[Recenzja] Miles Davis - "Champions: Rare Miles from The Complete Jack Johnson Sessions" (2021)



Seria "Rare Miles", publikowana w ramach Record Store Day, właśnie doczekała się kolejnej odsłony. Jej założenie jest bardzo proste. Na kolejne wydawnictwa cyklu trafiają te nagrania Milesa Davisa, które do tej pory były dostępne wyłącznie w obszernych boksach "Complete Sessions". Po "Early Minor" sprzed dwóch lat oraz "Double Image" z zeszłego roku - zbierających odpowiednio materiał zarejestrowany w okresie prac nad "In a Silent Way" i "Bitches Brew" - przyszła pora na przypomnienie mniej znanych fragmentów "The Complete Jack Johnson Sessions". Wybrano sześć utworów, które wytłoczono na żółtym winylu i wzbogacono okładką ze słynnym zdjęciem amerykańskiego fotografa Jima Marshalla, przedstawiającym Davisa na ringu bokserskim. Nienajlepszą informacją jest jednak nakład tego wydawnictwa, ograniczony do zaledwie 1250 sztuk. W przypadku "Early Minor" było przecież 3500 egzemplarzy, a "Double Image" - 6000. Prawdopodobnie ma to związek z tym, że album "Jack Johnson", znany też jako "A Tribute to Jack Johnson", nie cieszy się tak dużą popularnością, jak "Bitches Brew" czy nawet "In a Silent Way". Niesłusznie, bo to przecież równie ekscytujący materiał.

Miles Davis interesował się boksem od dzieciństwa, później sam przez pewien czas trenował. W swojej autobiografii, spisanej przez Quincy'ego Troupe, wskazywał na podobieństwa między jazzmanami i bokserami, wymieniając m.in. na dążenie do stworzenia własnego stylu, precyzję ruchów czy umiejętność improwizowania. Nie dziwi zatem, że trębacz ochoczo przystał na propozycję nagrania ścieżki dźwiękowej do filmu biograficznego o Jacku Johnsonie - pierwszym czarnoskórym mistrzu wagi ciężkiej. Sesje nagraniowe odbywały się na przestrzeni pierwszej połowy 1970 roku, a konkretnie w dniach 18 i 27 lutego, 3, 17 i 20 marca, 7 kwietnia oraz 19 i 21 maja (w boksie "The Complete Jack Johnson Sessions" zamieszczono także nagrania z czerwcowych sesji, jednak był to już inny projekt i inna stylistyka). Za każdym razem lider wprowadzał pewne zmiany w składzie - dobierając sobie zarówno wcześniejszych współpracowników, jak i zupełnie nowych - aby stworzyć najlepszy rockowy zespół świata. W tamtym czasie był bowiem pod silnym wpływem Jimiego Hendrixa, ale także Sly and the Family Stone czy Jamesa Browna. Ostatecznie, na wydany w 1971 roku album "Jack Johnson" trafiły głównie nagrania z 7 kwietnia oraz krótszy fragment z 18 lutego, zmiksowane przez Teo Macero z różnych podejść do kompozycji "Right Off", "Yesternow" oraz "Willie Nelson" (ostatnie dwa połączono w jeden utwór). Część pozostałych nagrań wykorzystano na kolejnych wydawnictwach: "Go Ahead John" na "Big Fun", "Honky Tonk" na "Get Up with It", a "Duran" i "Konda" na "Directions". Pozostałe opuściły archiwa dopiero w 2003 roku, gdy ukazał się wspomniany boks z serii "Complete Sessions".

