[Recenzja] David Bowie - "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars" (1972)



"The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars" to jeden z najsłynniejszych albumów w całej historii fonografii. To właśnie ten longplay uczynił z Davida Bowie prawdziwą gwiazdę. Od niemal pięćdziesięciu lat wydawnictwo trafia na praktycznie wszystkie listy płyt roku, dekady i wszech czasów. Przez ten czas powstały też setki recenzji, z czego zdecydowana większość - jeśli nie wszystkie - jest całkowicie zgodna w kwestii, że to dzieło wybitne. Czy tak jest jednak w rzeczywistości? Czy może jednak album obrósł takim kultem, że mało kto odważy się wyrazić odmienne zdanie, by nie wyjść na ignoranta? Warto zastanowić się, czy to rzeczywiście tak wielka muzyka, czy tylko efekt sprytnej strategii marketingowej wymyślonej przez samego artystę.

W nagraniu albumu wziął udział niemal dokładnie ten sam skład, który towarzyszył Bowiemu na "Hunky Dory", tzn. gitarzysta Mick Ronson, basista Trevor Bolder i perkusista Mick Woodmansey, bez Ricka Wakemana, który jakiś czas wcześniej przyjął propozycję dołączenia do składu Yes. "The Rise and Fall of..." jest albumem koncepcyjnym, opowiadającym o zbliżającej się zagładzie Ziemi, którą powstrzymać może jedynie Ziggy Stardust - biseksualna gwiazda rocka z Marsa. Gwiazdor przybywa na pogrążoną w chaosie Ziemię wraz ze swoim zespołem Spiders from Mars, gdzie zdobywa ogromną popularność. Jednak finał tej opowieści jest gorzki. Kosmiczne nawiązania nie powinny być zaskoczeniem, skoro już wcześniej w repertuarze muzyka pojawiły się takie utwory, jak "Space Oddity" i "Life on Mars?". Cała ta naiwna historyjka była jednak jedynie pretekstem do tego, by Bowie i jego muzycy faktycznie wcielili się w role Ziggy'ego Stardusta i Pająków z Marsa. Stworzone przez artystę alter ego - androgeniczny, przebierający się w cudaczne stroje Ziggy - wzbudziło prawdziwą sensację. Bowie naprawdę stał się tą postacią, tak długo zachowując się jak prawdziwa gwiazda, aż wszyscy w to uwierzyli i tłumnie rzucili się na koncerty i do sklepów płytowych.

Longplay składa się z jedenastu piosenek i zdaje się być wypadkową dwóch poprzednich wydawnictw - zachowując aranżacyjne bogactwo "Hunky Dory", jednocześnie przywraca hardrockowe patenty stosowane w czasach "The Man Who Sold the World". Nie przypadkiem użyłem określenia "piosenki", ponieważ poszczególne kompozycje nie wyłamują się z (pop)rockowych schematów. Tego typu nagrania wciąż jednak mogą bronić się wyrazistymi melodiami i motywami, ciekawymi aranżacjami oraz ponadprzeciętnym wykonaniem. A z tym jest różnie. Zdecydowanie najlepiej wypada końcówka, na czele z chyba najbardziej znanym z tego albumu - choć nigdy nie wydanym na singlu - utworem "Ziggy Stardust". Na tle całości wyróżnia się najlepszą melodią i najbardziej charakterystycznym riffem. Jest to też jeden z najostrzejszych fragmentów albumu, choć pod tym względem ustępuje dwóm otaczającym go kawałkom - "Hang On to Yourself" i "Suffragette City". W obu przypadkach mamy właściwie do czynienia z energicznie zagranym rock'n'rollem, ale też w pewnym sensie zapowiedzią nadejścia punk rocka i nowej fali. Ten pierwszy wyróżnia się wyrazistą partią basu, a drugi - wykorzystaniem syntezatora. Z kolei w "Moonage Daydream" - najlepszym fragmencie pierwszej strony winyla - pojawiają się wręcz hardrockowe partie gitary Ronsona, stanowiące jednak tylko jeden z elementów bardzo bogatej aranżacji, obejmującej też gitarę akustyczną, dęciaki i smyczki.

