[Recenzja] Hannibal - "The Angels of Atlanta" (1981)

Hannibal - The Angels of Atlanta


Album "The Angels of Atlanta" nie zapisał się w historii jazzu, choć zdecydowanie powinien. Właściwie niespecjalnie dziwi fakt, że w chwili wydania materiał nie spotkał się z większym zainteresowaniem. Lata 80. nie sprzyjały takiej muzyce. Zawartość longplaya w niczym nie przypomina ówczesnego mainstreamu. Zamiast tego odwołuje się do starszych nurtów spiritual jazzu czy post-bopu, starając się jednak zaproponować w tych ramach coś oryginalnego. I na tym polu odnosi prawdziwy sukces, dlatego trochę trudniej zrozumieć, że po latach album pozostaje wciąż niedoceniony, a wręcz nieznany. Co prawda dorobił się niewielkiej liczby wznowień - po 1981 roku pojawiły się tylko dwa wydania kompaktowe, niemieckie z 1994 i japońskie z 2020 - jednak z materiałem można łatwo i legalnie zapoznać się w streamingu.

Za powstaniem "The Angels of Atlanta" stoją tragiczne wydarzenia. Album jest hołdem dla nastoletnich ofiar seryjnych morderstw. które miały miejsce w Atlancie na przełomie lat 70. i 80. Sprawa nie była szczególnie nagłośniona, ponieważ dotyczyła wyłącznie czarnoskórej społeczności, a sposób zakończenia śledztwa do dziś budzi kontrowersje, gdyż nie wyjaśnia pewnych kwestii. Jazzowy trębacz Marvin "Hannibal" Peterson postanowił nagrać ten album, aby nagłośnić te wydarzenia - jak się okazało, z niewielkim skutkiem, ponieważ sam album ucierpiał przez brak promocji. Peterson był już wówczas doświadczonym muzykiem, mającym na koncie kilka autorskich płyt, a także współpracę m.in. z Pharoahem Sandersem i orkiestrą Gila Evansa. Materiał na "The Angels of Atlanta" skomponował w większości samodzielnie, uzupełniając go o własną aranżację tradycyjnej pieśni czarnoskórych niewolników "Sometimes I Feel Like a Motherless Child", a także kompozycję swojej siostry, Pat Peterson, zatytułowaną "The Inner Voice".

Biorąc na warsztat podobną tematykę łatwo byłoby popaść w przesadną ckliwość, melancholię, czy z innej strony agresję. Tutaj jednak udało się takich nastrojów uniknąć, choć zdarza się trochę patosu. Takie fragmenty jednak zupełnie tu nie przeszkadzają, a wręcz pasują do mocno uduchowionego charakteru całości. Ale też trzeba przyznać, że poszczególne utwory są całkiem zróżnicowane. Album rozpoczyna chyba najlepszy, a na pewno najdłuższy w zestawie, dwunastominutowy utwór tytułowy. Uwagę przyciąga od samego wstępu, w postaci krótkiej solówki / motywu Petersona, do którego po chwili dołączają podniosłe partie męskiego chóru, jakich można by się spodziewać raczej po klasycznej muzyce sakralnej. Gdy głosy nabierają na intensywności i dochodzi monumentalna gra sekcji rytmicznej, moje skojarzenia idą w kierunku francuskiej grupy Magma. Jednak już po chwili sekcja - złożona z pianisty Kenny'ego Barona, basisty Cecila McBee i perkusisty Danniego Richmonda - zaczyna energetycznie swingować, tworząc akompaniament dla ekspresyjnego, niemal freejazzowego popisu saksofonisty George'a Adamsa, a następnie tylko odrobinę bardziej stonowanej, lecz równie świetnej solówki lidera. Szczególnie ciekawie robi się w momencie, gdy zostają tylko Hannibal z Richmondem, choć bardzo emocjonująco wypada powrót pozostałych muzyków i kolejne wejście magmowych chórów, znakomicie spajających to nagranie klamrą. Na pewno warto podkreślić znakomitą współpracę podstawowego kwintetu, w którą bardzo udanie wpleciono partie wokalne.