Tamte obszerne wydawnictwa to naprawdę świetna sprawa, ale powiedzmy sobie szczerze: nie jest to coś, do czego często by się wracało. "The Complete Jack Johnson Sessions" pozwala słuchaczom głębiej wniknąć w proces powstawania albumu "Jack Johnson" i dlatego zasługuje na uwagę oraz najwyższe uznanie. Jednak słuchanie pod rząd po kilku podejść do jednej kompozycji może być nieco męczące. Dlatego cieszy, że kolejna porcja nagrań z tamtej sesji trafia na krótsze wydawnictwo, do którego przynajmniej ja będę o wiele chętniej wracał (jeśli w ogóle zdobędę jedną z fizycznych kopii). O ile nagrany wówczas album poświęcono Johnsonowi, tak zawarte tutaj utwory są hołdem dla innych bokserów: Roberto Durana, Sugar Ray Robinsona, Johnny'ego Brattona oraz Muhammada Ali. Trafiło tutaj również jedno z podejść do "Right Off", które tylko we fragmencie znalazło się w finalnej wersji tego utworu. "Take 11" wyróżnia się prominentną rolą elektrycznych organów Herbiego Hancocka, które nadają bardzo psychodelicznego nastroju. Jednak pojawia się tu także fantastyczna solówka Davisa, a całość zbudowano na niesamowicie energetycznym i ciężkim, rockowym akompaniamencie Johna McLaughlina, Billy'ego Cobhama oraz basisty Michaela Hendersona, który właśnie tego dnia rozpoczął czteroletnią współpracę z trębaczem. McLaughlin i Cobham niedługo później stworzyli zaś pierwszy skład Mahavishnu Orchestra, a nagrany w sierpniu album "The Inner Mounting Flame" to ewidentne rozwinięcie jazz-rockowej stylistyki "Jacka Johnsona".

Z pozostałych kompozycji najbardziej znana jest "Duran", wydana już na kompilacji "Directions" z 1981 roku. Tam jednak trafiła w dłuższej wersji "Take 6", wzbogaconej o solówki Wayne'a Shortera i Berniego Maupina, którzy w ogóle nie zagrali w zamieszczonym tutaj "Take 4". To bardziej zwarte podejście o quasi-piosenkowej formie. Lider rozważał nawet wydanie tej wersji na singlu, ale z kompletnie niezrozumiałych przyczyn sprzeciwił się temu wydawca. Kawałek opiera się na bardzo wyrazistym, wręcz przebojowym basowym temacie Dave'a Hollanda, fantastycznie dopełnionym przez mocną grę Cobhama oraz jakby walczące ze sobą partie trąbki Davisa i gitary McLaughlina. Niesamowita energia, ostre, rockowe brzmienie oraz funkowy plus, połączone z jazzowym wyrafinowaniem, tworzą wręcz idealny utwór jazz-rockowy. Chociaż za bardziej porywające uważam szóste podejście, tak czwarte też wypada wspaniale i znakomicie sprawdza się w roli otwieracza.

Pozostałe kompozycje dotąd można było usłyszeć jedynie w boksie. "Sugar Ray" zawiera mniej rockowego czadu - nie bez znaczenia jest tu zamiana Cobhama na Lenny'ego White'a - za to jeszcze bardziej uwypuklono funkowy pierwiastek. Uaktywnia się tu saksofonista Steve Grossman, którego partie podkreślają nieco egzotyczny klimat. Rockowy czad wraca wraz z nagraniem "Johnny Bratton". Tym razem za bębnami zasiadł Jack DeJohnette, którego uderzenia mogą się równać z tymi Cobhama. Nie brakuje też ostrych, wręcz hendrixowskich partii McLaughlina oraz pięknie, bardzo psychodelicznie pulsującego basu Hollanda. Powszechnie znanym faktem jest, że Davis planował współpracę z Hendrixem i jego perkusistą Buddym Milesem, a to nagranie pozwala przypuszczać, co mogłoby z tego wyjść. Trzeba też wspomnieć o porywających popisach Grossmana oraz lidera. To w ogóle jedno z najlepszych zagubionych nagrań trębacza, a tutaj na szczęście trafiła jego najlepsza znana wersja, czyli czwarte podejście. Longplay zawiera też oba wcześniej ujawnione podejścia do innej świetnej kompozycji, "Ali" - krótsze trzecie oraz dłuższe czwarte. W obu wersjach trębaczowi towarzyszy bardziej rozbudowany skład, z McLaughlinem, Grossmanem, Cobhamem, a także dwoma klawiszowcami (Hancock i Keith Jarrett), dwoma basistami (Henderson i Gene Perla) oraz perkusjonistą (Airto Moreira). Tu również nie brakuje energii, rockowego brzmienia, funkowej taneczności, psychodelicznego klimatu i - szczególnie w dłużej wersji - jazzowej finezji w partiach solowych.

