[Recenzja] Soft Machine - "Live at the Paradiso 1969" (1996)



"Live at the Paradiso 1969" portretuje koncertowe oblicze zespołu w momencie tuż po zakończeniu prac nad "Volume Two", a jeszcze przed wydaniem tego longplaya. To zapis występu z 29 marca 1969 roku w amsterdamskim klubie Paradiso. Zespół, w którego skład wchodzili wówczas Robert Wyatt, Mike Ratledge i Hugh Hopper, na tym etapie wyraźnie już chciał zerwać z dotychczasową, psychodeliczną stylistyką na rzecz bardziej swobodnego grania o jazz-rockowym charakterze. Dojmujący jest fakt, że w repertuarze nie znalazł się ani jeden fragment eponimicznego debiutu. Tamten album nagrano jeszcze z basistą Kevinem Ayersem, który opowiadał się z bardziej piosenkowym graniem. Gdy jednak jego miejsce zajął Hopper, trio zaczęło stopniowo ewoluować w bardziej abstrakcyjnym kierunku. Choć na "Volume Two" zachowano psychodeliczne brzmienie, to same utwory zyskały zdecydowanie swobodniejszą formę. Rozwój grupy jeszcze lepiej pokazuje recenzowana koncertówka.

Repertuar "Live at the Paradiso 1969" niemal idealnie pokrywa się z zawartością "Volume Two". Kilka fragmentów pominięto, niektóre zaprezentowano w bardziej zwartych wersjach, inne mocno rozbudowano, trochę też przemieszano kolejność. Nie uwzględniono natomiast żadnych dodatkowych kompozycji. Jednak te subtelne, jakby się wydawało, zmiany bardzo mocno rzutują na charakter tego materiału. Zespół gra tutaj bardziej żywiołowo, z jeszcze cięższym brzmieniem (nierzadko przesterowane partie basu Hoppera i elektrycznych instrumentów klawiszowych Ratledge'a), a przede wszystkim z jeszcze większą swobodą. Wyatt zrezygnował nawet z zaśpiewania części tekstów, dzięki czemu mamy tu przedsmak tego, co grupa zaprezentowała na swoim kolejnym albumie, słynnym "Third", tylko jeszcze bez dęciaków. Pomimo trzyosobowego składu brzmienie wcale nie wydaje się ubogie. Muzycy grają bardzo intensywnie, ale też niezwykle kreatywnie, cały czas coś się dzieje, nie ma nawet chwili na wytchnienie. Nawet podczas licznych solówek perkusyjnych Wyatta nie odczuwam znużenia - w przeciwieństwie do popisów typowo rockowych bębniarzy w rodzaju Johna Bonhama czy Iana Paice'a. nie ma tu żadnego grania na czas, słychać za to budzące podziw umiejętności i niezwykłą pomysłowość. Zdecydowanie trzeba też wspomnieć o bardzo dobrej jakości tej rejestracji. Aż trudno uwierzyć, że materiał nagrano nieoficjalnie i przez niemal trzy dekady funkcjonował w obiegu bootlegowym.

Biorąc pod uwagę jedynie studyjny dorobek Soft Machine, wczesne, psychodeliczne wcielenie grupy stawiam niżej od późniejszych, silnie inspirowanych jazzem albumów "Third", "Fourth" i "Fifth". Jednak na żywo grupa już wcześniej osiągnęła zbliżony poziom. "Live at the Paradiso 1969" to autentycznie porywający materiał, zawierający właściwie juz wszystko, co u tego zespołu najlepsze.

Ocena: 9/10



Soft Machine - "Live at the Paradiso 1969" (1996)

1. Hulloder; 2. Dada Was Here; 3. Thank You Pierrot Lunaire; 4. Have You Ever Bean Green?; 5. Pataphysical Introduction (Part II); 6. As Long As He Lies Perfectly Still; 7. Fire Engine Passing with Bells Clanging; 8. Hibou, Anemone and Bear; 9. Fire Engine Passing with Bells Clanging (Reprise); 10. Pig; 11. Orange Skin Food; 12. A Door Opens and Closes; 13. 10:30 Returns to the Bedroom

Skład: Mike Ratledge - instr. klawiszowe; Hugh Hopper - gitara basowa; Robert Wyatt - perkusja i wokal
Producent: -


