[Recenzja] David Bowie - "★ (Blackstar)" (2016)

David Bowie - Blackstar


"Blackstar" to łabędzi śpiew Davida Bowie. Jego pożegnanie ze słuchaczami, w warstwie tekstowej pełne aluzji do śmierci. Nagrywając ten album artysta zmagał się z rakiem wątroby. Ostatecznie walkę z chorobą przegrał dwa dni po premierze albumu. Można się zastanawiać, jak bardzo to wydarzenie wpłynęło na oceny longplaya. Czy w innej sytuacji też recenzje byłyby tak jednoznacznie pozytywne? Nurtuje mnie to bynajmniej nie dlatego, że "Blackstar" nie zasłużył na tak entuzjastyczne przyjęcie. Raczej dlatego, że zawarta na nim muzyka ma niezbyt komercyjny charakter. Wielbiciele "Ziggy'ego Stardusta", "Let's Dance" czy wydanego trzy lata wcześniej "The Next Day" mogli poczuć się zawiedzeni. Bowie po raz kolejny postawił na eksperymenty oraz bardziej współczesne inspiracje. I stworzył jedno ze swoich najambitniejszych dzieł, pod względem artystycznej wartości nie ustępujące dwóm pierwszym częściom Trylogii Berlińskiej czy tytułowej kompozycji ze "Station to Station".

Nagrywając "Blackstar" Bowie ponownie połączył siły z Tonym Visconti, producentem współodpowiedzialnym za znaczną część swoich największych sukcesów artystycznych. Poza tym postawił jednak na zupełnie nowych współpracowników. Podstawę składu stanowią muzycy jazzowego kwartetu saksofonisty Donny'ego McCaslina, czyli - poza liderem - pianista Jason Lindner, basista Tim Lefebvre oraz bębniarz Mark Guiliana. Już podczas sesji dołączył gitarzysta Ben Monder, kolejny muzyk o jazzowym doświadczeniu, a także znany z LCD Soundsystem James Murphy, który zagrał w dwóch kawałkach na perkusjonaliach. Wybór współpracowników nie jest przypadkowy, bowiem wpływy różnych odmian jazzu odgrywają na tej płycie bardzo istotną rolę. Jednak Bowie w tamtym czasie zasłuchiwał się także w dokonaniach reprezentujących ambitniejsze podejście do hip-hopu twórców pokroju Kendricka Lamara czy Death Grips, a także elektronicznego duetu Boards of Canada, co również znalazło tu swoje odbicie.

Jedna z największych zalet "Blackstar" to niewątpliwie jego długość. David Bowie nie poszedł w ilość, lecz w jakość i zamknął swoją muzyczną wypowiedź w siedmiu utworach o łącznym czasie trwania nieprzekraczającym czterdziestu dwóch minut. Warto w tym miejscu zauważyć, że nie jest to w pełni premierowy materiał. Kompozycja "Sue (Or in a Season of Crime)" już w 2014 roku trafiła na kompilację "Nothing Has Changed" oraz promujący ją singiel, na którym znalazł się także "'Tis a Pity She Was a Whore". Na "Blackstar" oba utwory pojawiają się jednak w odświeżonych, nagranych na nowo wersjach. I była to świetna decyzja, gdyż tamte wykonania niekoniecznie by pasowały na ten album. Pierwowzór "Sue (Or in a Season of Crime)" to zdecydowanie najbardziej jazzowe nagranie w całym dorobku artysty, wprost nawiązujące do eksperymentalnych big bandów z lat 60. ubiegłego wieku. Na "Blackstar" utwór jest bardziej zwarty i dynamiczny, zyskał rockowy ciężar oraz brzmiące bardzo współcześnie elektroniczne tło, ale niemal freejazzowe wstawki saksofonu przypominają o jego prototypie. Z kolei pierwotnie bardziej elektroniczny "'Tis a Pity She Was a Whore", przywołujący w tamtej wersji reminiscencje albumu "Earthling", tutaj opiera się na jeszcze mocniej uwypuklonym, jakby hip-hopowym rytmie, któremu towarzyszą mocno jazzowe, dość swobodne partie saksofonu i pianina.

