[Recenzja] David Bowie - "Hunky Dory" (1971)



Tytuł rozpoczynającego ten longplay "Changes" jest wielce wymowny. Bowie zmieniał stylistykę niczym kameleon. W ciągu pięciu lat wydał cztery płyty, z których każda utrzymana jest w innym stylu. Po staromodnym popie (eponimiczny album z 1967 roku), folku (eponimiczny album z 1969 roku) i hard rocku ("The Man Who Sold the World"), przyszła pora na kolejne bardziej popowe, trochę też folkowe wydawnictwo, tym razem jednak jak najbardziej współczesne, na miarę początku lat 70., wyraźnie już kierujące się w stronę glamu. W nagraniach, odbywających się latem 1971 roku, wsparli go dawni współpracownicy: Mick Ronson, Rick Wakeman oraz Mick Woodmansey, a także nowy basista, Trevor Bolder. Ten ostatni wskoczył na miejsce Tony'ego Visconti, z którym Bowie się poróżnił. Oznaczało to także zmianę na stanowisku producenta, które zajął Ken Scott.

Nowy materiał zyskał tytuł "Hunky Dory", co w angielskim slangu oznacza, że wszystko jest w porządku. I doskonale pasuje to do tego wydawnictwa, które jest prawdopodobnie najbardziej pogodnym albumem artysty, przynajmniej pod względem muzycznym (tekstowo już niekoniecznie). Zdecydowanie dominują lekkie aranżacje, z dużą ilością gitary akustycznej, pianina i innych instrumentów klawiszowych, czasem też dęciaków lub smyczków. W niemal całkowitą odstawkę poszło ostrzejsze granie z poprzedniego longplaya. Co jednak najważniejsze, na tym właśnie albumie ujawnia się w pełni kompozytorski talent lidera, który podpisany jest pod wszystkimi utworami, prócz jednego. Bowie poczynił bardzo duże postępy jako kompozytor. Już wcześniej zdarzały mu się przebłyski w rodzaju "Space Oddity" czy tytułowego nagrania z "The Man Who Sold the World", ale na "Hunky Dory" tak wyraziste kawałki w końcu występują w większej ilości.

Autentyczne przeboje są tutaj dwa. Wspomniany na początku "Changes" został wydany na singlu równolegle z albumem, ale pomimo przyjemnej melodii oraz niezwykle chwytliwego refrenu nie od razu stał się wielkim hitem. Zupełnie inaczej niż w przypadku zgrabnej ballady "Life on Mars?", która natychmiast została przebojem, aczkolwiek singiel ukazał się dopiero w 1973 roku, już po innych sukcesach Bowiego. Spokojnie dałoby się wykroić stąd jeszcze parę hitów. Chociażby przebojowy "Oh! You Pretty Things", uroczy "Kooks" czy balladowy "Quicksand". W tym ostatnim o dziwo sprawdza się nieco tandetna, staromodna aranżacja, czego nie można powiedzieć o przeróbce "Fill Your Heart" Biffa Rose'a, będącej najsłabszym momentem tego albumu. Pozytywne wrażenie wrażenie robi natomiast cała seria kawałków napisanych w hołdzie dla innych artystów. Wyróżniający się największą dawką energii i najbardziej rockowym brzmieniem "Queen Bitch" nawiązuje do proto-punkowej stylistyki The Velvet Underground, natomiast "Andy Warhol" (kolejny kandydat na przebój) i "Song for Bob Dylan" oczywiste dedykacje zawierają w tytułach, choć w tym drugim także partia wokalna ewidentnie kojarzy się z Dylanem (Bowie zresztą na całym albumie pokazuje bardzo dużą wszechstronność wokalną). Pod względem muzycznym aż tak bardzo dylanowsko nie jest, ze względu na partie Ronsona i Wakemana. Z twórczością amerykańskiego artysty kojarzy się także bardziej ascetyczny finał albumu, "The Bewlay Brothers" - jeden z najważniejszych, najbardziej osobistych utworów we wczesnym dorobku Bowiego, ale też jeden z najlepszych.

"Hunky Dory" to pierwszy z wielkich albumów Davida Bowie - zbiór naprawdę zgrabnie napisanych i dobrze wykonanych (a zwłaszcza zaśpiewanych) piosenek, które są lekkie, bezpretensjonalne, a tym samym bardzo przyjemne w odbiorze. Zdecydowanie nie jest to mój ulubiony rodzaj muzyki - ani nawet najbardziej lubiane wcielenie tego artysty - ale longplay zaskakująco mi się podoba.

Ocena: 8/10



David Bowie - "Hunky Dory" (1971)

1. Changes; 2. Oh! You Pretty Things; 3. Eight Line Poem; 4. Life on Mars?; 5. Kooks; 6. Quicksand; 7. Fill Your Heart; 8. Andy Warhol; 9. Song for Bob Dylan; 10. Queen Bitch; 11. The Bewlay Brothers

Skład: David Bowie - wokal, gitara, saksofon altowy, saksofon tenorowy, pianino; Mick Ronson - gitara, melotron, dodatkowy wokal; Rick Wakeman - pianino; Trevor Bolder - gitara basowa, trąbka; Mick Woodmansey - perkusja
Producent: Ken Scott i David Bowie


Komentarze

  1. Fajnie, że kilka razy podkreślasz możliwości wokalne Bowiego. Mam wrażenie, że nieraz ludzie bardziej koncentrują się na strojach, które nosił, a pomijają tę kwestię. Jego głos był naprawdę bardzo dobry. Posiadał świetne wibrato, głębię, ale też skalę, dzięki czemu mógł chociażby śpiewać te wysokie dźwięki w Life On Mars, czy podwyższone o oktawę harmonie w niezliczonej liczbie utworów. Moim zdaniem szczególnie super brzmi późniejszy, niższy, zaczynający się gdzieś od Young Americans.

    OdpowiedzUsuń
  2. A potem był Ziggy, czyli LGBT z kosmosu...

    OdpowiedzUsuń
  3. "Hunky Dory" to jeden z moich pierwszych albumów Bowiego, po jakie sięgnąłem. Znając parę jego piosenek z radia, takich jak "Heroes", tak folkowe (momentami) granie było dla mnie nie lada zaskoczeniem. Od razu jednak przypadły mi do gustu "Changes", "Life on Mars?", "Andy Warhol" i "The Bewley Brothers" (do dziś chyba mój ulubiony utwór Davida; albo przynajmniej w ścisłej topce). Po kilku przesłuchaniach jednak cały album do mnie przemówił i dziś jest jednym z moich ulubionych krążków tego Artysty (obok "Aladdin Sane", "Station to Station, "Low", "1. Outside" i "Blackstar").

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)