[Recenzja] Yes - "The Quest" (2021)

Yes - The Quest


Grupa Yes, jako jedyna z wielkiej szóstki / ósemki / dziewiątki progresywnego rocka, wciąż regularnie wydaje płyty z premierowym materiałem. Nie zmieniło tego ani rozstanie z Jonem Andersonem, ani śmierć Chrisa Squire'a - utrata dwóch najbardziej kreatywnych muzyków. Powiększanie się dyskografii jest jednak odwrotnie proporcjonalne do jej jakości. Żaden inny z tych słynnych zespołów prog-rockowych nie nagrał tylu kiepskich, a nierzadko naprawdę okropnych płyt. Już w latach 90. zespół stał się parodią klasycznego proga, ale najgłębszego dna sięgnął na swoim poprzednim wydawnictwie, "Heaven & Earth", nagranym jeszcze z udziałem Squire'a. Sześcioletnia przerwa wydawnicza, a także strata jedynego muzyka nieprzerwanie związanego z zespołem od samego początku istnienia, dawały nadzieje, że to już koniec. Niestety, właśnie ukazał się kolejny album Yes. Choć to już bardziej Yes z nazwy, niż czegokolwiek innego. W nagraniu "The Quest" udział wzięli:

  • Steve Howe - gitarzysta związany z zespołem od 1970 roku i trzeciego longplaya, "The Yes Album". Do 1980 roku to właśnie on, obok Andersona i Squire'a, był główną siłą napędową grupy, współtwórcą wielu klasycznych utworów. Niestety, grał także na tych wszystkich koszmarnych płytach powstających od początku lat 90. (z wyjątkiem "Talk"), a w międzyczasie udzielał się w kilku innych nieprzynoszących chluby projektach, z supergrupą Asia na czele.
  • Alan White - od 1972 roku jedyny - nie licząc krótkiego okresu, gdy dzielił się obowiązkami z Billem Brufordem - perkusista zespołu. Nigdy jednak nie miał większego wpływu na jej dokonania.
  • Geoff Downes - klawiszowiec, który w zespole po raz pierwszy znalazł się w 1980 roku, biorąc udział w nagraniu przyzwoitego, ale już dalekiego od najlepszych dokonań albumu "Drama". Później przez kilka dekad podtrzymywał przy życiu wspomnianą Asię - koszmarny twór, bijący wszelkie rekordy pod względem kiczu i banału. Do Yes powrócił w 2011 roku, w trakcie prac nad "Fly From Here", którego zawartość w znacznym stopniu bazuje na pomysłach z czasów "Dramy" i chyba tylko dlatego jest najbardziej słuchalnym wydawnictwem grupy z ostatnich trzydziestu paru lat, lecz wciąż znacznie słabszym od tych z klasycznego okresu.
  • Billy Sherwood - basista przyjęty na miejsce Squire'a, który jednak w zespole występował już w latach 1995-2000 jako drugi gitarzysta i dodatkowy klawiszowiec. Brał udział w nagraniu "Open Your Eyes" i "The Ladder", które do czasu wydania "Heaven & Earth" były największymi gniotami w dyskografii.
  • Jon Davison - wokalista od 2012 roku, który otrzymał fuchę wyłącznie ze względu na niezwykle podobną barwę głosu do Andersona. Swojemu słynnemu poprzednikowi znacząco jednak ustępuje umiejętnościami. Do tej pory wystąpił wyłącznie na "Heaven & Earth".
Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno byłoby mieć jakiekolwiek pozytywne oczekiwania względem "The Quest". Spodziewałem się jednak dużo gorszego albumu, a tymczasem jest tu nieco lepiej w porównaniu z poprzednikiem. Dobrą decyzją było na pewno to, aby ten nieznacznie przekraczający godzinę materiał podzielić na dwa dyski o bardzo dużej dysproporcji czasowej. Mówiąc wprost, muzycy postanowili oddelegować trzy najbardziej żenujące kawałki na płytę numer dwa. Jest to pewien postęp, bo wcześniej bez wstydu zamieszczali okropieństwa w rodzaju "Lift Me Up", "Lightning Strikes" czy "Step Beyond" pomiędzy tymi nieco bardziej słuchalnymi kawałkami. Dzięki temu, że nie ma ich na pierwszej płycie, dysk ten nie wywołuje we mnie jakiś bardzo negatywnych emocji. Jednak wciąż jest to to prostu okropnie nudne granie, z miałkimi melodiami, strasznie zachowawczymi kompozycjami i wykonaniem, w których mało się dzieje i praktycznie nic nie zwraca uwagi, do tego nierzadko ocierające się o kicz za sprawą brzmienia instrumentów klawiszowych czy dodającej nieuzasadnionego patosu orkiestry. Tak, w nagraniach wykorzystano prawdziwą orkiestrę, powtarzając błąd z "Magnification" oraz nagranego wieki temu - przez zupełnie innych muzyków, choć pod tym samym szyldem - "Time and a Word".