"Blackstar" to album bardzo konsekwentny, pokazujący wyjątkowo współczesne podejście do szerokorozumianego art rocka, w którym istotną rolę odrywają wpływy jazzu, hip-hopu oraz nowoczesnej elektroniki. Co jednak istotne, pomimo spójnej wizji, materiał okazuje się bardzo różnorodny. I tak chociażby tytułowy "Blackstar" jest utworem zupełnie innym od dwóch wyżej opisanych. To trwające niemal dziesięć minut nagranie, w którym zgrabnie połączono pomysły na dwie kompozycje. Początek i zakończenie ma bardziej nastrojowy charakter. Zbolałej partii wokalnej Bowiego - który brzmi tutaj, jakby już leżał na łożu śmierci - towarzyszy mocno elektroniczny podkład, wzbogacony o delikatną gitarę, pastoralne smyczki i znów prawie freejazzowy saksofon. W środku pojawia się jednak nieco żywsza i bardziej pogodna część, wyraźniej kierująca się w stronę rocka, choć urozmaiconego innymi wpływami. Równie intrygującym nagraniem okazuje się "Lazarus", w którym po raz kolejny istotną rolę odgrywa rytm, a także jazzujące i elektroniczne dodatki, choć momentami pobrzmiewają też ostrzejsze dźwięki gitary. Te dwa utwory - wybrane zresztą do przedpremierowej promocji albumu - to także jego emocjonalne szczyty. Ale wysoki poziom trzyma także najbardziej hip-hopowy w warstwie instrumentalnej "Girl Loves Me", podobnie jak i dwa kawałki wyróżniające się pogodniejszym nastrojem - ballada "Dollar Days" oraz energetyczny, wzbogacony harmonijką i gitarową solówką "I Can't Give Everything Away". Ten ostatni wydaje się wcale nie tak odległy od piosenkowej części "Low", choć oczywiście brzmi bardziej współcześnie, a śpiew dobitnie przypomina o upływie czasu.

Właśnie warstwa wokalna okazuje się najsłabszym ogniwem "Blackstar". David Bowie brzmi tutaj po prostu staro, co nie powinno dziwić - wszak w dniu premiery tego materiału skończył 69 lat - i w sumie pasuje do albumu mającego przygotować wielbicieli artysty na jego odejście, niemniej jednak kontrastuje z tak świeżą, współczesną muzyką. Instrumentalnie nie mam do czego się przyczepić. Bowie udowodnił tutaj, że nawet w tak zaawansowanym wieku można pozostać poszukującym artystą, któremu faktycznie nie brakuje pomysłów na interesujące odświeżenie swojej twórczości. Mając siedemdziesiąt lat wciąż można być otwartym na nowości, a także starać się zrozumieć bieżące trendy i czerpać z nich to, co najlepsze. Niewielu jednak to potrafi. Tymczasem Bowie tuż przed śmiercią nagrał jeden ze swoich najwspanialszych albumów, na pewno najbardziej dojrzały i najlepiej przemyślany, bardzo spójny, a zarazem różnorodny, czerpiący z różnych gatunków. Przy tym wszystkim "Blackstar" wciąż brzmi jak album Davida Bowie, który pokazał tu, jak powinien prezentować się art rock XXI wieku.

