Posty

Wyświetlam posty z etykietą jazz rock

[Recenzja] Egg - "The Civil Surface" (1974)

Obraz
Po wydaniu dwóch albumów trio Egg, nie mogąc znaleźć nowego wydawcy, zostało zmuszone do zawieszenia działalności. Muzycy podjęli się innych zajęć. Dave Stewart odnowił współpracę ze swoim kolegą z Uriel / Arzachel, Steve'em Hillage'em, dołączając do jego nowej, efemerycznej grupy Khan. Po nagraniu jedynego albumu, "Space Shanty", ich drogi ponownie się rozeszły. Hillage znalazł się w Gong, a Stewart trafił do nowej kanterberyjskiej supergrupy, Hatfield and the North. Tymczasem Clive Brooks zasilił skład blues-rockowego Groundhogs. Mont Campbell z kolei działał jako muzyk sesyjny - wystąpił na wspólnym albumie avant-progowego Henry Cow i art-popowego Slap Happy, "Desperate Straights". Na pomysł nagrania albumu Egg, z niewykorzystanymi dotąd utworami, wpadł Stewart. Po wydaniu eponimicznego debiutu Hatfield and the North klawiszowiec stał się nieco bardziej rozpoznawalnym muzykiem, dzięki czemu udało mu się zdobyć kontrakt na album, który już w samym zamyśle

[Recenzja] Soft Machine - "Backwards" (2002)

Obraz
Kolejna płyta z archiwaliami Soft Machine - które na przełomie wieków regularnie publikowało Cuneiform Records - nie zawiera zapisu jednego koncertu lub materiału z jednej sesji. "Backwards" to kompilacja nagrań koncertowych z dwóch różnych występów, wzbogaconych dodatkowo jedną wersją demo. Przedział czasowy jest dość spory, bowiem obejmuje okres od jesieni 1968 roku do maja roku 1970. Rozczarować może tracklista, ponieważ na sześć utworów aż dwie kompozycje występują dwukrotnie. Można by zatem potraktować to wydawnictwo jako bezsensowny zbiór różnych ścinków, wydany wyłącznie w celach merkantylnych. W żadnym wypadku nie należy tego jednak robić, gdyż to kolejny bardzo wartościowy dokument, uzupełniający widzę na temat rozwoju zespołu w jego najciekawszym okresie. Najstarszy w tym zestawie jest utwór ostatni, czyli pierwotna wersja studyjna "Moon in June". Pierwsza, quasi-piosenkowa część została zarejestrowana samodzielnie przez Roberta Wyatta na przełomie paździe

[Recenzja] Egg - "The Polite Force" (1971)

Obraz
Pracując nad swoim drugim albumem, muzycy Egg byli już całkowicie świadomi swoich mocnych i słabych stron. To, co poprzednio wyszło im najlepiej, tutaj występuje w jeszcze większych ilościach. Niemal całkiem porzucili zaś próby grania na rockowym instrumentarium muzyki klasycznej, co nie przysłużyło się jakości pierwszej płyty. "The Polite Force" jest w efekcie wydawnictwem znacznie bardziej spójnym, lepiej przemyślanym i niewątpliwie dojrzalszym. Stylistycznie jeszcze bardziej kieruje się w stronę kanterberyjskiego nurt proga. I nawet jeśli nie jest to poziom tych najwybitniejszych albumów ze sceny Canterbury, to jakoś znacznie też im nie ustępuje. Tym razem trio całkowicie zrezygnowało z miniatur, proponując tylko cztery, za to zwykle bardzo rozbudowane utwory. Jedynie "Contrasong" trwa poniżej pięciu minut. To także najbardziej piosenkowy, przebojowy i pogodny fragment płyty, wzbogacony gościnnym udziałem sekcji dętej - trębaczy Henry'ego Lowthera i Mike'

[Recenzja] Soft Machine - "Noisette" (2000)

