Posty

Wyświetlanie postów z grudzień, 2022

[Recenzje] The Cure - "The Head on the Door" (1985)

Obraz
Rok 2022 rozpoczął się na tej stronie recenzją pierwszego albumu The Cure, więc chyba dobrym pomysłem będzie domknięcie go inną płytą tego zespołu. "The Head on the Door", szósta pozycja w podstawowej dyskografii, to wydawnictwo pod pewnymi względami przełomowe. To tutaj zadebiutował bodajże najsłynniejszy skład grupy. Do Roberta Smitha i Lola Tolhursta ponownie dołączyło dwóch byłych muzyków: Simon Gallup, który odszedł w nienajlepszej atmosferze po nagraniu tzw. mrocznej trylogii, a także Porl Thompson, który współtworzył zespół na bardzo wczesnym etapie, jeszcze przed dokonaniem jakichkolwiek profesjonalnych nagrań. Składu dopełnił nowy bębniarz Boris Williams. To właśnie na "The Head on the Door" The Cure ponownie odnalazł się muzycznie. Po krótkiej przygodzie Smitha i Tolhursta z synthpopem (EPka "The Walk" i singiel "Let's Go to Bed") oraz jazz-popem (singiel "The Lovecats"), a także po bardzo eklektycznym, nieklejącym się w s

[Recenzja] Association P.C. - "Sun Rotation" (1972)

Obraz
Stylistyka fusion początkowo rozwijała się głównie w Stanach, skupiona wokół Milesa Davisa oraz jego współpracowników. Jednak także w Europie takie granie nieźle się przyjęło. Najważniejszym przedstawicielem po tej stronie Atlantyku jest niewątpliwie Soft Machine, ale ciekawie grających w tym stylu grup nie brakowało, czego przykładem holendersko-niemiecki projekt Association P.C., dowodzony przez perkusistę Pierre'a Courboisa. Fusion w jego wykonaniu jest dość specyficzne, bo choć wykazuje liczne podobieństwa do twórczości Davisa, The Tony Williams' Lifetime czy Mahavishnu Orchestra, to kwartet chętnie zapuszcza się także w rejony jazzu free, a pewne uzasadnienie będzie również miało doszukiwanie się pewnych wpływów krautrocka. Zespół pozostawił po sobie kilka wydawnictw, z których najciekawszy jest chyba drugi album studyjny, "Sun Rotation", zarejestrowany na przestrzeni kilku listopadowych dni 1971 roku w Hamburgu, pod producenckim okiem Joachima Ernsta Berendta -

[Artykuł] 50 lat temu… 1972

Obraz
1972 był chyba ostatnim rokiem, zanim mainstream muzyczny znów się nie zamknął na mniej konwencjonalne granie. Już wkrótce główny nurt miał zacząć coraz bardziej pogrążać się w sztampie i miałkości, zaś te najciekawsze rzeczy  - dziać się na jego uboczu lub kompletnie wbrew niemu. Trend ten zresztą do tej pory się nie odwrócił i dziś jest o wiele bardziej zauważalny niż wtedy. Jednak 1972 to wciąż czas, gdy oryginalna, bardziej wymagająca muzyka mogła odnosić komercyjne sukcesy. To przede wszystkim bardzo dobry rok dla rocka progresywnego i fusion. Z głównych przedstawicieli proga nic nowego nie wydali wprawdzie King Crimson ani czasowo wówczas zawieszony Van der Graaf Generator, a Pink Floyd opublikował jedynie mniej istotny, w zasadzie nieprogowy, choć sympatyczny "Obscured by Clouds", za to swoje szczytowe osiągnięcia zaprezentowali Yes ("Close to the Edge"), Gentle Giant ("Octopus"), Jethro Tull ("Thick As a Brick") i ELP ("Trilogy"

[Recenzja] The Revolutionary Army of the Infant Jesus - "The Gift of Tears" (1987)