Komentarze

  1. Wyatt to był chyba jeden z lepszych perkusistów rockowych, wielka szkoda że musiał skończyć z bębnami.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wyśmienity materiał koncertowy. Bardzo cenne uzupełnienie „Volume Two”. W 1969 roku w czasie trasy koncertowej partie wokalne były systematycznie ograniczane. Za ich usunięciem optowali Ratledge i Hopper, innego zdania był Wyatt. Gdy do zespołu dołączył Elton Dean (październik 1969) wyraźnie został uruchomiony proces polaryzacji - linia podziału przebiegała między Wyattem a pozostałymi muzykami. Warto poznawać koncertowe wydawnictwa zespołu z tego okresu, bowiem w niejednym względzie są wartością dodaną. Szczególny nacisk położyłbym na lata 1969-1970. Na różnych poziomach muzycznego przekazu był to najbardziej dynamiczny, twórczy i innowatorski okres w historii zespołu. Osoby, które lubią poznawać różne progresywne idee w obrębie szeroko pojętej rockowej i okołojazzowej awangardy, na „Volume Two” (1969) i „Third”(1970) znajdą sporo materiału do analiz. Wciąż nie do końca doceniony jest „Volume Two”. To jeden z tych jakże nielicznych albumów, który swój innowatorski charakter objawia przynajmniej w kilku sferach. Świetny przykład prawdziwie dojrzałej sztuki rockowej, która w pełni zaczyna wyzwalać się z własnych samoograniczeń estetycznych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja słuchałem dzisiaj Piątki, w sumie chyba pierwszy raz, świetna płyta. Może i nie jest to poziom Trójki i/czy Czwórki, ale czy na pewno? Na pewno jest łatwiejsza w odbiorze, właściwie odebrałem ją jako pewnego rodzaju ideał - jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, w sensie, nie jest to raczej arcydzieło, bardziej mi chodzi o to, że nie jest ani za łatwa, ani za trudna, taka świetnie wypośrodkowana, coś w tym stylu ;) Oczywiście, nie znaczy to, że Third czy Fourth są dla mnie za trudne, jedynie przy pierwszych odsłuchach mogły się takie wydawać, teraz to lajcik ;)

      Usuń
    2. Spotkałem się z różnymi opiniami na temat tego, co jest bardziej przystepne: "Third" czy "Fourth" i "Fifth". Dużo zależy od wcześniejszych doświadczeń słuchacza. Albumy nr 4 i 5 wydają się bardziej hermetyczne. To taki awangardowy jazz, podchodzący pod free, ale o elektrycznym brzmieniu. Większość rockowych słuchaczy się od tego kompletnie odbije. Tymczasem na "Trójce" mogą coś dla siebie znaleźć, przede wszystkim w "Moon in June". Z drugiej strony, ten album brzmi tragicznie, co też może wpływać na trudności z odbiorem.

      Usuń
    3. Piątka podchodząca pod free? Kurczę, w życiu bym tak nie powiedział ;) Ale album świetny, bez dwóch zdań. Bardzo mi się podoba brzmienie saksofonu, takie nieco inne.

      Usuń
    4. Na "Fifth" faktycznie już mniej tego free, bardziej dotyczy to "Fourth".

      Usuń
    5. Z tego co wiem, decyzja o ograniczeniu wokalu Wyatta (jak i o zatrudnieniu sekcji dętej) była w dużym stopniu demokratyczna, a nawet w pewien sposób forsowana przez samego perkusistę. Czytałem jakiś czas temu wywiad z bodajże 1970, w którym wspomina o tym, że bardzo trudno mu było jednocześnie bębnić i śpiewać, więc skupił się na tym pierwszym. Są tego świadectwa, wystarczy obejrzeć na przykład wykonanie Moon in June z 1969, gdzie wokal jest szczątkowy, bynajmniej ze względu na jego kolegów z zespołu. Dlatego trudno mi myśleć tutaj o jakiejś szczególnie zauważalnej polaryzacji, tym bardziej, że wokal Wyatta zaczął znów odgrywać coraz istotniejszą rolę tuż przed jego odejściem z zespołu (jak słychać na "Virtually"). Alienacja perkusisty miała jak najbardziej miejsce, jednak to jeden, i zdaje mi się nie najistotniejszy, z czynników.