Obraz
Koncertowe archiwalia Soft Machine to temat rzeka. Niewątpliwie warto się w niego zagłębić, ponieważ to dobre kilkadziesiąt godzin znakomitej muzyki, które w nieoceniony sposób wzbogaca wiedzę na temat ewolucji zespołu. Do tych najbardziej wartościowych wydawnictw trzeba zaliczyć opublikowany u samego schyłku ubiegłego wieku "Noisette". Według opisu album zawiera materiał zarejestrowany podczas występu w Croydon z 4 stycznia 1970 roku. Co ciekawe, to właśnie fragment wykonanego wówczas "Facelift" stał się podstawą wersji zamieszczonej na albumie "Third". Niestety, nie wykorzystano szansy, by w końcu wydać oficjalnie pełne wykonanie - kompozycja została po prostu pominięta. To zresztą niejedyny brak, ponieważ zapis występu nie był kompletny. Część dziur załatano jednak fragmentami koncertu z 10 stycznia w Londynie. Trochę rozczarowuje nienajlepsze brzmienie oraz monofoniczny miks. "Noisette" dokumentuje krótki okres, kiedy zespół występował jako k

[Recenzja] David Bowie - "★ (Blackstar)" (2016)

Obraz
"Blackstar" to łabędzi śpiew Davida Bowie. Jego pożegnanie ze słuchaczami, w warstwie tekstowej pełne aluzji do śmierci. Nagrywając ten album artysta zmagał się z rakiem wątroby. Ostatecznie walkę z chorobą przegrał dwa dni po premierze albumu. Można się zastanawiać, jak bardzo to wydarzenie wpłynęło na oceny longplaya. Czy w innej sytuacji też recenzje byłyby tak jednoznacznie pozytywne? Nurtuje mnie to bynajmniej nie dlatego, że "Blackstar" nie zasłużył na tak entuzjastyczne przyjęcie. Raczej dlatego, że zawarta na nim muzyka ma niezbyt komercyjny charakter. Wielbiciele "Ziggy'ego Stardusta", "Let's Dance" czy wydanego trzy lata wcześniej "The Next Day" mogli poczuć się zawiedzeni. Bowie po raz kolejny postawił na eksperymenty oraz bardziej współczesne inspiracje. I stworzył jedno ze swoich najambitniejszych dzieł, pod względem artystycznej wartości nie ustępujące dwóm pierwszym częściom Trylogii Berlińskiej czy tytułowej kom

[Recenzja] Soft Machine - "Virtually" (1998)

Obraz
W drugiej połowie lat 90. do firm wydających archiwalny materiał Soft Machine dołączyła amerykańska wytwórnia Cuneiform Records. Na pierwszy ogień poszedł recenzowany już "Spaced" - płyta z pewnością interesująca, bo poszerzająca wiedzę na temat stylistycznego rozwoju grupy, ale niekoniecznie porywająca pod względem czysto muzycznym. W przypadku kolejnego "Virtually" zdecydowanie nie można już postawić takiego zarzutu. Tu jednak mamy do czynienia z koncertowym wcieleniem najsłynniejszego składu grupy - z Robertem Wyattem, Mikiem Ratledge'em, Hugh Hopperem oraz Eltonem Deanem - który na scenie charakteryzował się niesamowitą interakcją oraz kreatywnością, dzięki której znane kompozycje za każdym razem wypadały zupełnie inaczej. Nie inaczej było 23 marca 1971 roku podczas występu w bremeńskim Gondel Filmkunsttheater. Był to ostatni koncert w ramach trasy promującej czwarty album zespołu, o wszystko mówiącym tytule "Fourth". W repertuarze znalazły się wsz

[Recenzja] Soft Machine - "Spaced" (1996)

Obraz
Niedługo po zakończeniu prac nad albumem "Volume II", prawdopodobnie w maju 1969 roku, grupa Soft Machine przygotowała oprawę muzyczną do awangardowego, multimedialnego spektaklu "Spaced" w reżyserii Petera Dockleya. Przedsięwzięcie nie spotkało się z wielkim zainteresowaniem i już po tygodniu od premiery spektakl przestał być wystawiany, a słuch praktycznie o nim zaginął. Co prawda doszło jeszcze do wyemitowania jego fragmentów przez BBC, jednak bez oryginalnej ścieżki dźwiękowej, którą zastąpiły nagrania grupy Pink Floyd. Materiał przygotowany przez Soft Machine przez wiele lat przeleżał w archiwum, bez planów publikacji, aż w 1996 roku został wydany nakładem Cuneiform Records. Od tamtej pory nie doczekał się żadnego wznowienia. W zasadzie trudno się dziwić małej popularności tego wydawnictwa. To najbardziej hermetyczne dokonanie Soft Machine - w zasadzie zapis sonorystycznych eksperymentów, w których to brzmienie odgrywa najważniejszą rolę, całkowicie marginalizu