"Champions (Rare Miles from 'The Complete Jack Johnson Sessions')" nie wyczerpuje w pełni tematu. Wiele nagrań pozostaje unikalnych dla trudno już dostępnego boksu z 2003 roku. Szkoda przede wszystkim utworu "Archie Moore", który istnieje tylko w tej jednej wersji. Rozumiem jednak taki wybór - w nagraniu tym nie zagrał Davis; był to po prostu spontaniczny, bluesowy jam McLaughlina, Hollanda i DeJohnette'a. Natomiast nie mogę się przyczepić do tego, co na tegorocznym wydawnictwie się znalazło. Trzy lata temu, w recenzji boksu "The Complete Jack Johnson Sessions", pisałem: z zawartego tutaj premierowego materiału można by skompilować jeszcze co najmniej jeden longplay (...). I to chyba nawet lepszy od oryginalnego "Jacka Johnsona". Zdanie to podtrzymuję. "Champions" prezentuje poziom zbliżony do albumu z 1971 roku, a niższa ocena wynika wyłącznie ze względu na powtórkowo-kompilacyjno-archiwalny charakter tego wydawnictwa. Gdyby jednak ukazało się w epoce, mogłoby liczyć na maksymalną notę.

Ocena: 9/10



Miles Davis - "Champions (Rare Miles from 'The Complete Jack Johnson Sessions')" (2021)

1. Duran (Take 4); 2. Sugar Ray; 3. Johnny Bratton (Take 4); 4. Ali (Take 3); 5. Ali (Take 4); 6. Right Off (Take 11)

Skład: Miles Davis - trąbka; Steve Grossman - saksofon sopranowy (2-5); Herbie Hancock - organy (2), klawinet (4,5); Keith Jarrett - elektryczne pianino i organy (4,5); John McLaughlin - gitara; Dave Holland - gitara basowa (1-3); Michael Henderson - gitara basowa (4-6); Gene Perla - gitara basowa (4,5); Billy Cobham - perkusja (1,4-6); Lenny White - perkusja (2); Jack DeJohnette - perkusja (3); Airto Moreira - instr. perkusyjne (4,5)
Producent: Teo Macero


Komentarze

  1. Doskonała seria. Takie nagrania zasługują na jak największy rozgłos, a przyjęta forma jest bardzo atrakcyjna. Davisa z tego okresu nigdy za wiele na rynku :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak szczerze, to Davisa znam tylko z trzech jego najbardziej znanych płyt. Chcę go sobie zostawić na deser, Coltrane'a też ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A które trzy to te najbardziej znane? Przy dziesięciu bym nie pytał, ale przy trzech nie mam pojęcia, o które może chodzić.

      Usuń
    2. Pewnie: 1. Bitches Brew, 2. Kind of Blue 3. In a Silent Way albo JJ

      Usuń
    3. Co masz na myśli poprzez odstawienie na deser?

      Usuń
    4. Na deser, czyli powinny świetnie smakować, i być wisienką na torcie :D Ogólnie ostatnio otworzyłem się na inne gatunki muzyczne, i starszy jazz zszedł na dalszy plan, ale tylko na razie.

      Usuń
    5. Czyli na kiedy? Muzyki istnieje tyle, że prawdopodobnie nigdy nie dojdziesz do końca swojej listy płyt do przesłuchania. A tym samym nigdy nie będzie odpowiedniej pory na deser. Właśnie dlatego lepiej od razu sięgać po te albumy, które są powszechnie najbardziej cenione i/lub mają największy potencjał, by się spodobać (to drugie często wynika z pierwszego). Lepszego momentu na to nie będzie.

      Usuń
    6. "A tym samym nigdy nie będzie odpowiedniej pory na deser. Właśnie dlatego lepiej od razu sięgać po te albumy, które są powszechnie najbardziej cenione i/lub mają największy potencjał" To cenna uwaga starego wygi i wiem że prawdziwa. Z pewnej strony rozumiem Adiego bo sam sobie zostawiałem płyty na "deser" w moim rozumieniu po prostu na później. A czasem słuchanie i poznawanie takiej płyty przypominało mi otwieranie czekolady, czyli coś bardzo przyjemnego. I zazwyczaj tak jest że trzeba poznać jeszcze to i tamto i w ten sposób możemy słuchać nawet i jednego rocznika do końca życia.

      Usuń
  3. Zgaduje, że chodzi o kind of blue, bitches brew oraz in a silent way.

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja bym z kolei zapytał, gdyby była mowa o dziesięciu :) Trzy najbardziej znane to raczej oczywista sprawa (Kind of Blue, In a Silent Way, Bitches Brew).