Wolałbym, aby nazwa Yes kojarzyła mi się wyłącznie z takimi dziełami, jak "Close to the Edge", "Fragile", "Going for the One" czy "Relayer", a nawet tymi słabszymi albumami z okresu 1969-83. Jednak muzycy kompletnie przeoczyli moment, kiedy z porządnej grupy prog-rockowej stali się pośmiewiskiem i własną parodią, od ponad trzydziestu lat nagrywając uparcie kolejne niepotrzebne płyty. Do dawnej świetności nawiązuje właściwie tylko okładka, tradycyjnie przygotowana przez Rogera Deana, choć ten akurat element bardziej przekonywał mnie na "Heaven & Earth".

Ocena: 2/10



Yes - "The Quest" (2021)

CD1: 1. The Ice Bridge (Eyes East / Race Against Time / Interaction); 2. Dare to Know; 3. Minus the Man; 4. Leave Well Alone; 5. The Western Edge; 6. Future Memories; 7. Music to My Ears; 8. A Living Island
CD2: 1. Sister Sleeping Soul; 2. Mystery Tour; 3. Damaged World

Skład: Jon Davison - wokal (oprócz 2.3); Steve Howe - gitara, wokal (1.2, 1.7, 2.3), dodatkowy wokal; Geoff Downes - instr. klawiszowe; Billy Sherwood - gitara basowa, dodatkowy wokal; Alan White - perkusja
Gościnnie: Jay Schellen - instr. perkusyjne; Paul K. Joyce - aranżacja orkiestry; FAMES Orchestra; Oleg Kondratenko - dyrygent
Producent: Steve Howe


Komentarze

  1. Co się stało z tą stroną, że recenzujesz coverbandy...

    OdpowiedzUsuń
  2. Co Cię podkusiło by to recenzować? Wiele osób zapewne nie miało nawet pojęcia że to ma się ukazać, bo Yes nie jest tak rozdmuchiwany w mediach jak DP, IM czy Scr. W tej chwili Yes jest dla proga tym, czym dla hard-rocka Deep Purple, z tą różnicą, że DP nigdy nie wydali nic wybitnego. Ale od blisko 40 lat i jedni i drudzy niejednokrotnie sięgają dna den. Nie będę dokładnie odnosił się co i jak robi teraz DP, a co Yes, bo zresztą można to przeczytać w recenzjach, ale chyba nikt z tym obeznany nawet nie pomyśli, że w tym składzie można oczekiwać od tych zespołów czegoś więcej niż kiepskich kopii dawnych dokonań, karykatur lub nietrafionych prób zagrania czegoś nowego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapowiedzi były zapewne na każdej stronie o tematyce geriatrycznego rocka, więc do kogo miała dojść informacja do tego doszla. A istnieją nie tylko tacy, co mieli mieli pozytywne oczekiwania wzgledem tego albumu, ale też tacy, co będą przekonywać o jego wybitności. Poczekaj, zaraz będzie wysyp pozytywnych recenzji (co najmniej jedna już jest), więc tę możesz potraktować jako polemikę z nimi.

      Usuń
    2. Ja akurat kompletnie zapomniałem, że mieli wydać tę płytę, i dzięki zapoznaniu się z recenzją znów ciekawość zwyciężyła :)

      Usuń
    3. A czy do takich recenzji przybiega dużo wściekłej starszyzny (mentalnej bądź metrykalnej) z komentarzami, których nawet nie publikujesz?

