[Recenzja] Lou Reed - "Transformer" (1972)



The Velvet Underground wywarł niezaprzeczalny wpływ na rozwój muzyki rockowej. Jednak w czasie swojej działalności grupa pozostawała szerzej nieznana. Taki stan rzeczy, w połączeniu ze stopniowo spadającą jakością tworzonej muzyki, doprowadziły do odejścia z zespołu jednego z jego założycieli - śpiewającego gitarzysty Lou Reeda. Wkrótce potem grupa całkiem się posypała, a sam Reed na pewien czas zrezygnował z kariery muzyka, przyjmując pracę księgowego w firmie swojego ojca. Nie trwało to jednak długo. W ciągu kilku miesięcy muzyk podpisał kontrakt z RCA Records i wyjechał do Londynu, by zarejestrować pierwszy album solowy. Eponimiczny debiut - wypełniony w większości niewykorzystanymi utworami The Velvet Underground, a nagrany z pomocą m.in. muzyków Yes, Steve'a Howe'a i Ricka Wakemana - nie spotykał się z większym zainteresowaniem. I w zasadzie trudno się temu dziwić, gdyż płytę wypełnił mało porywający materiał, choć z samych kompozycji dałoby się wycisnąć więcej. Reed potrzebował lepiej dobranych współpracowników, a także kogoś, kto zadbałby o odpowiednie aranżacje oraz produkcję. I wtedy zjawił się Bowie.

David Bowie już od pewnego czasu był pod wrażeniem wczesnych dokonań The Velvet Underground. Tak dużym, że włączył utwory "I'm Waiting for the Man", "Sweet Jane" oraz "White Light/White Heat" do swojego koncertowego repertuaru, ale też kilkakrotnie nawiązywał do stylu tej grupy we własnych nagraniach. Gdy więc pojawiła się możliwość współpracy z Reedem - nagrywającym dla tej samej wytwórni - ochoczo na nią przystał. Problemem był jedynie napięty grafik, gdyż właśnie kończył pracę nad swoim "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars", a wkrótce czekała go intensywna promocja tego albumu. Znalazł jednak trochę czasu w sierpniu 1972 roku, a ponieważ nie mógł się w pełni poświęcić współpracy z Reedem, zaangażował do pomocy swojego ówczesnego gitarzystę, Micka Ronsona. Wspólnie zajęli się produkcją, aranżacjami, a także wystąpili w roli muzyków. Podstawowego składu dopełniła sekcja rytmiczna złożona z basisty Herbiego Flowersa i perkusisty Johna Halseya.

Podobnie, jak poprzednio, część repertuaru "Transformer" stanowią kompozycje z czasów The Velvet Underground. "Andy's Chest" i "Satellite of Love" zostały nawet przez tę grupę zarejestrowane, choć tamte pierwotne wersje opublikowano znacznie później. "New York Telephone Conversation" oraz "Goodnight Ladies" były natomiast grane podczas koncertów. Pozostałe siedem utworów to już całkowicie premierowe kompozycje. Album wypełniają krótkie piosenki. W tych najbardziej bezpretensjonalnych, luzackich momentach - raz trochę ostrzejszych ("Vicious", "Hangin' 'Round", "I'm So Free"), kiedy indziej nieco stonowanych (np. "Andy's Chest", "Wagon Wheel") - nie trudno usłyszeć echa stylu The Velvet Underground. Szczególnie z późniejszych, bardziej melodyjnych i odchodzących od eksperymentów płyt. Za to tematyka tekstów jest ewidentnie undergroundowa. Jednak ogromne piętno odcisnęli też Bowie i Ronson, dzięki którym materiał nierzadko zbliża się do modnego wówczas glamu. Nie brakuje tu kunsztowniej zaaranżowanych utworów, jak wzbogacony dźwiękami tuby "Make Up", pastiszowe "New York Telephone Conversation" i "Goodnight Ladies", czy pełne brzmień klawiszowych "Satellite of Love" i urocza, choć naiwna ballada "Perfect Day". Dwa ostatnie to prawie najbardziej znane utwory z tego krążka, popularnością ustępujące jedynie "Walk on the Wild Side", opartego na charakterystycznej, podwójnej linii basu (podobno Flowers zaproponował, że zagra zarówno na gitarze basowej, jak i kontrabasie, by dostać wyższą stawkę za pracę w studiu). Pojawia się tu także krótkie solo saksofonowe oraz bardzo specyficzne chórki; zresztą podobnych smaczków nie brakuje w pozostałych kawałkach.