    Dzięki za tę recenzję. O serii "Rare Miles" nie wiedziałem, a chętnie sprawdzę omawianą płytę ("Complete Sessions" również nie słuchałem). To będzie też dobra okazja, żeby odświeżyć sobie "Jacka Johnsona". Spośród albumów Davisa z pierwszej połowy lat 70. ten krążek podchodzi mi chyba najmniej. Pora na rewizję poglądów.

    OdpowiedzUsuń
  5. Co jednak z "Birth of the Cool", płytami Pierwszego i Drugiego Wielkiego Kwintetu, "Sketches of Spain", "A Tribute to Jack Johnson" czy "On the Corner"? To przecież też są bardzo znane i powszechnie cenione dzieła.

    @Adi, moim zdaniem nie ma sensu odkładać Davisa czy Coltrane'a na deser, bo lepiej najpierw sięgnąć po tych najbardziej istotnych twórców, którzy są bardzo znani, uznani i to nimi inspirowali się inni. Naprawdę nie ma żadnego sensu słuchać wcześniej jakiejś płyty nagranej w 1974 roku w Azerbejdżanie i wydanej czterdzieści lat później, zawierającej jakieś nieudolne kopiowanie tego, co na zachodzie robiono w 1969 roku, zamiast znanych, oryginalnych i inspirujących albumów w rodzaju "Jacka Johnsona" czy "On the Corner". Samej twórczości Davisa jest tyle, że poznawanie jej to zajęcie na całe lata. Na kiedy chcesz to odłożyć? Aż będziesz dinozaurem znającym 325435 nieistotnych płyt z jakiś dziwnych krajów, ale niepotrafiącym już przyswajać muzyki spoza swojej strefy komfortu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pawle, zanim ja będę dinozaurem, to Ty nim będziesz prędzej :D Spokojnie, mam czas, jestem jeszcze młody. Stosunkowo ;)
      Co do jazzu, to myślę, że to jednak trochę inna sytuacja niż z rockiem, bo tu faktycznie sporo czasu niepotrzebnie straciłem na NKR-y, szczególnie z włoskiej sceny, a jeśli chodzi o jazz, to słuchałem przecież wielu ważnych i zarazem świetnych albumów. Wayne Shorter, Pani Alicja Koltrejn, Joe Henderson, Andrew Hill, John Surman, Pharoah Sanders, Herbie Hancock, i jeszcze wielu artystów, także luz :)

      Usuń
    2. Bycie dinozaurem wynika nie tylko z wieku, ale też mentalności. Dlatego ja już teraz staram się otworzyć na jak najwięcej rodzajów muzyki. A nie widzę na to lepszego sposobu, niż w pierwszej kolejności poznać te najbardziej istotne dla danego stylu albumy. To pozwala też na lepsze uporządkowanie sobie wszystkiego w głowie. Pewnie, że Shorter czy Hancock robili świetne rzeczy we własnych projektach, ale była to kontynuacja tego, co wcześniej grali z Davisem. Tak samo Koltrejnowa czy Faraon rozwijali koncepcje wymyślone przez Trane'a.

      Ostatnio trafiłem na włoską grupę Deus Ex Machina i ich album "Cinque" z 2002 roku. Parę lat temu zrobiłby pewnie na mnie duże wrażenie, może nawet uznałbym za coś nowatorskiego. Jednak z racji tego, ze wcześniej dobrze poznałem twórczość grup Area i Mahavishnu Orchestrea, to wiedziałem, że DEM to tylko spóźniona o trzy dekady, a do tego dużo słabsza od pierwowzorów kopia. W związku z tym nie stracę czasu na poznawanie innych płyt tego zespołu (ten album jest w dodatku dość późny, więc wcześniej pewnie też byli odtwórczy). Uniknę też ośmieszenia się, które byłoby moim udziałem, gdybym zaczął tu czy gdzie indziej wychwalać tę grupę.

      Usuń
    3. Chyba niekoniecznie dobra to rada. Każdy zaczynał od naśladowania, nowość polega głównie na przyswajaniu różnych wpływów. Poza tym dobrze jest poznać trochę więcej nagrań z różnych lat, dzięki temu nie ulega się medialnym narracjom o wielkich geniuszach, którzy zmienili bieg historii.
      Niekiedy twórcy, o których się mało mówi są znacznie ważniejsi niż ci z oficjalnej historii.