      Usuń
    6. Harris@

      Proponuję skupić się na faktach, a nie spekulacjach. Owszem, struktury rytmiczne grane przez Wyatta częstokroć były dość skomplikowane, niełatwe technicznie. Na pewno nie było mu łatwo. Bynajmniej nie oznacza to jednak, że był zwolennikiem ograniczania partii wokalnych. Poczytaj sobie wywiady z muzykami grającymi wówczas w Soft Machine. W sieci jest ich całkiem sporo. Najlepiej jednak sięgnąć po książkę Grahama Bennetta „Soft Machine: Out-Bloody-Rageous”. Temat został bardzo dokładnie omówiony. Hopper, Dean i Ratledge zdecydowanie optowali za tym, aby grupa grała muzykę instrumentalną. Na tym tle często dochodziło do ostrych spięć. W książce Bennett opisuje różne scysje, konflikty w czasie koncertów klubowych (np. słynne spacery po scenie sfrustrowanego Wyatta, który w środku utworu nagle odchodził od perkusji).

      Kilka wypowiedzi muzyków:

      Hugh Hopper: W tym czasie Mike i ja nie mogliśmy dosłownie znieść śpiewu Roberta. Jego partie wokalne były odrzucane, czuł się coraz gorzej widząc jak Mike Ratledge, Elton Dean i ja ignorujemy jego muzyczne idee. Ponieważ byliśmy do niego niechętnie nastawieni, stawał się coraz bardziej zniechęcony. W tym czasie nie ośmielał się nawet przedstawiać własnych utworów, gdyż byłyby to piosenki. Dlatego zaczął robić inne rzeczy.

      Mike Ratledge: Sprawy zaczęły się stopniowo coraz bardziej polaryzować między Robertem a resztą grupy. Hugh, Elton i ja dążyliśmy w kierunku muzyki ogólnie zorientowanej na jazz. Robert gwałtownie przeciwko temu oponował, co było dość dziwne, zważywszy, że był pasjonatem tej muzyki.

      Robert Wyatt: W rzeczywistości to Elton Dean wykopał mnie z zespołu, ponieważ nie lubił mojego śpiewania. Nie sądzę, aby lubił mój silny, intensywny sposób gry na perkusji. Pragnął czegoś utrzymanego w bardziej free jazzowej manierze.

      Nieprawdą jest, że tuż przed odejściem Wyatta z zespołu jego wokal znów zaczął odgrywać coraz istotniejszą rolę. Było dokładnie odwrotnie. Na płycie ostatni utwór wokalny pojawił się na „Third” - „Moon In June”. Historia pojawienia się tego utworu na albumie dobrze pokazuje rysującą się z wolna linię podziału pomiędzy Wyattem a pozostałymi członkami formacji. Kwestią sporną był wokal Roberta, którego Hopper, Ratledge i Dean po prostu nie chcieli. Pierwszy poważny spór o charakterze artystycznym zakończył się niecodziennym rezultatem. W pierwszych dziewięciu minutach utworu, gdzie występują partie wokalne Wyatta, nie pojawiają się nawet na chwilę pozostali muzycy. Na wszystkich instrumentach (gitara basowa, organy Hammonda, perkusja) gra sam Wyatt. W drugiej, instrumentalnej części grają już Hopper i Ratledge. Na ostatnim albumie Soft Machine nagranym z Wyattem nie ma już zupełnie partii wokalnych. W tym okresie na koncertach była podobna tendencja. Warto sprawdzić, jak wyglądały setlisty, w jaki sposób grupa wykonywała „Moon In June” i inne utwory pierwotnie zawierające wokal. Kompozycje wokalno-instrumentalne przerabiano na zupełnie instrumentalne. W 1971 roku wokal pojawiał się incydentalnie (np. kilkuminutowe improwizacje w „Virtually”). Wersja studyjna „Virtually” jest całkowicie instrumentalna.