"Transformer" - napędzany dwoma autentycznie przebojowymi singlami, "Walk on the Wild Side" i "Satellite of Love" (trzeci, "Vicious", nie trafił do notowań) - okazał się dużym sukcesem komercyjnym, a do dziś można go znaleźć na mniej i bardziej profesjonalnych listach płyt wszechczasów. Nie da się jednak ukryć, że płyta w dużej mierze zawdzięcza swój ostateczny kształt, a tym samym sukces, wkładowi Davida Bowie. Był tego świadomy także sam Lou Reed, który przez kolejne lata próbował odciąć się od tego wydawnictwa i - z różnymi efektami - samodzielnie stworzyć coś lepszego. "Transformer" pozostaje jednak jednym z najfajniejszych albumów w jego solowym dorobku.

Ocena: 7/10



Lou Reed - "Transformer" (1972)

1. Vicious; 2. Andy's Chest; 3. Perfect Day; 4. Hangin' 'Round; 5. Walk on the Wild Side; 6. Make Up; 7. Satellite of Love; 8. Wagon Wheel; 9. New York Telephone Conversation; 10. I'm So Free; 11. Goodnight Ladies

Skład: Lou Reed - wokal i gitara; Mick Ronson - gitara, pianino, flet; David Bowie - instr. klawiszowe, gitara (5,8), dodatkowy wokal; Herbie Flowers - gitara basowa, kontrabas, tuba (6,11); John Halsey - perkusja
Gościnnie: Trevor Bolder - trąbka; Ronnie Ross - saksofon barytonowy (5), saksofon sopranowy (11); Klaus Voormann - gitara basowa (3,6,7,11); Barry DeSouza - perkusja; Ritchie Dharma - perkusja; Thunderthighs - dodatkowy wokal
Producent: David Bowie i Mick Ronson


Komentarze

  1. Pawle, ta recenzja to odprysk twórczości Bowiego (wpływu, kontaktu z nim), czy też odmówisz coś jeszcze z dzieł Reed'a.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, jak recenzje Iggy'ego Popa, także ta stanowi uzupełnienie cyklu poświęconemu Bowiemu. Nie wykluczam jednak, że omówię więcej płyt Reeda.

      Usuń
  2. Twórczość Lou Reeda na pewno zasługuje na większą uwagę. Jest jeszcze kilka jego płyt trzymających naprawdę wysoki poziom. Ja jestem wielkim fanem kolejnej po "Transformer" płyty "Berlin". Na przekór wszystkim recenzentom, którzy uznali ją za jedną z najgorszych płyt rockowych w historii, a która obecnie uchodzi za kultową. Problemem z takimi twórcami jest to, że istotna częścią ich płyt są teksty. Muzyka na płytach Lou Reeda jest dość schematyczna i wiele płyt wydaje się podobnych. Dopiero znajomość tekstów nadaje im dodatkową wartość. Płyta "Transformer" z uwagi na te wzbogacone aranże muzyczne bardzo się wyróżnia w jego twórczości i, jak słusznie zauważa Paweł, to nie jemu osobiście to zawdzięcza. Ale ja zawsze gorzej odbierałem płyty Davida Bowie niż płyty Lou Reeda, dużo skromniejsze i surowsze aranżacyjnie. Lou Reed w tej swojej konsekwentnej, rockowej formie wydawał mi się zawsze bardziej autentycznym artystą niż kameleon Bowie. Dzisiaj z perspektywy czasu lepiej już oceniam Bowie'go, nawet ostatnio zrobiłem sobie chronologiczny odsłuch wszystkich jego płyt i poszło gładko. Ale Lou Reeda słucham regularnie od lat i ciągle na mnie robi duże wrażenie. Ciekaw jestem co Paweł, ze swoim nastawieniem jednak na ocenę przede wszystkim muzyki, powie na inne jego płyty.

    OdpowiedzUsuń
  3. z Dyskografii Lou Reeda, które słuchałme w całości mogę polecić "Berlin", "Sally can't Dance", "Street Hassle", ewidentnie "The Bells" (spodziewam się najsłabszej oceny z podanych tutaj) i "The Blue Mask". Co do reszty to mam mieszane uczucia i nie wszystkiego słuchałem w całości lub wcale, choć częściowo nie zdziwiłbym się gdyby miała się pojawić większa część płyt, a mówię częściowo dlatego bo śmiesznie było by jako forma półżartu, razem z poszerzaniem granic stylów muzycznych/nagrań dźwiękowych miała by się pojawić recenzja "Metal machine Music".

    A nieco zmieniając temat, myślałeś może o zrecenzowaniu płyt Johna Cale'a?.

    OdpowiedzUsuń
  4. płyta wywarła wpływ na zesp.rockowe,pop-metalowe z lat 80.
    Motley crue mają przebój:Wild Side z 1987,a Def leppard w Rocket spiewają w chórku:Satellite of Love;

    OdpowiedzUsuń
  5. Całkiem przyjemny krążek, osobiście znacznie bardziej preferuję jego dokonania znane z The Velvet Underground, ale podczas kariery solowej udało mu się stworzyć kilka całkiem ciekawych wydawnictw. Nie wiedziałem jednak, że Lou Reed ma aż tyle odsłuchań w serwisach streamingowych!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024