      Usuń
    4. Owszem, media często przesadzają z zachwytami nad czyjąś oryginalnością, a prawdziwych nowatorów całkiem ignorują. Jednak dziś mamy internet i nie jest trudno dotrzeć do tych drugich, którzy z czasem znależli zasłużone uznanie. Pewnie, że dobrze poznać więcej muzyki z danego okresu czy gatunku, ale dobrze jednak zacząć od tego, co faktycznie było istotne - niekoniecznie kierując się opinią mediów. Zwłaszcza, jeśli alternatywa miałoby być słuchanie losowych albumów, podsunietych np. przez algorytmy serwisów streamingowych.

      Podany przykład Deus Ex Machina pokazuje, że niektórzy nie tylko na początku naśladują innych, ale też po dekadzie działalności i kilku płytach na koncie wciąż potrafią brzmieć jak kiepska kopia wykonawcy sprzed kilkudziesięciu dekad. Oczywiście, są też tacy, co się z czasem rozwijają. Przykład miał pokazać tylko to, że sięgając po przypadkowe płyty, zamiast tych istotnych, można mieć zafałszowany obraz rzeczywistości. Adi wspominał, że słuchał Pharoaha Sandersa, a nie zna dokonań Johna Coltrane'a. Może więc nieco przecenia twórczość tego pierwszego.

      Usuń
    5. Dla mnie ta trójka też jest dość oczywista do zgadnięcia, chociaż to chyba dlatego, że od kiedy pamiętam, w top 100 rankingu RYM były właśnie te trzy płyty - Kind of Blue w okolicach 10. miejsca, dalej właśnie BB i IASW, a kolejne już poza top 200. :p
      Chociaż w przypadku Milesa faktycznie warto po prostu posłuchać wszystkiego po kolei.

      Usuń
    6. @Paweł
      W przypadku jazzu jeśli chcemy oszczędzać czas lepiej słuchać wybranych utworów niż całych albumów. Dla improwizatorów płyty służyły jedynie jako dokumentacja ich aktualnych poszukiwań, nie były komponowane jak albumy rockowe, a na jednej stronie zazwyczaj były nagrania, których zażyczyła sobie wytwórnia. O wiele bardziej pouczające może być porównywanie różnych wersji tego samego utworu nagranych przez różnych wykonawców. Oczywiście najważniejsze nagrania Armstronga, Parkera i Ellingtona trzeba znać koniecznie!
      Niestety często nie wspomina się o innowatorach takich jak: Lennie Tristano, George Russell, Joe Harriott, Herbie Nichols czy Jimmy Giuffre. W kanonicznich historiach jazzu pomijane są kobiety, nawet tak wybitna pianista jak Mary Lou Williams.
      Jak powiedział Zappa: "The mainstream comes to you, but you have to go to the underground". A warto! Hasaan Ibn Ali pojawia się tylko na jednej płycie, kto jej nie słyszał wiele traci.
      Deus Ex Machina nie znam, a oczywiście Coltrane >> Sanders.

      Usuń
    7. I to jest bardzo cenny komentarz, wskazujący czego warto posłuchać. Jego wartość jest na pewno większa niż polecenia algorytmów. Część wykonawców, o których wspominasz, oczywiście znam, a z pozostałymi zapoznam się, gdy wrócę do muzyki z bardziej odległych lat. Teraz nadrabiam zaległości z innego okresu, starając się nie pomijać kluczowych dla niego albumów / wykonawców.

      Usuń
  6. A, słuchałem jeszcze Nefertiti, bardzo ładna płyta, i chyba jeszcze Miles in the Sky.

    OdpowiedzUsuń
  7. W starszym jazzie, pomijając tych z absolutnego topu, jest jeszcze tak wiele wartościowej muzyki, że życie rzeczywiście może się okazać za krótkie żeby to wszystko ogarnąć. A przecież i w nowych propozycjach można znaleźć znakomite płyty. Ostatnio bardzo przypadły mi do gustu dwie płyty zespołu Shabaka and the Ancestors z nurtu spiritual jazzu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moim zdaniem Shabaka i wszystkie jego projekty są strasznie przehajpowane. Za bardzo to wszystko skrojone pod szeroką publikę, nie ma tam tej pierwotnej dzikości ani artystycznych ambicji, jakie niegdyś cechowały jazz odwołujący się do afrykańskiego dziedzictwa (Coltrane i inni).