      Co do tej jednej pozytywnej recenzji - widziałeś, czy to Twoje założenie? Bo na ich stronie było jeszcze nic o tym krążku (poza zapowiedziami sprzed kilku miesięcy), a w najnowszym numerze może znajdować się co najwyżej 4,5 gwiazdki dla Senjutsu :D

      Usuń
    4. Musiałeś mnie źle zrozumieć. Miałem na myśli recenzję, która parę dni temu pojawiła się na mlwz.pl - takiej stronie dla wielbicieli epigońskiego proga głównego nurtu oraz podobnych rzeczy. Jeżeli chodzi o Teraz Rocka, to obstawiam cztery gwiazdki dla "The Quest" po premierze i maksymalnie trzy przy jakimś podsumowaniu całego dorobku grupy za parę miesięcy czy lat (np. jak zrobią wkładkę po śmierci Howe'a czy Andersona). Aha, "Senjutsu" dostał od nich komplet gwiazdek - recenzję opublikowali na stronie.

      Jeśli chodzi o komentarze, tu tutaj jeszcze takich nie było, natomiast pod najnowszym Iron Maiden odrzuciłem około pięciu, które były absolutnie poniżej jakichkolwiek standardów.

      Usuń
    5. No cóż, szkoda że je odrzuciłeś, ale rozumiem że chcesz by strona trzymała pewien poziom.

      Nie miałem pojęcia o tej stronie, kojarzy mi się z amerykańskim "Sea of Tranquility", również od blisko 30 lat w sieci, gość (Pan 55+ z bardzo zaniedbanym uzębieniem) ma też kanał na YT. Zna dużo proga, ale jara się i Gentle Giantem i Kansas, może też opisuje tam trochę jazz-rocka, ale w rozwoju muzycznym zatrzymał się mniej więcej na takim poziomie na jakim Ty byłeś na początku 2017.

      Recenzja na tej stronie jest tak zła, że nie daję rady przeczytać trzech zdań. Ciekawe jakie predyspozycje do pisania mają tamtejsi redaktorzy i jak są weryfikowani na wejściu.

      Howe już od paru lat wygląda jakby, za przeproszeniem, pisał swój nekrolog.

      Usuń
    6. Mi się Howe kojarzy z zombie z takiej gry przeglądarkowej, w którą grałem kilka lat temu.
      https://cdn10.bigcommerce.com/s-fw2plafw/products/8536/images/9883/PVZ2_B_Zombie__76214.1435613142.1280.1280.jpg?c=2

      Usuń
  3. Z ciekawości - jakie zespoły wliczają się do wielkiej szóstki/ósemki/dziewiątki prog rocka? Obstawiam Yes, King Crimson, Pink Floyd, Genesis, Jethro Tull, Camel, ELP, Rush?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielka szóstka proga to powszechnie stosowany termin. Zaliczają się do niej Pink Floyd, King Crimson, Yes, Genesis, Jethro Tull i ELP, czyli te faktycznie najsłynniejsze grupy z głównego nurtu rocka progresywnego. Problem w tym, że znajomość tylko tych sześciu kapel nie daje pełnego obrazu głównonurtowego proga. Do tego trzeba znać także Gentle Giant i Van der Graaf Generator, zespoły mniej znane, ale bynajmniej nie gorsze (moim zdaniem ustępują jedynie King Crimson, jeśli brać pod uwagę całokształt twórczości). Każdy z tych ośmiu zespołów miał na siebie własny pomysł i coś wnosił do rocka, więc był dosłownie progresywny. Cała reszta proga głównego nurtu to wariacja na temat pomysłów wziętych od wybranych grup spośród tej ósemki. Niektórzy mówią jednak o dziewiątce, do której miałby należeć jeszcze Camel, ale ten zespół pojawił się dużo pozniej i był epigonem.

      Rush w ogóle nie powinien być kwalifikowany jako zespół prog-rockowy. To była hardrockowa kapela, tworzona przez muzyków o ponadprzeciętnych - jak na tę stylistykę - umiejętnościach, która trochę się progiem inspirowała (głownie w okresie 1976-81), choć czerpała też np. z nowej fali.

      Poza głównym nurtem proga są też inne nurty, jak krautrock, scena Canterbury, zeuhl czy avant-prog.