      Usuń
  3. Soft Machine to jeden z moich ulubionych zespołów. Z przykrością jednak piszę, że miał niszowość zapisaną w genach. Na przełomie lat 60-ych i 70-ych ich oryginalność i unikalność dała im porządnego kopa w górę, ale po wydaniu Trójki osiągnęli trudny do przebicia sufit i od szóstki zaczął się zjazd. Stając rozkrokiem między jazzem i rockiem (ale takim bardziej progowym czy eksperymentującym) nie mieli szans na popularność. A późniejsze próby zdobycia szerszej publiki sprowadziły go do banału. Ja nawet bym wolał, żeby zostali w tym stylu z dwójki i trójki, godząc się na wąski rynek, niż poszli w te nieznośne "kosmiczne" klimaty z późnych płyt. Czasem tak jest, że jak zespół tworzy kilka mocnych osobowości to na początku wyjdzie arcydzieło, ale potem egoistyczne ciągotki każdego z liderów wiodą na manowce.
    Warto polecić z tego najlepszego okresu też 4-płytowe wydawnictwo "Live in the 70's, Vol. 1-4". Bardzo dobra jakość nagrań i muzyka u szczytu możliwości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Napisałeś "kosmiczne" klimaty - masz na myśli te delikatne, ambientowo - elektroniczne utwory? Ja tam je bardzo lubię.

      Usuń
    2. Też mnie to zastanawia. Pierwsze eksperymenty zespołu z minimalizmem są już przecież na "Third" w utworze "Out-Bloody Rageous", tak więc nie jest to jakaś domena późniejszych wydawnictw. Do perfekcji tego typu granie doprowadzili w "The Soft Weed Factor" z "Six". Na tym albumie słychać już chęć grania bardziej przystępnie, ale to jeszcze bardzo udane wydawnictwo. Zjazd był później. Za "Seven" i "Softs" nigdy szczególnie nie przepadałem, a "Bundles" sporo u mnie stracił, gdy zacząłem się bardziej zagłębiać w jazz, szczególnie ten nie-fusion.

      Usuń
    3. Z minimalizmem grupa eksperymentowała już pod koniec lat 60. W tym czasie Hopper i szczególnie Ratledge słuchali sporo amerykańskiej minimal music. Pierwociny słychać już na debiutanckim „The Soft Machine” (1968). Kłania się „Box 25/4” - hipnotyczny, ostinatowy motyw grany unisono przez Ratledge'a i Hoppera oraz ayersowski „We Did It Again”, obsesyjny główny temat, utrzymany w tempie równomiernie pędzącego pociągu. Podobne zabiegi aranżacyjne i agogiczne będzie stosował Ayers na swoim debiutanckim krążku „Joy Of A Toy” (1969), by wymienić tylko „Stop This Train (Again Doing It)”. Na szerszą skalę w czasie eksperymentów w studiu nagraniowym. W 1996 roku ukazał się ciekawy materiał nagrany w maju 1969 roku - „Spaced”. Na nim takich tropów jest więcej. Muzyka płynie leniwie, jest dość statyczna w warstwie dynamicznej i agogicznej. Dobrym przykładem może być „Spaced Two”, ciekawe ćwiczenie z minimalistycznego podejścia do kompozycji. Cały czas eksponowany jest krótki, hipnotyczny temat, natomiast w tle towarzyszy mu zapętlone brzmienie organów i gitary basowej. Słychać wpływy Rileya, zarówno w sferze kompozytorskiej jak i brzmieniowej – to jakby echo ich wspólnej pracy z okresu paryskiego.

      Usuń
    4. Tak, mam na myśli te ambientowe klimaty. Jako wstawki w płytach od trójki zaczynając mi nie przeszkadzały. Ale z czasem na szóstce i na płytach koncertowych było tego dla mnie za dużo (choćby na recenzowanej przez Pawła płycie "Live in Paris"). A zbrodnią na zespole było wydanie pod nazwą Soft Machine beznadziejnej płyty "Land of Cockayne". Gdyby ktoś przypadkiem zaczął by spotkanie z zespołem od tego tytułu to nigdy by nie sięgnął po wcześniejsze płyty.
      Ale ja nie jestem fanem tych elektronicznych klimatów więc jest to moje subiektywne zdanie. Tak jak Pawłowi mi najlepiej pasują ich płyty 3-6, zwłaszcza te z dęciakami. Doceniam przełomowość dwóch pierwszych tytułów, ale nie mam ochoty słuchać ich ponownie. A te mocno jazzujące aż do "Seven" często wrzucam jako tło do pracy przy nużącej robocie z mikroskopem. Działają jak napój energetyzujący.