Ocena: 9/10



David Bowie - "★ (Blackstar)" (2016)

1. Blackstar; 2. 'Tis a Pity She Was a Whore; 3. Lazarus; 4. Sue (Or in a Season of Crime); 5. Girl Loves Me; 6. Dollar Days; 7. I Can't Give Everything Away

Skład: David Bowie - wokal, gitara, harmonijka (7), aranżacja instr. smyczkowych (1); Donny McCaslin - saksofon tenorowy, flet; Jason Lindner - instr. klawiszowe; Ben Monder - gitara; Tim Lefebvre - gitara basowa; Mark Guiliana - perkusja i instr. perkusyjne; James Murphy - instr. perkusyjne (4,5); Tony Visconti - instr. smyczkowe (1); Erin Tonkon - dodatkowy wokal (2)
Producent: David Bowie i Tony Visconti


Komentarze

  1. Abstrahując od zawartości samej płyty, to moim zdaniem Twoja najlepsza treściowo recenzja obok "Close To The Edge". Świetnie się to czytało. Brawo.

    Chyba nigdy jeszcze nie było przypadku gdy artysta-dinozaur z bogatą dyskografią uderzył jedną ze swoich najlepszych płyt zaraz przed śmiercią. Zresztą artystom z mniejszym stażem też się to rzadko udaje. Taki Joy Division najlepszy album mógł mieć dopiero przed sobą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To faktycznie rzadkość, żeby ktoś na takim etapie kariery wydał jedno ze swoich najlepszych dzieł. Jeżeli chodzi o muzykę rockową, to na myśl przychodzą mi tylko albumy King Crimson i Magmy z początku XXI wieku, chociaż "The Power to Believe" wyraźnie ustępuje dokonaniom KC z okresu 1969-84, a "K.A" i "Ëmëhntëhtt-Ré" bazują na materiale skomponowanym jeszcze w latach 70. Jeszcze Stonesi na swoim ostatnim (jak dotąd?) "Blue and Lonesome" wrócili do poziomu sprzed wielu, wielu lat, ale to przecież zbiór cudzych kompozycji i nic szczególnie ambitnego. Tak więc "Blackstar" jest prawdziwym fenomenem.

      Usuń
    2. Albumy Allman Brothers z lat 90. były, jak wynika z Twoich niepoprawionych jeszcze recenzji powrotem do formy, szczególnie ten środkowy, a w swojej krótkiej i intensywnej działalności The Doors wydali album wysokiej próby zaraz przed śmiercią Morrisona. Ale żaden z tych wykonawców nie wykraczał zbytnio poza swoją stylistykę.

      Usuń
    3. Nie brałem pod uwagę wykonawców, którzy zmarli młodo, jak Jim Morrison, Jimi Hendrix czy Janis Joplin. Nie wiadomo, jaki poziom prezentowaliby w wieku 50+.

      Z tego samego powodu nie wspomniałem o Eriku Dolphym (najwybitniejszy "Out to Lunch" ukazał się pośmiertnie) czy Johnie Coltranie (artystyczny szczyt przypadł na ostatnie trzy lata życia), bo zmarli stosunkowo mlodo. Z kolei Miles Davis najbardziej oryginalne rzeczy tworzył w okolicach swojej pięćdziesiątki, ale potem zdążył jeszcze drastycznie obniżyć loty.

      Usuń
    4. Tak, w sumie w tym kontekście młodych wykonawców nie ma co wspominać. Ciekawe czy nawet jeżeli Blackstar byłby kiepskim albumem to miałby taką pozycję na takiej samej zasadzie jak Innuendo. W końcu jak sam powiedziałeś jest to bardzo niekomercyjny album, więc nie ma tu wykalkulowanych hymnów typu "Show must go on", więc masy raczej nie umiałyby wskazać konkretnego utworu do spuszczania się i opierania na nim oceny całego albumu.

      Usuń
    5. Myślę, że czegokolwiek Bowie by nie wydał dwa dni przed śmiercią, tuż po niej pojawilby się wysyp pozytywnych recenzji. Niemniej jednak w przypadku "Blackstar" szum medialny faktycznie szedł w parze z wysokim poziomie artystycznym, co zwłaszcza obecnie nie zdarza się często. Rzeczywiście nie ma tu utworów, które mógłby wejść na stałe do radiowej playlisty.