      Usuń
  4. Ależ mnie ucieszyła ta recenzja... Bo tak słucham sobie tej płyty i zastanowiłem się przez chwilę czy znajdę jej recenzję na tej stronie. I pomyślałem że raczej nie ma szans a tu taka niespodzianka. Zgadzam się z tym co zostało napisane w recenzji, zresztą czy ktoś oczekiwał nowej muzyki Yes ? Raczej następnej płyty z zapisem koncertu.
    Chciałbym jednak napisać coś na plus. Bo na pewno to że panowie muzycy poniechali próby stworzenia dłuższych form muzycznych jest dla nas zaletą. W sumie pierwszy numer jest zachęcający do przesłuchania całej płyty. I najlepszy. Ten bas dodaje fajnego napędu.
    Ale to już koniec. Do końca malizna. Raczej nie warto tego dalej słuchać.
    Na obecny czas bardziej przekonuje mnie to co czyni Anderson z Rabinem i Wakemanem, ale i oni są także mistrzami w odgrzewaniu starych kotletów. Czy wydadzą coś świeżego? Lepiej nie.
    A więc ta nowa płyta jest znowu zbędna. Ostatnie dwie płyty które mi się podobały to ''Keystudio" i "Magnification''. Choć często do nich nie wracam.
    Zamiast nowej muzyki Yes polecam dwie takie płyty:
    1. Men of Lake "Men of Lake" (1991)
    2. Final Conflict "Quest" (1992)
    Na te płyty jest pomysł i nie nudzą mimo tylu lat słuchania. Są to też jedyne warte przesłuchania płyty tych zespołów...
    I ja coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu że dobra rockowa muzyka wychodzi od młodych muzyków.
    Jest sobota po nocnej pracy, na wieczór polecam posłuchać trzech pierwszych płyt The Stooges. To były piękne czasy, i myślę że co niektóry chciałby żyć w tym okresie jako młody człowiek i odwiedzać te wspaniałe koncerty na żywca. Dobrze że pozostała muzyka na płytach.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Yes? No.

    I tak od dobrych 35 lat. Mogliby chociaż od tamtego czasu grać pod inną nazwą i nie niszczyć imienia tego dobrego niegdyś zespołu.

    OdpowiedzUsuń
  6. Właśnie, dlaczego recenzja tak nie brzmi? "Yes? No.". Autor bloga pokusił się podobnym zabiegiem przy recenzji drugiej płyty Ramones.

    OdpowiedzUsuń
  7. Słyszałeś o aferze z utworem "The Ice Bridge"? Okazało się że jest to kompozycja niejakiego Francisa Monkmana.

    https://www.youtube.com/watch?v=_tk9Deekoio

    Downes tłumaczył się na Twitterze tym że pomyłkowo uznał ten utwór za własny. XD

    https://twitter.com/asiageoff/status/1420066313427374082

    OdpowiedzUsuń
  8. Płyta ładna, słychać, że profesjonalnie nagrana i przeraźliwie nudna. Poza symfonicznym brzmieniem nic nie przykuło mojej uwagi. Trudno wyróżnić jakikolwiek utwór, to się wszystko zlewa w jedną całość (co byłoby fajne, gdyby utwory były fajne; a są przeciętne). Jakichś szczególnych wad (prócz kontekstu, o którym napisałeś wystarczająco dużo) też nie słyszę. Krótko mówiąc: wracać do tego dzieła raczej nie będę.

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie miałem żadnych oczekiwań w stosunku do tej płyty, więc się nie rozczarowałem, ale na pewno nie przeżyłem też pozytywnego zaskoczenia, w sumie wyszedł dokładnie taki gniot, jak się tego spodziewałem. Z całego albumu bronią się wg mnie tylko "A Living Island" i "Dare to Know". Reszta, na czele z wyjątkowo żenującym tributem dla Beatlesów, jest po prostu beznadziejna. Gdzieś przeczytałem, że Squire i Howe sami powiedzieli, że chcą, żeby zespół grał dalej po ich śmierci, więc obawiam się, że takie potworki będą się ukazywały jako albumy Yes jeszcze przez co najmniej 50 lat. Szanuję Wakemana za to, że skrytykował to, co się wyprawia z szyldem Yes, nawet jeśli sam nie był pod tym względem święty.
    Za parę dni wychodzi nowy album Caravan i zapowiada się chyba nieco ciekawiej od tego gniota, ale i tak nie wiem, czy jest sens w ogóle tego słuchać, bo tamten zespół też od lat 70. nie wydał nic naprawdę dobrego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeżeli chodzi o Caravan, to nie byłem w stanie przebrnąć przez cały "Better by Far". Po kolejne albumy już nie sięgnąłem. W obecnym składzie nie ma kuzynów Sinclair, a to oni ciągnęli zespół w ciekawszym kierunku.

