[Recenzja] Fleetwood Mac - "Fleetwood Mac" (1975)

Fleetwood Mac - Fleetwood Mac


Przez długi czas jedynym Fleetwood Mac, jaki uznawałem był ten bluesowy, dowodzony przez Petera Greena. Po niedawnej śmierci Christine McVie - pianistki i wokalistki współpracującej z zespołem niemal od samego początku oraz jego oficjalej członkini od czasu odejścia Greena - postanowiłem dać jeszcze jedną szansę dokonaniom z czasów, gdy grupa stała się jednym z najlepiej sprzedających się twórców. Ten komercyjny przełom nastąpił równo w połowie lat 70., wraz z eponimicznym albumem, czasem określanym jako biały. Fleetwood Mac miał już jedną tak zatytułowaną płytę - swój debiut z 1968 roku, dziś lepiej znany jako "Peter Green's Fleetwood Mac". Bardzo wymowne, jakby muzycy jasno dawali do zrozumienia, że to nowy początek. I w pewnym sensie tak właśnie było.

Po kilku latach zagubienia, kiedy Christine, John McVie i Mick Fleetwood z różnymi muzykami próbowali bez powodzenia znaleźć swoje miejsce na muzycznej scenie, w końcu udało im się trafić na tych właściwych współpracowników, którzy tchnęli w zespół nowe życie. Jakiś czas wcześniej muzycy przenieśli się do Kalifornii, gdzie rozpoczęli poszukiwania nowego gitarzysty oraz studia nagraniowego. Podczas odwiedzin w Sound City Studios nawiązali kontakt z producentem Keithem Olsenem, który zaprezentował im ostatni w swoim CV album, debiut duetu Buckingham Nicks. Muzycy byli szczególnie pod wrażeniem gitary Lindseya Buckinghama, którego od razu postanowili zaprosić do składu. Ostatecznie doszło do połączenia obu zespołów i zaangażowania także Olsena. Zarejestrowany w Sound City album okazał się największym dotychczasowym sukcesem grupy w Stanach, dochodząc na sam szczyt notowania. W Wielkiej Brytanii radził sobie nieco słabiej, choć 23. pozycja była najwyższą od czasu zarejestrowanego jeszcze z Greenem "Then Played On" z 1969 roku.

Muzyka grupy już wcześniej, zaraz po rozstaniu z Greenem, straciła swoją pierwotną surowość i energię, ale dopiero tutaj zyskała naprawdę wyraziste kompozycje, rzecz w popie niezbędną. Oczywiście, jest to strasznie merkantylne granie - choć tutaj jeszcze niekoniecznie dotyczy to każdego kawałka - ale w kategorii radiowego popu jest to naprawdę przyzwoita muzyka. Niewątpliwie dużo wnieśli tu nowi muzycy, ale to Christine McVie nieznacznie dominuje jako autorka materiału, zaś obowiązkami wokalnymi dzieli się mniej więcej po równo z nowym gitarzystą. Samodzielnie zaśpiewała w czterech własnych kompozycjach: subtelnych, naiwnie uroczych "Warm Ways" i "Over My Head" - szczególnie ten pierwszy robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie -  a także energetycznych "Say You Love Me" i "Sugar Daddy", z których przedostatni w drugiej połowie przywołuje nawet pewne reminiscencje The Byrds. "World Turning" to z kolei kompozytorsko-wokalna współpraca Christine z Lindsayem, muzycznie najbliższa Fleetwood Mac z czasów Petera Greena, a to za sprawą gitarowych partii na pograniczu bluesa i country oraz nieco mocniejszej pracy sekcji rytmicznej.

Buckingham zdecydowanie mniej błyszczy we własnym, strasznie banalnym "Monday Morning". Niespecjalnie przekonuje mnie też "Blue Letter", podarowany mu przez znajomych spoza zespołu, który okazuje się dość sztampowym przedstawicielem tzw. heartland rocka. Muzyk nadrabia za to swoją drugą autorską kompozycją, finałową balladą "I'm So Afraid", zaśpiewaną z niemal soulową żarliwością i wzbogaconą niezłymi solówkami gitary. Ale po latach lepiej broni się "Crystal" skomponowany przez jego partnerkę z poprzedniego zespołu, Stevie Nicks, która istotnie wspiera go tu także wokalnie. To jedna z najładniejszych i najbardziej uroczych piosenek na płycie, a brzmienia gitary akustycznej i syntezatora do dziś brzmią całkiem świeżo. Po latach świetnie bronią się także dwa pozostałe utwory Nicks, śpiewane przez nią już samodzielnie. Szczególnie dotyczy to akustycznego "Landslide", który zdaje się antycypować współczesny indie folk z okolic, dajmy na to, Big Thief. Pod względem melodycznym jeszcze lepszy jest "Rhiannon", przyjemnie wzbogacony dźwiękami wibrafonu. 

To jeszcze nie jest ten do reszty skomercjalizowany Fleetwood Mac, a nawet wciąż słychać tu drobne nawiązania do korzeni zespołu. Jednocześnie to już przecież dokładnie ten Fleetwood Mac, który umie tworzyć wielkie radiowe przeboje, a które dziś potrafią inspirować bardziej niezależnych twórców. Czy to wystarcza, żeby wzbudzić u mnie zachwyt? Zdecydowanie nie, ale to sympatyczne, bezpretensjonalne granie, które po prostu broni się w swojej popowej stylistyce.

Ocena: 7/10



Fleetwood Mac - "Fleetwood Mac" (1975)

1. Monday Morning; 2. Warm Ways; 3. Blue Letter; 4. Rhiannon; 5. Over My Head; 6. Crystal; 7. Say You Love Me; 8. Landslide; 9. World Turning; 10. Sugar Daddy; 11. I'm So Afraid

Skład: Christine McVie - instr. klawiszowe, wokal (2,5,7,9,10), dodatkowy wokal; Lindsey Buckingham - gitara, bandżo, wokal (1,3,6,9,11), dodatkowy wokal; John McVie - gitara basowa; Mick Fleetwood - perkusja i instr. perkusyjne; Stevie Nicks - wokal (4,8), dodatkowy wokal
Gościnnie: Waddy Wachtel - gitara (10)
Producent: Fleetwood Mac i Keith Olsen


Komentarze

  1. To ci niespodzianka z recenzją, zgaduję że nie będzie dalszych recenzji płyt tego składu.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)