Posty

Wyświetlam posty z etykietą proto-punk

[Recenzja] MC5 - "Kick Out the Jams" (1969)

Obraz
Powód, dlaczego ta recenzja pojawia się właśnie teraz, jest oczywisty - przed kilkoma dniami zmarł Wayne Kramer, wieloletni lider MC5. Natomiast dlaczego zabrałem się za nią dopiero teraz, trudno mi sensownie uzasadnić. Proto-punkowy zespół, którego gitarzyści chętnie przyznawali się do inspiracji free jazzem - szczególnie twórczością Alberta Aylera, Archiego Sheppa, Sun Ra, późnego Johna Coltrane'a oraz nagraniami z udziałem Sonny'ego Sharrocka - to przecież idealny kandydat do opisania na tej stronie. Dyskografia MC5 - to skrót od Motor City Five, bo kwintet pochodzi z okolic Detroit - składa się z zaledwie trzech albumów, z których najbardziej liczy się pierwszy. To właśnie "Kick Out the Jams" zaistniał w różnego rodzaju zestawieniach płyt wszech czasów, wymieniany jako wydawnictwo archetypowe dla sposobu grania, który już w tamtym czasie był dość rozpowszechniony, ale mainstreamowe media dostrzegły niemal dekadę później i nazwały punk rockiem. Czytaj też:  [Recenz

[Recenzja] Monks - "Black Monk Time" (1966)

Obraz
Nie milkną echa skandalu na białostockiej diecezji. No bo kto to widział, żeby ksiądz napastował kobietę i to w dodatku dorosłą? Problemu z celibatem oraz hipokryzją nie mieli na szczęście muzycy grupy Monks. Bo tak naprawdę nie byli to wcale mnisi, a amerykańscy żołnierze stacjonujący w Zachodnim Berlinie, którzy postanowili zastąpić mundury habitami i grać obsceniczną muzykę (przynajmniej pod względem instrumentalnym, bo teksty skupiają się na antywojennym przekazie). W połowie lat 60. musiało to budzić niemałe oburzenie w konserwatywnych środowiskach. Swoją drogą chciałbym zobaczyć, jak dziś podobny numer odwalają chociażby żołnierze z polskich baz NATO. Bo niby mamy różnych prowokatorów na krajowej scenie, ale muzycznie nie ma o czym mówić. A Monks nie dość, że prowokowali, to jeszcze nagrali jeden z najbardziej wizjonerskich albumów lat 60. "Black Monk Time", jedyne pełnowymiarowe wydawnictwo grupy, można z dzisiejszej perspektywy uznać za jedną z najważniejszych płyt ta

[Recenzja] Neu! - "Neu! '75" (1975)

Obraz
Klaus Dinger i Michael Rother nie popisali się na swoim drugim albumie. "Neu! 2" w znacznej części brzmi jak zbiór odpadków po eponimicznym debiucie duetu, z niewielką ilością nowych rozwiązań, które są zdecydowanie niedopracowane. Niedługo potem drogi muzyków rozeszły się na pewien czas (Rother nawiązał w tym czasie współpracę z muzykami Cluster, tworząc supergrupę Harmonia), by zejść się ponownie pod koniec 1974 roku. Duet zarejestrował jeszcze jeden album, na którym wrócił do formy z debiutu i ciekawie rozwinął pomysły z "dwójki", aczkolwiek zauważalny jest brak nowych rozwiązań i balansowanie na granicy autoplagiatu. Niemniej jednak "Neu! '75" (znany też jako "Neu! 3") jest wydawnictwem wartym uwagi. W trakcie sesji nagraniowej, odbywającej się w grudniu '74 i styczniu '75 w studiu Conny'ego Planka, Dinger i Rother wciąż nie mogli dojść do porozumienia w kwestii muzycznego kierunku. Kompromis osiągnięto poprzez podziele

[Recenzja] The Stooges - "Fun House" (1970)

Obraz
"Fun House", podobnie jak poprzedzający go eponimiczny debiut The Stooges, w chwili wydania nie cieszył się wielką popularnością, ale z czasem został należycie doceniony. To jeden z ciekawszych rockowych albumów tamtego okresu, udanie łączący proto-punkową wściekłość i surowość z prawdziwie awangardowymi elementami - i mam tu na myśli nie są samą innowacyjność, a faktyczne nawiązania do awangardy. Co ciekawe, producentem albumu nie był już obracający się w takich klimatach John Cale, a Don Gallucci - klawiszowiec grającej prosty rock grupy The Kingsmen. Ideą albumu było jak najlepsze oddanie żywiołowych występów The Stooges. Utwory były rejestrowane na żywo - każdy w kilku podejściach, z których potem wybrano najlepsze. Po latach, w 1999 roku, ukazał się siedmiopłytowy boks "1970: The Complete Fun House Sessions", zawierający prawdopodobnie wszystkie podejścia zarejestrowane w trakcie dwutygodniowej sesji z maja 1970 roku. Jednak przesłuchanie tak obszernego

[Recenzja] The Stooges - "The Stooges" (1969)