      Usuń
  10. Nie zgodzę się, że od lat 90 to była parodia proga. Albo inaczej - proga tak, ale nie art rocka.
    Prog to wytyczanie nowych rozwiązań, i tak zrobiło np. KC na genialnej TCOL. To był prog rock w czystej postaci.
    Do wora z napisem prog mylnie wrzucane jest art, które jest skostniałe mocno.
    Nie o tym jednak. Yes od lat 90 nagrało przynajmniej kilka bardzo dobrych albumów Art Rockowych.
    Przykłady? Proszę bardzo.
    Talk, Magnification, Ladder, czy pierwsza wersja FFH (z Benoitem).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te przykłady to jedna wielka klisza najbardziej ogranych schematów. Nawet jeśli rozpatrywać te płyty nie w kontekście proga, tylko art rocka, to trzeba by je porównać np. z Trylogią Berlińską Bowiego, albumami Eno z lat 70. czy Petera Gabriela z kolejnej dekady, a na tym tle wypadają mega biednie (pod względem produkcji, aranżacji czy melodycznej wyrazistości) i jałowo.

      Usuń
    2. Nie rozumiem Twoich porównań. Przede wszystkim do tablicy zostały przez Ciebie wywołane lata 90 i późniejsze, a później porównujesz je z Trylogią Berlińską (70), z latami 80 itp.
      Trylogia to prog. Rytmiczny Gabriel z lat 80 też w sumie wytyczał nowe ścieżki (szczątki melodii, ale rytm, rytm i rytm rządził).
      Te albumy, które wymieniłem niczego nowego nie wnoszą (ale czy na pewno? Talk - jedna z pierwszych płyt nagranych przy użycia kompa i softu), ale dają dużo radości.
      I teraz przechodzimy do Twoich kolejnych zarzutów, mianowicie: "wypadają mega biednie (pod względem produkcji, aranżacji czy melodycznej wyrazistości) i jałowo".

      Czy aby na pewno słuchałeś te albumy z uwagą? Magnification to wg mnie najlepszy przykład połączenia muzyki rockowej z partiami orkiestry ever. Świetnie to jest zaaranżowane, przemyślane. Ma rewelacyjne melodie (całe mnóstwo). Brzmienie też niczego sobie - choć bębny nieco za głośno zmiksowane.
      Ladder - pomysłowe połączenie skostniałego Art, z przebojowością cyferek. Może czasami trąci obciachem, ale ogólnie to dobra płyta.
      Zarówno Mag jak i Ladder to na pewno lepsze pozycje niż np. Reality Bowiego, czy OVO Gabriela (które powstały w podobnym okresie).

      Usuń
    3. Ja z kolei nie rozumiem, dlaczego te płyty mają dostać taryfę ulgową z powodu roku wydania. Przecież w tamtym okresie wciąż powstawała bardziej kreatywna muzyka. Nie w tej stylistyce co prawda, ale czy ktoś zmuszał muzyków, by grać w ten sposób?

      Zawsze powinno dążyć się do porównania z czymś lepszym, a nie gorszym. Inaczej może się okazać, że taki "Open Your Eyes" czy dajmy na to "Under Wraps" to też bardzo dobre albumy, bo przecież nie jest to disco polo.