[Recenzja] Matching Mole - "Little Red Record" (1972)

Obraz
Drugie wydawnictwo Matching Mole, zespołu stworzonego przez Roberta Wyatta po rozstaniu z Soft Machine, to niewątpliwie najbardziej kontrowersyjny album sceny Canterbury, a może i całego rocka progresywnego. Tytuł "Little Red Record", będący parafrazą "Little Red Book", czyli książki z cytatami Mao Zedonga, a także okładka nawiązująca do chińskich plakatów propagandowych z okresu rewolucji kulturalnej, były ponoć pomysłem wydawcy, o którym sami muzycy dowiedzieli się już po fakcie, gdy album trafił do sprzedaży. Powszechnie znana jest jednak ówczesna sympatia Wyatta do maoizmu - komunistycznej ideologii Przewodniczącego Mao, która pociągnęła za sobą kilkadziesiąt milionów ofiar śmiertelnych wśród obywateli Chińskiej Republiki Ludowej. Po latach Wyatt tłumaczył, że nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co naprawdę działo się w Chinach, a wszelkie doniesienia traktował jako propagandę zachodnich, kapitalistycznych rządów. Jednak w tekście utworu "Righteous Rhu

[Recenzja] Miles Davis - "Champions: Rare Miles from The Complete Jack Johnson Sessions" (2021)

Obraz
Seria "Rare Miles", publikowana w ramach Record Store Day, właśnie doczekała się kolejnej odsłony. Jej założenie jest bardzo proste. Na kolejne wydawnictwa cyklu trafiają te nagrania Milesa Davisa, które do tej pory były dostępne wyłącznie w obszernych boksach "Complete Sessions". Po "Early Minor" sprzed dwóch lat oraz "Double Image" z zeszłego roku - zbierających odpowiednio materiał zarejestrowany w okresie prac nad "In a Silent Way" i "Bitches Brew" - przyszła pora na przypomnienie mniej znanych fragmentów "The Complete Jack Johnson Sessions". Wybrano sześć utworów, które wytłoczono na żółtym winylu i wzbogacono okładką ze słynnym zdjęciem amerykańskiego fotografa Jima Marshalla, przedstawiającym Davisa na ringu bokserskim. Nienajlepszą informacją jest jednak nakład tego wydawnictwa, ograniczony do zaledwie 1250 sztuk. W przypadku "Early Minor" było przecież 3500 egzemplarzy, a "Double Image" -

[Recenzja] Soft Machine - "Live at the Paradiso 1969" (1996)

Obraz
"Live at the Paradiso 1969" portretuje koncertowe oblicze zespołu w momencie tuż po zakończeniu prac nad "Volume Two", a jeszcze przed wydaniem tego longplaya. To zapis występu z 29 marca 1969 roku w amsterdamskim klubie Paradiso. Zespół, w którego skład wchodzili wówczas Robert Wyatt, Mike Ratledge i Hugh Hopper, na tym etapie wyraźnie już chciał zerwać z dotychczasową, psychodeliczną stylistyką na rzecz bardziej swobodnego grania o jazz-rockowym charakterze. Dojmujący jest fakt, że w repertuarze nie znalazł się ani jeden fragment eponimicznego debiutu. Tamten album nagrano jeszcze z basistą Kevinem Ayersem, który opowiadał się z bardziej piosenkowym graniem. Gdy jednak jego miejsce zajął Hopper, trio zaczęło stopniowo ewoluować w bardziej abstrakcyjnym kierunku. Choć na "Volume Two" zachowano psychodeliczne brzmienie, to same utwory zyskały zdecydowanie swobodniejszą formę. Rozwój grupy jeszcze lepiej pokazuje recenzowana koncertówka. Repertuar "Liv

[Recenzja] Samla Mammas Manna ‎- "Klossa Knapitatet" (1974)