Ze spokojniejszych momentów na wyróżnienie zasługuje na pewno singlowy "Starman", jeden z w sumie nielicznych tutaj kawałków o faktycznie chwytliwej melodii (choć finałowa wokaliza strasznie mnie irytuje). Pomimo aranżacyjnego przepychu posiada też sporo przestrzeni. Jest tu też ładna, nieco oszczędniejsza brzmieniowo ballada "Lady Stardust". A do lepszych momentów mogę zaliczyć też finałowy "Rock 'n' Roll Suicide", z początku ascetyczny, oparty wyłącznie na akustycznej gitarze, lecz z czasem nabierający jakby bigbandowego rozmachu. Są też na tym longplayu kawałki, które uważam za kompletnie bezbarwne - podniosły "Five Years", w którym bogata aranżacja nie jest w stanie ukryć anemicznego i monotonnego wykonania, a także bardziej energetyczne, lecz niczym się nie wyróżniające "Star" i "It Ain't Easy". Ten ostatni sprawia wrażenie kompletnie oderwanego od reszty albumu, co zresztą nie powinno dziwić - nie tylko jest jedyną tutaj cudzą kompozycją, napisaną i oryginalnie wykonaną przez Rona Faviesa, ale też... odrzutem z sesji nagraniowej "Hunky Dory" (dlatego słychać w nim klawesyn Wakemana, którego nazwisko nie zostało odnotowane na okładce).  Nawet w tych mniej udanych fragmentach bardzo dobrze wypadają partie wokalne lidera, który po raz kolejny ma okazję pokazać swoją wszechstronność. Z kolei nawet w tych najbardziej udanych momentach nie dzieje się nic faktycznie wybitnego pod względem instrumentalnym. To po prostu zbiór mniej lub bardziej zgrabnych piosenek.

Jeśli traktować ten album jako część większego zjawiska, jakim było stworzenie postaci Ziggy'ego Stardusta i całej tej otoczki, to faktycznie mamy do czynienia z prawdziwym fenomenem. Jednak te pozamuzyczne kwestie nie powinny mieć wpływu na ocenę muzycznej zawartości "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars". W moim przekonaniu jest to bardzo solidny pop, czy też ściślej mówiąc - glam rock, z zaledwie kilkoma faktycznymi lub potencjalnymi przebojami oraz mniej wyrazistą resztą. Jak na aż tak popularny i ceniony album, to trochę słabo.

Ocena: 7/10



David Bowie - "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars" (1972)

1. Five Years; 2. Soul Love; 3. Moonage Daydream; 4. Starman; 5. It Ain't Easy; 6. Lady Stardust; 7. Star; 8. Hang On to Yourself; 9. Ziggy Stardust; 10. Suffragette City; 11. Rock 'n' Roll Suicide

Skład: David Bowie - wokal, gitara, saksofon; Mick Ronson - gitara, instr. klawiszowe, dodatkowy wokal; Trevor Bolder - gitara basowa, trąbka; Mick Woodmansey - perkusja
Gościnnie: Rick Wakeman - klawesyn (5); Dana Gillespie - dodatkowy wokal (5)
Producent: David Bowie i Ken Scott


Komentarze

  1. Po prostu przyzwoity album rockowy, fajna muzyka użytkowa ale to tyle. Bez fajerwerków, po prostu momentami ostrzejszy i bardziej wyrafinowany rock and roll. Jestem ciekaw jaki jest Twój stosunek do słynnego Blackstara bo co by nie było to ta ciekawsza strona twórczości Bowiego, dlatego czekam z niecierpliwością na ewentualną recenzje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż, dla mnie to obok “The Queen Is Dead” oraz paru innych główny kandydat na najbardziej przebojowy (w najlepszym tego słowa znaczeniu) album w historii i nie dziwi mnie takie uznanie dla niego. Bowie jest równie wspaniałym wokalistą, co Morrissey, a piosenki są równie doskonale napisane.

    Nawet te fragmenty powszechnie uważane za mniej udane są niesamowicie chwytliwe - czadowe, oparte na motorycznych riffach “Suffragette City”, “Star” (z fajnym zwolnieniem pod koniec) i “Hang On to Yourself“ albo nieco ckliwa, ale bardzo ładna ballada “Lady Stardust”. Wiele wykonawców chciałoby mieć takie wypełniacze w swoim repertuarze.

    Najbardziej jednak polemizowałbym z opinią w recenzji na temat “Five Years” - jeśli uważasz wykonanie tego kawałka za “anemiczne”, to chyba nie dosłuchałeś go do końca ;) Fantastycznie budowana jest tam dramaturgia, od melancholijnego wstępu do wykrzyczanego zakończenia. Wraz z opartym na podobnych patentach “Rock 'n' Roll Suicide” stanowi on fantastyczną klamrę krążka. A “Moonage Daydream” (świetne solo gitarowe), “Starman” (dla mnie jeden z najlepszych refrenów w historii popu) i “Ziggy Stardust“ to już po prostu perfekcyjnie napisane kawałki z porywającymi melodiami/riffami.

    Jeśli już miałbym wskazać odstający kawałek, to byłoby to “It Ain’t Easy”, choć wciąż uważam refren za zapadający w pamięć.

    Całości dodatkowo słucha się świetnie zarówno oddzielnie, jak i w całości dzięki konceptowi spajającemu album (ta historia jest naiwna, fakt, ale nie wiem, czy da się wskazać historię z rockowego albumu koncepcyjnego, która taka by nie była).

    Wiadomo, że nie jest to zbyt wyrafinowana muzyka, ale słucha się jej tak przyjemnie, że nie potrafię jej poskąpić wysokiej oceny. Podobnie zresztą mam z albumami Bruce’a Springsteena albo Eltona Johna.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)