Obraz
Rewolucyjna Armia Dzieciątka Jezus to tajemnicza organizacja terrorystyczna z ostatniego filmu Luisa Bañuela, "Mroczny przedmiot pożądania". Jest to także nazwa, którą blisko dekadę po premierze tego obrazu przyjęła enigmatyczna grupa muzyczna z Liverpoolu. Do dziś nie ma o niej bowiem zbyt wielu informacji w sieci, choć przynajmniej znane są niegdyś skrywane nazwiska muzyków tworzących ten projekt. Co kryje się za takim wyborem nazwy dla zespołu? Chęć prowokacji, ironia, czy może faktycznie religijny charakter jego muzyki? Dużo przemawia za tą ostatnią opcją, począwszy od tekstów utworów, a kończąc na udziale w chrześcijańskich festiwalach. Twórczość grupy wydaje się jednak przede wszystkim wyrazem fascynacji muzyką sakralną oraz religijnym mistycyzmem, na podobnej zasadzie do chociażby Dead Can Dance, bez kaznodziejstwa czy prób nawracania. "The Gift of Tears", debiutancki album The Revolutionary Army of the Infant Jesus, stylistycznie wpisuje się w modne wówczas

[Recenzja] Little Simz - "NO THANK YOU" (2022)

Obraz
Nie spodziewałem się, że ktoś jeszcze opublikuje album, który wywróci moją listę ulubionych tegorocznych wydawnictw. Tymczasem niemal zupełnie niespodziewanie - zaanonsowany dosłownie kilka dni przed premierą, bez żadnych poprzedzających singli - ukazał się nowy album brytyjskiej raperki Little Simz. Artystka, za sprawą zeszłorocznego "Sometimes I Might Be Introvert", dołączyła do grona tych twórców, których poczynania uważnie śledzę na bieżąco. "NO THANK YOU", jej piąte wydawnictwo, nie zawodzi pokładanych nadziei. Podobnie, jak przy okazji poprzednika oraz jeszcze wcześniejszego "Grey Area", producentem materiału został Inflo, czyli Dean Josiah Cover. W nagraniach ponownie zaś wzięła udział jego partnerka z projektu Sault, wokalistka Cleo Sol. W obu przypadkach współpraca dała wcześniej znakomite efekty i nie inaczej jest tutaj. "NO THANK YOU" rozwija pomysły z "SIMBI". Także tym razem nie brakuje orkiestracji zrealizowanych często z

[Recenzja] Leather.head - "live and limp vol. 1" (2022)

Obraz
Zapamiętajcie tę nazwę, bo to prawdopodobnie kolejny wielki zespół tej młodej brytyjskiej sceny rockowej, skupionej wokół londyńskiego klubu Windmill. Kiedy w 2019 roku debiutował black midi nawet nie przypuszczałem, że to początek tak ciekawego zjawiska. Dwa lata później zespół ten wydał drugi, niesamowicie rozwojowy względem pierwszego album, a równolegle zadebiutowały kolejne świetne grupy, jak Squid, Dry Cleaning czy Black Country, New Road. Lawina się rozpędza, bo właśnie kończący się rok przyniósł kolejne bardzo udane płyty tych grup - jedynie Squid nie wypuścił nic nowego - a także następne długogrające debiuty, wśród których zabrakło jednak czegoś naprawdę wyjątkowego. No, z wyjątkiem Jockstrap, który jednak mimo powiązań ze sceną, niekoniecznie łapie się do niej pod względem stylistycznym. Ale już w przyszłym roku może dojść do pewnych przetasowań na szczycie, jeśli doczekamy się pełnowymiarowego wydawnictwa Leather.head. W pierwszej połowie tego roku grupa opublikowała dwa po

[Recenzja] Julee Cruise - "Floating Into the Night" (1989)

Obraz
Album "Floating Into the Night" to dzieło przede wszystkim trójki artystów, z których dwoje w tym roku zmarło. Zaledwie przed kilkoma dniami pojawiła się informacja o śmierci Angelo Badalamentiego, zaś pół roku temu samobójstwo popełniła sygnująca płytę swoim nazwiskiem Julee Cruise. Ten trzeci, wciąż żyjący, to reżyser filmowy David Lynch. Współpraca całej trójki zaczęła się pod koniec lat 80., w trakcie prac nad filmem "Blue Velvet". Lynch koniecznie chciał umieścić na jego ścieżce dźwiękowej piosenkę "Song to the Siren", kompozycję Tima Buckleya, ale w wykonaniu dream-popowego projektu This Mortal Coil. Uzyskanie praw okazało się jednak przekraczać jego ówczesne możliwości finansowe. Ostatecznie udało się zrealizować ten pomysł dekadę później, w "Zagubionej autostradzie". Tymczasem pojawił się pomysł stworzenia nowego utworu w tej samej stylistyce. Słowa do "Mysteries of Love" napisał sam Lynch, a muzykę - podobnie jak resztę orygina