Obraz
Tytuł trzeciego albumu Samla Mammas Manna, "Klossa Knapitatet", nawiązuje do popularnego wówczas w Szwecji sloganu  krossa kapitalet , znaczącego dosłownie zmiażdżyć kapitalizm . Zapis celowo zniekształcono, jako żart z głoszących na serio antykapitalistyczne poglądy wykonawców w rodzaju Roberta Wyatta czy Henry Cow. Szwedzkiego zespołu nie interesowało propagowanie żadnych przekonań, a jedynie tworzenie muzyki. Zresztą na "Klossa Knapitatet" niemal całkowicie zrezygnowano z partii wokalnych, poza paroma głupawymi wstawkami, jak jodłowanie w "Långt Ner I Ett Kaninhål". Pod względem instrumentalnym wielkich zmian natomiast nie ma. Muzycy wciąż proponują tu mieszankę rocka z jazzem, doprawioną odrobiną wpływów muzyki poważnej oraz melodyki typowej dla nordyckiego folku. Skojarzenia z twórczością Franka Zappy czy ze sceną Canterbury są jak najbardziej na miejscu. Może trochę bardziej zbliża się to wszystko do głównonurtowego fusion, choć wciąż nie brakuje tyc

[Recenzja] black midi - "Cavalcade" (2021)

Obraz
Grupa black midi od samego początku prezentowała się bardzo obiecująco. Jednak dotąd na obietnicach się kończyło. Zarówno koncertowy album "Live at the Windmill Brixton", na którym kwartet pełnił rolę zespołu wspierającego byłego wokalistę Can, Damo Suzuki, jak i już w pełni autorski studyjny debiut "Schlagenheim", zdawały się nie wykorzystywać w pełni jego potencjału. Ten najlepiej było słychać podczas porywającego występu w radiu KEXP z listopada 2018 roku. W studiu nie udało się odtworzyć jego energii, co tylko bardziej odsłoniło braki ówczesnych kompozycji. Przede wszystkim brak własnych pomysłów. W proponowanej wówczas przez zespół mieszance post-punku, noise rocka, math rocka i krautrocka słychać wyraźny wpływ takich twórców, jak Pere Ubu, Talking Heads, The Fall, This Heat, The Residents, Public Image Ltd., Slint,  kolorowy King Crimson czy wspomniany Can. To bardzo zacne inspiracje, które trudno mieć za złe. Niestety, "Schlagenheim" nawet nie zbli

[Recenzja] Larry Coryell - "Barefoot Boy" (1971)

Obraz
Okładka tego albumu nie obiecuje wiele. Skład też nie jest już tak gwiazdorski, jak na poprzednim dziele Larry'ego Coryella, "Spaces", nie licząc Roya Haynesa na bębnach. Jednak to naprawdę świetny materiał, bijący na głowę wcześniejsze dokonania gitarzysty. "Barefoot Boy" zarejestrowano w nowojorskim studiu Jimiego Hendrixa Electric Ladyland, pod nadzorem inżyniera dźwięku Eddiego Kramera, który zresztą ściśle z Hendrixem współpracował. Mocno przesterowane brzmienie gitary Coryella nie pozostawia wątpliwości, że był to celowy wybór. Ogólnie mamy tu raczej do czynienia z bardziej jazzową stroną fusion. Jednak niewykluczone, że rockowi ortodoksi też znajdą tu coś dla siebie. Na pewno powinni spróbować, aby przekonać się, jak finezyjna może być gra na gitarze. Longplay znakomicie otwiera rozbudowana do dwunastu minut interpretacja "Gypsy Queen" Gábora Szabó. Tutaj lider pokazuje swoje najbardziej hendrixowskie oblicze, zarówno gdy jedynie akompaniuje typ

[Recenzja] Samla Mammas Manna ‎- "Måltid" (1973)

Obraz
Na jakiś czas przed nagraniem tego albumu ze składu odszedł perkusjonalista Henrik Öberg. Dołączył za to gitarzysta Coste Apetrea, co okazało się zdecydowanie korzystną zamianą. Nowy instrument doskonale dopełnił brzmienie grupy, nadając jeszcze bardziej jazzowego charakteru. Wciąż jednak mieszają się tu przeróżne rzeczy: skandynawska melodyka, rockowy czad, jazzowa wirtuozeria, pewne wpływy współczesnej muzyki poważnej oraz mnóstwo wygłupów. Przejawem humoru jest już sam tytuł - "Måltid" po szwedzku oznacza "posiłek" - oraz spokojna, wręcz pastoralna okładka, która nijak się ma do muzycznego szaleństwa zawartego na tym krążku. Podobną frywolność można znaleźć chyba tylko na tych najmniej poważnych płytach Franka Zappy, choć poziom wykonania bliższy jest tych najambitniejszych dzieł amerykańskiego artysty. Doskonałym przykładem tego, na co stać ten skład, jest dziesięciominutowy otwieracz, "Dundrets Fröjder". Tutaj najlepiej słychać umiejętności kwartetu.