      Usuń
  4. Jeśli chodzi o aspekt związany z innowacyjnością/prekursorstwem to problem polegał na tym, że na przestrzeni lat Soft Machine tracił postacie najbardziej kreatywne. Historia Soft Machine to historia wykruszania się wielkich indywidualności. Grupę opuścili: Allen, Ayers, Wyatt, Dean, Ratledge. Na przełomie lat 60. i 70. zespól był w awangardzie postępu, tymczasem już w połowie lat 70. grał akademickiego jazz rocka. Zabrakło osób, które były w stanie generować nowe idee, miały pomysł na nowe otwarcie. Owszem, pod względem technicznym był to doskonały band, jednak muzyka zespołu zatraciła zjawiskową oryginalność. Wedle mojego przekonania, punktem zwrotnym było usunięcie z zespołu Roberta Wyatta. Wprawdzie pozostałym muzykom pozwoliło to zewrzeć szyki, jednak nadzieja na artystyczny consensus okazała się iluzoryczna. Odejście Wyatta przyczyniło się do amputacji niezwykle istotnych wartości estetycznych, które wzbogacały artystyczny potencjał zespołu. Jego specyficzny, jedyny w swoim rodzaju głos, połączony z nowatorskim podejściem do sztuki wokalnej, sprawiał, że muzyka grupy nabierała wysoce indywidualistycznego zabarwienia. Nie można także zapominać o jego specyficznych, częstokroć surrealistycznych tekstach, będących pokłosiem zainteresowania dwudziestowieczną literaturą awangardową. W obrębie rockowego przekazu jawiły się jako coś nowego. Były wszak jednym z istotnych przykładów tego, jak daleko ambitni i niezależni artyści odchodzili od modelu banalnego tekstu, w którym zazwyczaj w centrum uwagi były rozterki miłosne nastolatków. Ważnym wkładem w rozwój zespołu była gra Wyatta na perkusji. Był nie tylko jednym z prekursorów fuzji rytmiki rockowej i jazzowej, wykształcił również własny charakterystyczny sposób gry na tym instrumencie. W owym czasie siłą zespołu było to, że potrafił stworzyć wielce specyficzną szeroką syntezę gatunków (rock, muzyka współczesna, jazz). W latach 1971-1972 w twórczości Soft Machine dało się zauważyć pewną prawidłowość. Im dalej grupa wkraczała na obszar ortodoksyjnego jazzu, tym bardziej zatracała swoją idiomatyczność. Wynikało to z tego, że na tym polu artyści nie byli w stanie wykreować naprawdę nowych wartości estetycznych. W swoim najbardziej radykalnym okresie Soft Machine nie stworzył żadnego nowego podgatunku w obrębie free jazzu, nie wypracował też nowego stylu na styku fusion/free. Na pewno muzycy mieli więcej do powiedzenia na polu jazzu elektrycznego, aczkolwiek i w tym przypadku ich twórczość w jakimś stopniu była refleksem tego, co działo się choćby w Stanach Zjednoczonych (vide Miles Davis i jego alumni). Owszem, i w tym „jazzowym” okresie w niejednym względzie byli dość oryginalni, jednak nie innowatorscy. Z Robertem Wyattem kanterberyjski band w kilku aspektach swojego muzykowania był bardziej wyrazisty (szczególnie w latach 1969-1970). To właśnie wtedy wypracował oryginalną formułę syntezy rocka psychodelicznego, jazzu nowoczesnego i „poważnej” awangardy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Mam nadzieję że pominięcie Hoppera w liście kreatywnych postaci było tylko przypadkiem, a nie celowym zabiegiem.
    Na pewno nie powiem że Wyatt nie był kluczowym muzykiem Soft Machine, ale wydaje mi się że dopiero czysto instrumentalne granie pozwoliło całkowicie rozwinąć im skrzydła. Według mnie wokale Wyatta to najsłabszy element genialnej dwójki, ale muszę przyznać że w ogóle nie jestem fanem jego głosu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Barwę głosu ma jaką ma, ale za to jakie ciekawe rzeczy potrafi(ł) tym swoim głosem robić.

      Usuń
    2. Hugh Hopper zdecydowanie należał do grona tych wybitnych i kreatywnych postaci.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)