Choć album nie przynosi już równie mocarnych utworów, to do samego końca udaje się utrzymać bardzo wysoki poziom. W subtelniejszym, w pełni instrumentalnym "The Story Teller" główną rolę odgrywają emocjonalne partie pianina oraz natchnione solówki dęciaków i pojawiającej się po raz pierwszy wiolonczeli Diedre Murray. Bas i perkusja tym razem są bardziej wycofane, służą wyłącznie dopełnieniu brzmienia i wypełnieniu przestrzeni, zamiast zapewnieniu rytmicznej podstawy, z której tu świadomie zrezygnowano. W "The Inner Voice" oraz "Mother's Land" dochodzą dodające gospelowo-soulowego posmaku partie wokalne Pat Peterson, które na szczęście nie podporządkowują sobie za mocno warstwy instrumentalnej, pozostawiając muzykom sporo miejsca do popisu. Pierwszy z nich z początku faktycznie może sprawiać wrażenie piosenki, z akompaniamentem zdominowanym przez wiolonczelę i sekcję rytmiczną. W środkowej części instrumentalnej nie brakuje jednak wspaniałego grania o już jednoznacznie jazzowym charakterze, na czele z porywającym solo Hannibala. Drugie z tych nagrań - utrzymane w lżejszym, nieco latynoskim nastroju - również wiele oferuje pod względem instrumentalnym. To przede wszystkim popis sekcji rytmicznej, podczas gdy partie trąbki jedynie wzbogacają brzmienie - solówki grają tylko McBee i Barron. Piękny finał zapewnia dziesięciominutowa wersja "Sometimes I Feel Like Motherless Child", który ze śpiewanej a cappela pieśni zmienił się w instrumentalną improwizację, z porywającymi solówkami muzyków, ale przede wszystkim ich doskonałą interakcją.

W latach 80. jazz rzadko wspinał się na takie wyżyny, dlatego tym bardziej należy docenić ten album. "The Angels of Atlanta" jest co prawda skomponowany, zaaranżowany i wyprodukowany w taki sposób, że nie sprawdzając dat można wziąć go za album nawet o dekadę starszy. Nie oznacza to jednak naśladownictwa, a po prostu granie w pewnej stylistyce, czy też raczej na pograniczu dwóch stylów, spiritual jazzu i post-bopu. Kompozycje i wykonanie stoją tu na naprawdę dobrym poziomie, aranżacje wypadają często naprawdę ciekawie, a dodatkową zaletą okazuje się odpowiednio uduchowiony klimat, choć szczególnie pod tym ostatnim względem album ustępuje tym największym dziełom ze swojego nurtu.

Ocena: 8/10



Hannibal - "The Angels of Atlanta" (1981)

1. The Angels of Atlanta; 2. The Story Teller; 3. The Inner Voice; 4. Mother's Land; 5. Sometimes I Feel Like a Motherless Child

Skład: Marvin "Hannibal" Peterson - trąbka; George Adams - saksofon tenorowy (1,2,5); Kenny Barron - pianino; Diedre Murray - wiolonczela (2,3,5); Cecil McBee - kontrabas; Dannie Richmond - perkusja; The Harlem Boys Choir - wokal (1); Pat Peterson - wokal (3,4)
Producent: Horst Weber i Matthias Winckelmann