[Recenzja] Krzysztof Sadowski and His Group - "Three Thousands Points" (1975)

Obraz
Początki muzyki fusion w Polsce nie były może jakoś bardzo imponujące - by przypomnieć recenzowane albumy Adama Makowicza czy Spisku Sześciu - jednak wkrótce i ten nurt dogonił światowy poziom. Jednym z najlepszych tego dowodów album "Three Thousands Points" sygnowany przez Krzysztofa Sadowskiego i jego Grupę Organową. Materiał rozwija pomysły ze starszego o trzy lata "Na kosmodromie" (wydanego poza serią Polish Jazz), jeszcze odważniej - i nieco ciekawiej - wykorzystując możliwości elektrycznego instrumentarium. W porównaniu z poprzednikiem, longplay jest także spójniejszy, bardziej konsekwentny stylistycznie. Kluczem do sukcesu okazał się również trafiony dobór własnych i cudzych kompozycji. Ponadto trzeba wspomnieć o znakomitym składzie. A w zasadzie dwóch. Trafiły tu bowiem nagrania dokonane podczas dwóch różnych okazji na przestrzeni ośmiu miesięcy, w całkiem innych okolicznościach. Całą pierwszą stronę płyty winylowej wypełnia trzyczęściowa "Suita trzy ty

[Recenzja] Samla Mammas Manna - "Samla Mammas Manna" (1971)

Obraz
Samla Mammas Manna, używający też szyldów Zamla Mammaz Manna i Von Zamla, to kultowy, choć wciąż słabo znany zespół. Przez długi czas pozostawał praktycznie nieznany poza rodzimą Szwecją, gdyż tylko tam ukazywały się jego albumy. Trochę zmieniło się to pod koniec lat 70., gdy wspólnie z kilkoma innymi europejskimi grupami spoza głównego nurtu zapoczątkował ruch Rock in Opposition. Organizowane pod tą nazwą koncerty umożliwiły Szwedom dotarcie do słuchaczy z innych krajów. W porównaniu z pozostałymi założycielami RiO, muzyka grana przez Samla Mamams Manna ma zaskakująco wręcz przystępny charakter. Zdecydowanie bliżej jej do dokonań Franka Zappy lub niektórych przedstawicieli sceny Canterbury, niż zupełnie abstrakcyjnej, inspirowanej współczesną awangardą twórczości Henry Cow czy Univers Zero. Zawartość eponimicznego debiutu Samla Mammas Manna najłatwiej chyba określić jako połączenie rocka, jazzu i wygłupów. Znalazło się tutaj jedenaście stosunkowo krótkich, w większości instrumentalnyc

[Recenzja] Frank Zappa - "Shut Up 'n Play Yer Guitar" (1981)

Obraz
"Shut Up 'n Play Yer Guitar" to kolejny, po opublikowanym ledwie półtora roku wcześniej "Joe's Garage", duży projekt Zappy. Oryginalnie wydany w postaci trzech osobnych albumów, z identycznymi okładkami i różnymi wariacjami tytułu. Jednak już rok później przepakowano ten materiał do jednego pudełka, z nową okładką, ale bez żadnych innych ingerencji. Od tamtej pory wszystkie wydania zawierają komplet nagrań. Na niektórych edycjach kompaktowych zdecydowano się rozmieścić je na dwóch płytach, na innych zachowano pierwotny podział na trzy dyski. Każda część przynosi nieco ponad pół godziny materiału. Zgodnie ze swoim tytułem, cykl jest całkowicie instrumentalny (nie licząc kilku wygłupów pomiędzy utworami), a dominującą rolę pełni na nim gitara. Zdecydowana większość utworów to de facto fragmenty koncertowych wykonań znanych kompozycji. Frank zostawił wyłącznie momenty, w których sam grał solówki. Materiał pochodzi przede wszystkim z występów w londyńskim Hamme