      Usuń
    2. Nie podzielam tej opinii. Dziś jazzmani są w trudnej sytuacji próbując wyrwać się z niszowej pozycji, w jakiej ta muzyka się znalazła. Czerpią więc z tradycji, ale wprowadzają elementy dające nadzieję na szerszy odbiór. Tak robią też moi krajanie jak EABS, tak robi Kamasi Washington i Shabaka Hutchings. Dla mnie byliby niestrawni, gdyby po prostu kopiowali dawnych mistrzów. Popularność tych wykonawców mnie cieszy, choć ciągle działają w zasadzie w niszy. Więc to "przehajpowanie" i puszczanie oka do szerszej publiki odbieram pozytywnie. Dużo bardziej niż te produkcje niestrudzonych kopistów dawnego jazzu. To niesamowite, jak wiele płyt jazzowych powstaje teraz w Polsce, na których grają bardzo dobrzy technicznie muzycy, którzy nie mają kompletnie nic nowego do przekazu. Shabaka to w sumie młody człowiek (zwłaszcza patrzac z mojej perspektywy), ma tylko 37 lat, a zdążył już grać z muzykami z Sun Ra Arkestra, Mulatu Astatke czy Heliocentrics i stara się czerpać z różnych źródeł. A że jest w tym pierwiastek komercji to nic złego, z czegoś trzeba żyć.

      Usuń
    3. Można żyć z normalnej pracy, a grać jedynie w celu realizowania swoich artystycznych ambicji. Widocznie Shabaka takich nie ma, skoro w każdym z licznych projektów (Ancestors, Sons of Kemet, Comet Is Coming) gra tak samo komercyjnie. Jakiś czas temu słuchałem tegorocznego "Black to the Future" - muzyka brzmiała tam jak nieistotny akompaniament dla zaangażowanych gadek w duchu Black Lives Matter. Przypominam, ze Charlie "Bird" Parker czy Eric Dolphy nawet nie dożyli 37 lat, a jednak zapisali się w historii muzyki czymś więcej, niż podpinaniem się pod modny ruch społeczny. A takie albumy, jak np. "Kind of Blue", "A Love Supreme" czy "Free Jazz: A Collective Improvisation" - by wymienić tylko trzy, które przyszły mi jako pierwsze na myśl - też powstały zanim ich twórcy skończyli 37 lat. Problem z Hutchingsem polega nawet nie na tym, że jego muzyka jest komercyjna sama w sobie, tylko w jaki sposób - oddziałowując emocjonalnie na konkretną grupę osób, czyli Afroamerykanów i działaczy na rzecz ich praw. Cóż, ja nie jestem targetem, a muzyki i tak nie słucham dla przekazu, tylko dla - uwaga - muzyki.

      Usuń
    4. No nie, w tym momencie już przesadziłeś. Każdy artysta marzył aby móc żyć z muzyki, a nie pitolić na boku. Folkowcom w przeszłości też zarzucano, że podpinają się pod ruchy społeczne, później obrywali za to zaangażowani społecznie rockmani, a o zaangażowaniu niektórych czarnoskórych muzyków napisano tomy (vide Nina Simone). Może z twojej perspektywy to wygląda na "podpinanie się pod modny ruch społeczny", a może ten ruch jednak walczy o coś konkretnego, co w naszym kraju z oczywistych powodów nie istnieje (choć mamy inne społeczne ruchy społeczne jak np. kwestie związane z prawami kobiet). A czy przypadkiem punk nie był buntem społecznym, w którym muzyka też była tylko nieistotnym (a może raczej bardzo istotnym) akompaniamentem.
      Ja jestem białym lewakiem dochodzącym do kresu i kurcze czuję, że dla tej muzyki jestem targetem. Bo mi się podoba, a w te tło społeczne nie wnikam. Mam też ogromną perspektywę jako słuchacz (pewnie jedną z większych z komentatorów na tym portalu) i przez to szerokie tło porównawcze. Akurat muzyka Shabaki mieści się w tym bardzo akceptowalnym estetycznie i emocjonalnie przeze mnie segmencie. Tak jak nie mieści się w nim wiele płyt z tzw. prog rocka czy elektro-rocka, które Ty całkiem wysoko oceniłeś, a mój mózg jakoś nie akceptuje.

      Usuń
    5. Komercyjność sama w sobie nie jest czymś złym, jednak myślę i chyba nie jest to kontrowersyjna opinia, że powinno się ją umiejętnie łączyć z artyzmem, by nie powstawał produkt, a sztuka.