Komentarze

  1. Muszę jeszcze posłuchać tej płyty - wygląda bardzo ciekawie - jednak im więcej jazzu z lato 80. poznaję, tym bardziej zauważam, że gatunek cierpiał bardziej kryzys komercyjny, a nie artystyczny. W tej dekadzie ukazało się zaskakująco sporo naprawdę świetnych albumów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Lata 80. wcale nie były takie złe dla jazzu, zwłaszcza poza mainstreamem. To przecież wtedy wyszło wiele znakomitych płyt z siostrzanych labeli Black Saint i Soul Note. Poniżej moja ulubiona lista płyt jazzowych z lat 80., reprezentująca różne style:
    Ginger Baker – 1986 Horses And Trees [CEL N.Y. 6126 D]
    Carla Bley – 1980 Social Studies [WATT/11 831 831-2]
    Peter Brötzmann – 1987 Brötzmann Clarinet Project – Berlin Djungle [UMS/ALP 246]
    Ron Carter – 1983 Etudes [Elektra 1046-71012-2]
    Ornette Coleman – 1988 Virgin Beauty [Columbia 489433 2]
    Charlie Haden Quartet West – 1988 In Angel City [PolyGram/Verve 837 031-2]
    Joseph Jarman-Don Moye – 1980 Black Paladins [Black Saint 120042-2]
    Olivier Lake – 1981 Clevont Fitzhubert [Black Saint 120054-2]
    Jimmy Lyons – 1984 Wee Sneezawee [Black Saint 120067-2]
    Jemeel Moondoc – 1986 Nostalgia In Times Square [Black Saint 12141-2]
    John Scofield – 1988 Flat Out [Gramavision 79400]
    John Zorn – 1989 Spy vs Spy: The Music of Ornette Coleman [Elektra/Musician 960 844-2]

    OdpowiedzUsuń
  3. W latach 80. jazz nie był najbardziej ekscytującym gatunkiem muzycznym, to głównie czasy jazzowej kontrreformacji, najciekawszy był chyba M-Base.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. M-Base robił dużo szumu wokół siebie, ale muzycznie bardzo szybko się wyczerpał i niektórzy muzycy z tego nurtu łatwo przeszli do zwykłego neobopu lub wręcz do komerchy jak. np. Cassandra Wilson (którą lubię słuchać dla jej pięknego głosu, ale nie ma w tym nic nowatorskiego). Ich guru Steve Coleman dużo gadał o orientalnych (czy wręcz kosmicznych) wpływach, odcinaniu się od zachodnich korzeni, ale i od klasyków takich jak Coltrane, Parker czy Armstrong. W sumie to ten ich program ideowy to był niezły bełkot o łączeniu muzyki, tańca, poezji w ramach „makro-podstawowej tablicy strukturalnej ekstemporyzacji”. Wszystko po to, żeby na koniec stwierdzić, że „M-Base” nie oznacza stylu muzycznego, ale sposób myślenia o tworzeniu muzyki. W sumie, nieźle grali, ale nie było w tym wiele nowatorstwa i nic się w końcu z tego nie wykluło.

      Usuń
    2. Mylisz się co do Colemana. To jeden z wybitniejszych muzyków jazzowych, nie tylko autor mętnych systemów filozoficznych, ale także jak najbardziej praktycznych koncepcji takich jak "negative harmony" czy "nested looping structures".

      Usuń
    3. Ale ja przecież napisałem, że w sumie fajnie grali. Do ich technicznych umiejętnosci nie mam żadnych negatywnych uwag. Płyta S. Colemana "Genesis And Opening Of The Way" bardzo mi się podobała, mam też dwie dobre płyty G. Osby'ego, ale te "negative harmony" czy "nested looping structures" dla słuchacza są trudne do wychwycenia. Dzisiaj taki nowoczesny neo-bop gra wielu jazzmanów po szkołach muzycznych (również w Polsce). Mnie tylko bawił ten rozdźwięk między tym bełkotem filozoficznym, a rzeczywistym postępem w ich muzyce. Poza tym te śmieszne i szczeniackie odcinanie się od klasyki. John Coltrane nawet dziś bez tych nowinek technicznych brzmi lepiej niż większość produkcji ruchu M-Base. No i coś musiało spowodować, że ten ruch tak szybko się rozmydlił, że nie wyewoluował w jakiś wyraźny trend. Okazał się tylko efemerycznym wyskokiem.

      Usuń
    4. Nie wydaje mi się, żeby Steve Coleman odcinał się od tradycji, w wywiadach zawsze powołuje się na Von Freemana i Bunky Greena.
      Też kiedyś miałem problem z wyliczaniem jego utworów, w zrozumieniu koncepcji rytmicznej bardzo pomagają animacje takie jak np. ta: https://www.youtube.com/watch?v=t-T3LPWkL0Y
      Steve Coleman to obecnie jeden z najbardziej wpływowych muzyków jazzowych, coś więc z idei tego ruchu przetrwało.