[Recenzja] Soft Machine - "NDR Jazz Workshop - Hamburg, Germany, May 17, 1973" (2010)

Obraz
Odkąd do składu Soft Machine dołączył Karl Jenkins, zajmując miejsce Eltona Deana, jego rola w zespole stałe rosła, aż do pozycji niekwestionowanego lidera. Ponieważ nie był to muzyk, którego interesowałoby granie awangardy czy eksperymenty, muzyka grupy pod jego kierunkiem zaczęła stopniowo zbliżać się coraz bardziej do konwencjonalnego, skomercjalizowanego jazz-rocka. Nie było to jeszcze szczególnie mocno odczuwalne na "Six", pierwszym albumie z Jenkinsem. Może dlatego, że wówczas wciąż istotną rolę odgrywał Hugh Hopper. Basiście nie odpowiadała jednak wizja najmłodszego stażem muzyka i… sam odszedł z zespołu. "Seven", nagrany już z Royem Babbingtonem, idzie natomiast w zdecydowanie przystępniejszym, a mniej ambitnym kierunku. Choć to już akurat swego rodzaju tradycja w przypadku tego zespołu, że dwie wydane bezpośrednio po sobie płyty tak bardzo się różnią. Bliższe prześledzenie wcześniejszych ewolucji Soft Machine umożliwiły liczne wydawnictwa archiwalne, regula

[Recenzja] Fleetwood Mac - "Fleetwood Mac" (1975)

Obraz
Przez długi czas jedynym Fleetwood Mac, jaki uznawałem był ten bluesowy, dowodzony przez Petera Greena. Po niedawnej śmierci Christine McVie - pianistki i wokalistki współpracującej z zespołem niemal od samego początku oraz jego oficjalej członkini od czasu odejścia Greena - postanowiłem dać jeszcze jedną szansę dokonaniom z czasów, gdy grupa stała się jednym z najlepiej sprzedających się twórców. Ten komercyjny przełom nastąpił równo w połowie lat 70., wraz z eponimicznym albumem, czasem określanym jako biały . Fleetwood Mac miał już jedną tak zatytułowaną płytę - swój debiut z 1968 roku, dziś lepiej znany jako "Peter Green's Fleetwood Mac". Bardzo wymowne, jakby muzycy jasno dawali do zrozumienia, że to nowy początek. I w pewnym sensie tak właśnie było. Po kilku latach zagubienia, kiedy Christine, John McVie i Mick Fleetwood z różnymi muzykami próbowali bez powodzenia znaleźć swoje miejsce na muzycznej scenie, w końcu udało im się trafić na tych właściwych współpracowni

[Recenzja] Harold Budd / Brian Eno with Daniel Lanois - "The Pearl" (1984)

Obraz
Prawdopodobnie ostatni istotny ambient Eno, a może po prostu ostatni istotny album w przebogatej i wciąż się poszerzającej dyskografii tego artysty. Na "The Pearl" po raz kolejny połączył siły z amerykańskim pianistą Haroldem Buddem. Duet już wcześniej przygotował wspólnie materiał na "The Plateaux of Mirror", drugą odsłonę tetralogii "Ambient". Tym razem dodatkowo wspomógł ich Daniel Lanois, od pewnego czasu stały współpracownik Eno, z którym wkrótce mieli zająć się produkcją płyt U2 - taka odklejka od poważniejszych zajęć, choć finansowo bardziej od nich opłacalna. Trójka muzyków spotkała się w Kanadzie, gdzie wynajęli wspólnie dom i przez dwa tygodnie dzień w dzień pracowali nad materiałem. Nagrania przebiegły więc błyskawicznie, ale był to dopiero początek blisko rocznego procesu, kiedy Eno już w znacznej mierze samodzielnie pracował nad obróbką materiału. "The Pearl" przypomina "The Plateaux of Mirror", chociaż trochę też się od ni

