostotą "We Will Rock You" i znany przez wszystkich hymn "We're the Champions" to prawdopodobnie najsłynniejszy duet otwieraczy w całej historii fonografii. Oba utwory tak świetnie się uzupełniają, że na koncertach zwykle grano je jeden po drugim, a nawet wydano je na jednym singlu, choć opublikowane osobno mogły przynieść większe korzyści. Tym bardziej, że drugi singiel promujący album, "Spread Your Wings", nie powtórzył sukcesu poprzednika. W sumie nie bardzo wiem dlaczego, bo to bardzo ładna ballada, pokazująca rozwó

[Recenzja] Queen - "A Day at the Races" (1976)

Obraz
Okładka i tytuł (ponownie zaczerpnięty z filmu braci Marx) piątego albumu Queen to ewidentna próba zdyskontowania wielkiego sukcesu "A Night at the Opera". Zresztą zakończona pełnym sukcesem. Szczyt brytyjskiego notowania znów został zdobyty, w Stanach było niewiele gorzej, niż poprzednio (znów miejsce w pierwszej piątce listy Billboardu). A jednak w ogólnym rozrachunku "A Day at the Races" do dnia dzisiejszego sprzedał się w znacznie mniejszym nakładzie. Przyczyn takiego stanu rzeczy mogło być kilka, część z nich wydaje się oczywista. "A Day at the Races" to kolejny bardzo eklektyczny zbiór kawałków, bez żadnego pomysłu na całość. Zespół właściwie niczym tu już nie zaskakuje, jedynie powtarza patenty, które przyniosły mu sławę. Poszczególne fragmenty nierzadko są odpowiednikami utworów z poprzednich albumów. Brak tu jednak kompozycji na miarę "Bohemian Rhapsody" i "The Prophet's Song". Najjaśniejszym i najświeższym punkt

[Recenzja] Queen - "A Night at the Opera" (1975)

Obraz
"A Night at the Opera" to jeden z tych albumów, który swoją ogromną popularność zawdzięcza praktycznie jednemu utworowi. To właśnie tutaj znalazł się najsłynniejszy utwór Queen - "Bohemian Rhapsody". Pomimo swojej nieradiowej długości, przekraczającej pięć minut, i dość złożonej struktury (z operową częścią a capella), nagranie dotarło na szczyt brytyjskiego notowania singli. Utwór stanowi kwintesencję wczesnego stylu zespołu - jest tu i zgrabny fragment balladowy, i hardrockowe zaostrzenie, i studyjne eksperymenty z dublowaniem ścieżek wokalnych. Czy jednak reszta longplaya prezentuje podobny poziom? Jest tu kilka utworów podobnego kalibru. Przede wszystkim pełen rozmachu, ośmiominutowy "The Prophet's Song". Klimatyczny wstęp na miniaturowym koto (japońskim instrumencie strunowym), przechodzi w ciężkie hardrockowe granie z ciekawie rozpisanymi partiami wokalnymi, przerwane dziwną częścią a capella z zwielokrotnioną (za pomocą tego samego efe