      Usuń
    5. Co to ekstemporyzacja?

      Usuń
    6. @Anonimowy
      LeBo chodziło o rozwinięcie skrótu M-Base, macro-basic array of structured extemporization. Wyjaśnienie pod tym linkiem: https://m-base.com/what-is-m-base/

      Usuń
  4. Byłem ostatnio mocno zajęty korektą swojej nowej książki i tylko na chwilę chciałbym wrócić do tej dyskusji a propos nowatorstwa Steva Colemana. Koncepcja "negative harmony" jak wiadomo pochodzi od szwajcarskiego teoretyka muzyki Ernsta Levy'ego. On wprawdzie nie użył tej nazwy, bo właśnie Steve Coleman pierwszy tak nazwał te koncepcje, ale to nie zmienia samego faktu, że nie jest to koncepcja przez Colemana stworzona. Koncepcji "nested looping structures" też nie Coleman stworzył, tak już wcześniej nazywano rozwiązania rytmiczne obserwowane (czy raczej słyszane) w rdzennej muzyce afrykańskiej. Coleman uczynił z nich tylko jedno z głównych rozwiązań rytmicznych we własnej muzyce i je rozwijał. To są fakty. Co do muzyki i wielkości samego Colemana to idziemy już w oceny subiektywne. Na pewno miał on wpływ na nowoczesny neo-bop, o czym świadczy zalew płyt muzyków grających mniej lub bardziej w stylu M-Base (mam sporo takich płyt z wytwórni CleanFeed czy RogueArt). Mnie się te płyty umiarkowanie podobają. Po pierwszym zainteresowaniu, każda następna coraz mniej mnie wciągała i obecnie do nich nie wracam. Brakuje mi w tej muzyce wyraźnej pulsacji i niemożności wejścia w ko-wibrację z moimi biorytmami. Te przeciągane frazy będące efektem negatywnej harmonii i nested loop structures u mnie sprawiają, że muzyka Colemana ciągnie się jak przysłowiowe flaki z olejem. Wiem, że to jest subiektywne i dlatego nie chcę umniejszać muzyki Colemana tylko z tego powodu, że jest ona dla mnie mało strawna. Ale w tym całym szumie jaki wokół siebie wytwarzał było jak dla mnie za dużo zaciemniania i mętnych koncepcji. Ale to też rozumiem, dzisiaj żeby się wyraźnie odróżnić trzeba stawać na głowie. W biologii ewolucyjnej takie odświeżane stare kotlety też się stale pojawiają i osoby nie znające historii rożnych koncepcji dają się nabierać na ich rzekome nowatorstwo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli chodzi "negative harmony" to masz rację, jednak to Coleman jako pierwszy ją w jazzie rozpropagował i zaczął świadomie stosować (sam twierdzi, że nauczył się o niej od Von Freemana, który jednak stosował ją intuicyjnie). Koncepcja rytmiczna jest oczywiście wzorowana na muzyce afrykańskiej, ale na gruncie jazzu jest czymś nowym i bardzo łatwo jest odróżnić zespoły Colemana od konkurencji. Poza tym w jego muzyce koncepcje rytmiczna i harmoniczna są ze sobą powiązane, całość jest bardzo dobrze zintegrowana.
      "Brakuje mi w tej muzyce wyraźnej pulsacji"
      Ta muzyka zbudowana jest na pulsacjach, nie rozumiem tego komentarza.
      Wielu obecnie najbardziej znanych muzyków jazzowych grało w zespołach Colemana: Iyer, Osby, Okazaki, Akinmusire, Sorey, Gilmore, Finlayson... Trudno nie doceniać jego wpływu.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Polish Jazz Quartet - "Polish Jazz Quartet" (1965)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Recenzja] SBB - "SBB" (1974)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)