Obraz
Dowodzony przez charyzmatycznego Iggy'ego Popa zespół The Stooges był jednym z prekursorów punk rocka. Podobnie jednak jak inni proto-punkowi wykonawcy, do zaoferowania miał znacznie więcej, niż jego naśladowcy. Co słychać już na jego debiutanckim, eponimicznym albumie. Zespół zarejestrował go w kwietniu 1969 roku z pomocą byłego muzyka The Velvet Underground, Johna Cale'a, w roli producenta. Choć muzycy aktywnie koncertowali od kilkunastu miesięcy, przystępując do nagrań dysponowali jedynie pięcioma kompozycjami, w większości trwającymi około trzech minut. Przedstawiciele Electra Records nie chcieli słyszeć o tak krótkim albumie, więc zespół spontanicznie stworzył jeszcze trzy kawałki ("Real Cool Time", "Not Right" i "Little Doll"). Podobno zajęło to tylko jedną noc, a następnego dnia zostały zarejestrowane w studiu. Wytwórni nie spodobał się także miks albumu przygotowany przez Cale'a - ostatecznie materiał został ponownie zmiksowany prz

[Recenzja] The Velvet Underground - "White Light/White Heat" (1968)

Obraz
Po komercyjnej klapie "The Velvet Underground & Nico", muzycy zespołu postanowili sami pokierować swoją karierą. Odprawili Andy'ego Warhola i Nico (która w efekcie rozpoczęła karierę solową), a następnie zabrali się za nagranie drugiego albumu. Uznali, że najlepszym rozwiązaniem będzie próba odtworzenia w studiu muzyki, jaką grali podczas koncertów. Tym samym, całkowicie zrezygnowali z obecnych na debiucie elementów folkowych, oraz nawiązań do psychodelii. Materiał zawarty na "White Light/White Heat" ma o wiele bardziej eksperymentalny, awangardowy charakter. Utwory można podzielić na dwie grupy. Do pierwszej zaliczają się krótsze nagrania o quasi-piosenkowym charakterze. Tytułowy "White Light/White Heat", "Lady Godiva's Operation", "Here She Comes Now" i "I Heard Her Call My Name" mogłyby konkurować na listach przebojów z ówczesnymi singlami Stonesów, gdyby nie brzmienie. Brudne, mocno przesterowane, pełne

[Recenzja] The Velvet Underground & Nico - "The Velvet Underground & Nico" (1967)

Obraz
Jeden z najsłynniejszych i najbardziej wpływowych albumów w dziejach muzyki. Longplay, na którym rock stracił swoje dziewictwo. W czasach niewinnych i naiwnych piosenek o miłości i pokoju, muzycy The Velvet Underground zaproponowali materiał o znacznie bardziej dosadnej tematyce, łamiącej wszelkie tabu. Narkotyki, seks i przeróżne dewiacje były w tekstach grupy na porządku dziennym. Nie mniej przełomowa była sama warstwa muzyczna. Eksperymentalny charakter muzyki i brudne brzmienie doskonale dopełnia całości. W 1967 roku świat nie był jeszcze na coś takiego gotowy. Sklepy odmawiały sprzedaży albumu, stacje radiowe - emisji jego fragmentów, a w prasie nie było recenzji.  Zespół w czasie swojego istnienia był niemal nieznany. Jego twórczość powszechnie doceniono dopiero dekadę później, gdy okazało się, jak wielki wpływ wywarła ona na twórczość kolejnego pokolenia muzyków. The Velvet Underground powstał w 1964 roku (początkowo jako The Primitives, lecz nazwa ta okazała się już zaję

[Recenzja] The Modern Lovers - "The Modern Lovers" (1976)

Obraz
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem ten album, byłem zdziwiony, że już w 1976 roku grano w taki sposób. Prawdziwym szokiem było natomiast odkrycie, że materiał ten został nagrany znacznie wcześniej, na przełomie lat 1971-72. Muzyka zawarta na debiutanckim albumie The Modern Lovers określana jest jako proto-punk, lecz zdecydowanie bliżej jej do takich stylów, jak post-punk, nowa fala, czy indie rock. Stylów, które na początku lat 70. teoretycznie jeszcze nie istniały. Nie istniał wtedy jeszcze nawet punk rock. Potwierdza to, jak nieistotna - z czysto muzycznego punktu widzenia - była ta cała "punkowa rewolucja" z 1977 roku. Nie wniosła do muzyki kompletnie nic nowego. The Modern Lovers powstał w 1970 roku w stanie Massachusetts, z inicjatywy śpiewającego gitarzysty Jonathana Richmana, klawiszowca Jerry'ego Harrisona (później członka Talking Heads), perkusisty Davida Robinsona (później w The Cars), oraz basisty Erniego Brooksa. Materiał zawarty na debiutanckim albumie p

[Recenzja] Yoko Ono - "Yoko Ono/Plastic Ono Band" (1970)

Obraz
Ten album to właściwie efekt uboczny sesji nagraniowej solowego debiutu Johna Lennona - wydanego tego samego dnia, z niemal identyczną okładką i podobnym tytułem, "John Lennon/Plastic Ono Band". W trakcie jednego popołudnia sesji, w październiku 1970 roku, biorący w niej udział muzycy - Lennon, Ringo Starr i Klaus Voormann - zorganizowali, wraz z Yoko Ono, spontaniczne jam session. Materiał został zarejestrowany, zmiksowany i wraz z jednym nagraniem dokonanym przez Ono i innych instrumentalistów prawie trzy lata wcześniej, trafił na "Yoko Ono/Plastic Ono Band". Jest to album zupełnie inny od bliźniaczego wydawnictwa sygnowanego nazwiskiem Lennona - pozbawiony warstwy tekstowej, eksperymentalny, pozbawiony typowych struktur, w pewnym sensie wizjonerski, bo wpisujący się w ramy proto-punku, z pewnymi elementami kojarzącymi się z wówczas dopiero raczkującym krautrockiem, a nawet jeszcze nieznaną stylistyką no wave. Dodatkowo nie brak tu także nawiązań do muzyki