[Recenzja] Tomasz Stańko Quintet - "Wooden Music I" (2022)

Obraz
Tomasz Stańko skończyłby w tym roku 80 lat. Wytwórnia Astigmatic Records postanowiła uczcić tę okazję specjalnym wydawnictwem. "Wooden Music I" zawiera nieznane wcześniej nagrania, które przez pół wieku przeleżały w archiwach Radia Bremen. To aż niewiarygodne, że tak porywający materiał musiał tyle czasu czekać na wydanie. Mamy tu do czynienia z klasycznym kwintetem Stańki ze Zbigniewem Seifertem, Januszem Muniakiem, Bronisławem Suchankiem oraz Januszem Stefańskim. Muzycy byli wówczas już po wydaniu swojego pierwszego albumu, "Music for K", opublikowanego w kultowej serii Polish Jazz. Niedługo później zespołowi udało się otrzymać roczne wizy na Zachód. Większość czasu spędzili w RFN, pomieszkując w hipisowskich komunach oraz intensywnie koncertując na jazzowych festiwalach i w kameralnych klubach. W maju 1972 roku kwintet wystąpił na Iserlohn Festival, co zostało udokumentowane albumem "Jazzmessage From Poland". W marcu następnego roku, w monachijskiej Mus

[Recenzja] ブラック・ミディ- "ライヴ・ファイヤ" (2022)

Obraz
Chociaż jest to wydawnictwo przeznaczone przede wszystkim na rynek japoński, jako rodzaj promocji właśnie trwającej mini trasy black midi po Azji, warto poświęcić mu odrobinę uwagi. "Live Fire" - darujmy sobie zapis tytułu w katakanie - to po pierwsze niezłe podsumowanie dotychczasowej twórczości jednego z najbardziej ekscytujących przedstawicieli współczesnego rocka, a po drugie nienajgorszy pokaz tego, na co go stać na scenie. Swoją reprezentację mają tu wszystkie trzy dotychczasowe albumy, z naciskiem na wydany latem "Hellfire", ale  są też trzy kawałki z poprzedniego "Cavalcade" i dwa z debiutanckiego "Schlagenheim", a całości dopełnia jedno premierowe nagranie. Muzycy - podstawowe trio  Geordiego Greepa, Camerona Pictona i Morgana Simpsona wspiera tu wyłącznie klawiszowiec Seth Evans - na żywo grają z niesamowitą energią, nie mając przy tym żadnych problemów z dość skomplikowanymi partiami. Jeśli do czegoś trzeba się tu przyczepić, to na pew

[Recenzja] Dead Can Dance - "Spiritchaser" (1996)

Obraz
Jeśli pominąć post-punkowy debiut, to dyskografia Dead Can Dance jest bardzo konsekwentna pod względem estetycznym. Duet Brendana Perry'ego i Lisy Gerrard upodobał sobie granie muzyki o eterycznym, wręcz mistycznym nastroju, czerpiącej z bogatego dziedzictwa europejskiej lub pozaeuropejskiej muzyki dawnej. A jednak każda z tych płyt, przynajmniej tych wydanych w ubiegłym wieku, eksploruje nieco inne rejony. "Spiritchaser" to przede wszystkim wyprawa do Afryki. Album bardziej od poprzednich kładzie nacisk na rytm, w czym pomaga udział aż czterech dodatkowych muzyków grających na instrumentach perkusyjnych. Miniatura "Dedicacé Outò" to w całości ich popis, ale bardzo istotną rolę odgrywają także w otwieraczu "Nierika", nadając mu plemiennego klimatu, w którym świetnie odnajdują się także quasi-afrykańskie zaśpiewy Gerrard i Perry. Z jednej strony od razu słychać, że to Dead Can Dance, a z drugiej - było to coś niewątpliwie nowego w twórczości grupy. Napr