      Usuń
    6. O, ale wracając do tematu, Bob Dylan w 1997 roku - a więc blisko sześćdziesiątki wydał album "Time Out Of Mind" który zebrał najwyższe noty od czasów "Desire", przebijając samą średnią i ilością ocen "Planet Waves" oraz zajmując w ogólnym rankingu RYM wyższe miejsce od kilku płyt z lat 60. w tym "John Wesley Harding".

      Pochylałeś się nad tą płytą? Bo dałeś jej solidne jak na płytę rockową z tamtych czasów 7. Ja - poza tym że nie jestem znawcą/wielbicielem Dylana - nie zniosłem jego steranego upływem czasu wokalu.

      Usuń
    7. Właśnie wokal odrzuca mnie od tych póżnych płyt Dylana. Na tym jeszcze nie jest najgorzej, ale już nie za dobrze. Muzycznie, na szczescie, nie jest to ówczesny rockowy mainstream, tylko granie tkwiące w bluesie, folku i country.

      Usuń
  2. Świetny tekst. Do dziś pamiętam, jak bardzo mnie zaskoczyła i dotknęła śmierć Bowiego. Blackstar, niezależnie od kontekstu, to wspaniałe dzieło sztuki. Całość udało mi się pierwszy raz przesłuchać jeszcze za życia artysty, i, mimo mojego niezbyt osłuchanego wtedy ucha, byłem pod ogromnym wrażeniem. Teraz, z perspektywy czasu, można odnieść wrażenie, że Bowie dokładnie wszystko sobie zaplanował i odszedł na własnych warunkach.

    OdpowiedzUsuń
  3. U mnie dostało 6/6 - perfekcyjny album, skończony w każdym kwarku jestestwa.
    Zapraszam na recenzję popełnioną parę miesięcy temu:
    https://mtrzy-m3.blogspot.com/2021/03/david-bowie-blackstar-recenzja-cd.html

    OdpowiedzUsuń
  4. Jest to album bardzo ważny dla mnie z osobistych względów. To chyba pierwsza rockowa płyta, którą przesłuchałem w całości, jeszcze w gimnazjum. W tamtym czasie słuchałem głównie tego co leciało w radiu, a rocka słuchałem z playlist na Spotify. Bowie pokazał mi jedno ze swoich najpiękniejszych oblicz, oswajając nieco z problemem śmierci i przemijania, którego w tamtym czasie w pewnym sensie doświadczyłem. Świetny tekst, w pełni zgadzam się z oceną, a dla mnie płyta życia. Mam jeszcze pytanie. Ostatnio słyszy się co nieco o nowym, niewydanym jeszcze oficjalnie wydawnictwa Bowiego, które nagrał jeszcze za życia o nazwie "Toy". Czekasz na ten album?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie czekam, bo dotąd nie wiedziałem o jego istnieniu.

      Usuń
    2. Bardzo dobry album. Pawle, tak z ciekawości, co byś odpowiedział na tekst - O gustach się nie dyskutuje - dla mnie to bez sensu. Przecież dyskusja o muzyce jest niejako dyskusją o gustach, ale bardziej - jeśli o gustach się nie dyskutuje, to nie dyskutuje się o niczym.

      Usuń
    3. O muzyce, czy sztuce ogólnie, jak najbardziej da się dyskutować bez wchodzenia w kwestie gustów rozmówców. Podstawowy problem z tym stwierdzeniem polega natomiast na tym, że posługują się nim wyłącznie osoby, ktore w dyskusji nie mają do powiedzenia nic, poza wyrażeniem subiektywnej opinii. Taki paradoks.

      Chyba właśnie wyczerpaliśmy ten temat. To tyle w kwestii artykułu.

      Usuń
    4. Dzięki za odpowiedź :)

      Usuń
  5. Kurczę blade, to już pięć lat minęło od premiery tego albumu...? 😮

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)