      Usuń
    6. @LeBo, nie rozumiem skąd to oburzenie. Z perspektywy oceny muzyki nie ma żadnego znaczenia, czy wykonawca walczy o coś konkretnego, bo to w ogóle nie jest element muzyczny. Akurat po Tobie nie spodziewałem się opinii w stylu, ze każdy artysta marzył aby móc żyć z muzyki. No chyba jednak nie każdy, skoro są artyści, którzy postanawiają się realizować w niszowej muzyce, będąc świadomym, że dużych pieniędzy z tego nie będzie - w większości przypadków w najlepszym razie zwrócą się koszty. Nie sądzę, by muzycy takiego Henry Cow myśleli o pieniądzach - bo wtedy obraliby zupełnie inną muzyczną drogę - a swoją droga to przykład zespołu o mocno zaangażowanych tekstach, który jednak zdecydowanie na pierwszym stawiał muzykę. Poza tym, jak wspomniał MrEzio45, nie brakowało też takich, którzy potrafili lepiej lub gorzej balansować między przystępnością i wartością artystyczną. Nie wiem, co jest niby hańbiącego w graniu z pasji, a zarabianiu w inny sposób. Np. ja piszę o muzyce, bo lubię, a utrzymuję się robiąc coś innego. Pewnie mógłbym zostać dziennikarzem w czymś większym od "Lizarda", ale wtedy nie mógłbym pisać o tym, o czym chcę i tak, jak chcę. To samo dotyczy muzyków - jeśli ich celem staje się zarabianie na graniu, to muszą grać to, co się sprzeda. A wtedy często stają się rzemieślnikami.

      Usuń
    7. Nie ma sprzeczności w tym co napisałem o marzeniu o życiu z muzyki a celami artystycznymi. Jednak jakieś minimum do życia jest niezbędne. Jednym wystarczyło to minimum do egzystencji i nie chodzili na kompromisy ale żyli z muzyki (Henry Cow czy Peter Brötzmann są takimi przykładami), inni sprzedawali się wytwórniom. Czasem udawało im się utrzymać i poziom artystyczny i sukcesy komercyjne ale jak wiesz, na ogół kończyło się to jednak artystyczną klapą i niezłymi zarobkami np. późny Davis. Nie wiem jak potoczyły by się losy Birda czy Dolphy'ego gdyby nie tragiczny koniec w młodym wieku. Pharoah, David Murray czy nasz Stańko w końcu też poszli na kompromisy z wytwórniami wybierając jednak kasę. Ja nie mam do nich o to pretensji, po prostu przestałem słuchać tych propozycji. Sam kiedyś w Diapazonie skrytykowałem jedną z ostatnich płyt Stańki dla ECM, że jest nieznośnie nudna i spadła na mnie taka fala krytyki, że nasza dyskusja przy tamtej to wersal. Ja napisałem tylko, że spodobały mi się dwie płyty Shabaki i to podtrzymuję. Spodobały mi się też płyty Kamasi Washingtona, chociaż na tym portalu też ktoś strasznie na nie wybrzydzał. Po prostu leży mi ta muzyka i intencje Shabaki w tym momencie mnie nie interesują (nie mam zresztą pewności czy ty dobrze je odczytujesz). Zauważyłem, że na RYM-ie te dwie płyty mają całkiem wysoką ocenę i jak tu odkryć, że ona jest efektem komercyjności tej muzyki czy może jednak wiele osób coś czuje jej słuchając. Też utrzymuję się z innej pracy, która przez wiele lat była skromnie opłacana, ale nigdy bym jej nie zamienił na inną tylko dla kasy. Choć przyznaję, że tantiemy z kilku moich książek dały mi dużą niezależność i to dzięki nim posiadam moją ogromną kolekcję płyt i możliwość obcowania z muzyką prawie bez finansowych ograniczeń. I dzięki temu zabieram też głos na tym portalu i dzielę się swoimi wrażeniami, nie zawsze zgadzając się z opiniami PP i innych dyskutantów.

      Usuń
    8. Nie wyklucza się, to fakt, ale wydaje mi się po prostu niemożliwe, by każdy z milionów muzyków o tym marzył. Masz rację, że wymienieni muzycy nagrywali też stricte komercyjne albumy. Ale kluczem jest tu owo też, czyli nie tylko takie tworzyli. Shabace dałem kilka szans, słyszałem 6 czy 7 płyt z jego udziałem, ale żadna mnie nie porwała i nie znalazłem w tym obiektywnych wartości, przynajmniej nie takich, które uważam za istotne w tym rodzaju muzyki.

      Usuń
    9. @LeBo
      Dziwne, że i ty dałeś się nabrać na Kamasi Washingtona.

      Usuń
  8. Coltrane'a słuchałem, chyba A Love Supreme, i pamiętam, że mi się podobało, ale tyłka nie urwało.

    OdpowiedzUsuń
  9. No i widzicie, ilu słuchaczy, tyle opinii. Ważne aby każdy miał swoje przemyślenia. Ja osobiście bardzo cenię Shabakę (ma swój rozpoznawalny styl, a to już jest duża sztuka) a pisanie o jego muzyce jako "komercyjnej" wzbudza mój uśmiech. No oczywistym jest że ta komercha nie musi podobać się każdemu. Kropka

    OdpowiedzUsuń
  10. Czy ktoś to widział gdzieś z możliwością kupna lub zamówienia?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widziałem na ebay, ale głównie z USA. Był jeden egzemplarz z Włoch, ale już nie ma, bo wziąłem.

      Usuń
    2. Cóż, pewnie będzie u nas po czasie do dorwania na allegro jak poprzednio.

      Usuń
    3. Możliwe, chociaż przy mniejszym nakładzie nie jest to wcale takie pewne.

      Usuń
  11. Skąd to info o niskim nakładzie?

    Nakład wynosi 7500
    https://recordstoreday.com/SpecialRelease/13299

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taka informacja była jeszcze parę dni temu na stronie brytyjskiego sklepu Rough Trade. Teraz widać tam taką samą ilość, jak podałeś. Czyli niepotrzebnie martwiłem się, że nie zdążę kupić. W takim razie każda kolejna część "Rare Miles" ma coraz większy nakład, co świadczy o popularności tych wydawnictw. To dobrze, bardzo dobrze. Chociażby dlatego, że będą kolejne części. A za rok wypada ta, na którą czekam najbardziej, czyli nagrania z okresu "On the Corner" / "Get Up with It".

      Usuń
    2. Również mocno liczę na ten przyszłoroczny set. Z dostępnością poprzednich RSD nie było źle. Obydwa kupiłem w tym roku i tylko za Double Image przepłaciłem :)

      Usuń
    3. Ja istnieniu pierwszej części dowiedziałem się przypadkiem, jak ktoś wystawił na Allegro (dostaję powiadomienia, jak pojawi się tam oferta ze słowami miles davis complete sessions) i od razu kupiłem za niewielką sumę. A "Double Image" kompletnie zignorowałem, bo premiera zbiegła się z czasem, gdy kupiłem boks "The Complete Bitches Brew Sessions".

      Usuń
    4. Dostałem powiadomienie o pierwszych egzemplarzach "Champions" na Allegro, ale ceny są przesadzone. Na razie bardziej opłaca się sprowadzić z zagranicy, płacąc kilkadziesiąt złotych za dostawę.

      Usuń
    5. Pojawiło się w kilku sklepach ale szybko znika. Udało mi się w Nautilusie za 150zl

      Usuń
    6. Super! Ja kupiłem za 130, ale z wysyłką z Włoch będzie drożej.

      Usuń
    7. Widziałem też na eBayu właśnie za ok 130 ale nie chciało mi się wierzyć że w Polsce nie znajdę więc poczekałem na okazje ;)

      Usuń
  12. Czy to ostatnia recenzja Milesa Davisa? Pytam bo pominąłeś (rozumiem, że świadomie) kilka studyjnych pozycji takich jak np Porgy and Bess, Someday My Prince Will Come, Seven Steps to Heaven, Quiet Nights. Odpusciles je bo sa slabsze? Ostatnio spotkałem się tez z albumami koncertowymi Miles Davis Quintet Live in Europe i The Lost Septet (Live). Jestem ciekaw twojej opinii na ich temat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że nie ostatnia. Liczę na to, że będą jeszcze wydane jakieś archiwalne materiały, przede wszystkim kolejna część serii "Rare Miles", tym razem z okresu "On the Corner".

      Co do tytułów, które wymieniłeś, to te koncertowki chyba nie są oficjalnymi wydaniami. A braki w recenzjach podstawowych wydawnictw może kiedyś nadrobię. Na pewno nie wszystkie, bo nie widzę sensu w pisaniu o takim "Quiet Nights" - ani to warte polecenia, ani wystarczająco znane, by miało sens zniechęcanie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)