      Czy użycie takiej technologii podczas nagrywania "Talk" wpłynęło w jakikolwiek sposób na samą muzykę? Dawało to zespołowi na pewno duże możliwości, ale czy muzycy próbowali je wykorzystać i zmierzyć się z ówczesną elektroniką? No przecież, że nie. Grają tam muzykę, która równie dobrze mogła powstać przy użyciu analogowych metod. Większość kawałków brzmi tam, jak ejtisowy AOR, tylko bardziej rozwleczony, a uzupełnia je nawiązująca do wcześniejszej dekady, ale nowe "Close to the Edge" to zdecydowanie nie jest, pod żadnym względem.

      Na "Magnification" rola orkiestry sprowadza się do nadania monumentalizmu, który do samych kompozycji niezbyt pasuje. Jest to przy tym wciąż bardzo jednowymiarowa muzyka. Prawda jest taka, że przy znacznie mniejszym aparacie wykonawczym i skromniejszym instrumentarium można stworzyć o wiele bardziej wielowymiarową muzykę, więc sam udział orkiestry w nagraniach to za mało.

      "The Ladder" na szczęście w ogóle nie pamiętam, poza tym, że był tam jeden z najbardziej żenujących kawałków, jakie kiedykolwiek słyszałem - "Lightning Strikes".

      Usuń
  11. Ze zwykłej ciekawości chciałem się zapoznać z tym albumem jako wskazówką czym nie powinien być prog, ale chyba poprzedni znacznie lepiej karkaturalizuje Yes, więc sięgnę po niego. Patrzę że tutaj kawałki są chyba krótsze, nie piszesz nic o motywach "z dupy", więc chyba mniej usiłuje to nawiązywać do CTTE albo TfTTO. W nawiązaniu do tego co pisaliśmy wyżej... Deep Purple chyba coś szykują, na ich stronie do niedawna był zegar który coś odliczał. Nowy album o tytule Deep Mud?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poprzednia płyta też nie ma praktycznie nic wspólnego z rockiem progresywnym, a jedynie ostatni kawałek próbuje sprawiać wrażenie, że jednak coś ma. Właściwie to najlepszym przykładem, czym nie powinien być prog, jest właśnie "Tales from the Topographic Oceans". Z jednej strony jest to album z klasycznego okresu Yes, ewidentnie wpisujący się w nurt progresywnego rocka, a z drugiej - bardzo mocno doskwierają tam chyba wszystkie wady, jakie może mieć taka muzyka. Nie będę ich teraz wymieniał, bo już to zrobiłem w dedykowanej recenzji. Oczywiście, pomimo tego jest to wciąż lepsza muzyka od ostatnich dokonań Yes, bo oprócz wielu naprawdę głupich pomysłów - szczególnie w kwestii budowy utworów - są tam fragmenty, które osobno naprawdę się bronią.

      Usuń
    2. @Cymbergaj Ale się z tym wstrzeliłeś - akurat, jak to napisałeś, to wyszedł singiel DP i zapowiedź nowego albumu. A najlepsze, że Purple, którzy do tej pory przez większość kariery unikali grania czyjejś muzyki, tym razem zdecydowali się na nagranie płyty z coverami. Kto wie, może wyjdzie z tego coś bardziej słuchalnego od poprzednich ich płyt albo tego gniota zrecenzowanego tutaj, takim Stonesom nagranie albumu z przeróbkami zdecydowanie wyszło na dobre...

      Usuń
    3. Tak bo wszyscy potrzebujemy nowej płyty od DP

      Usuń
  12. Wszystko OKI, tylko po co ta recenzja? Przypomina mi niestety kopanie leżącego. Ja skończyłem słuchać Yes na Open Your Eyes (i nawet wtedy ze świeżo kupionej kasety, nie byłem w stanie wysłuchać do końca). Uwielbiam niektóre klasyczne płyty zespołu z lat 70., ale nigdy nie byłem jego zagorzałym fanem i nie widzę sensu słuchania ich najnowszych płyt, bo wiem, czego można się po nich spodziewać. Nie przyjąłbym tej płyty Yes do recenzji (chyba żeby mi dużo za to zapłacono haha). Owszem, recenzja byłaby zrozumiała, gdyby Twój blog miał charakter typowo artrockowo-symfoniczny, powiedzmy jak Artrock. Ale przecież tak nie jest - przeciwnie nie recenzujesz tego typu muzyki prawie w ogóle. Miałaby również sens, gdyby nowa Yes była wydarzeniem medialnym, no powiedzmy czymś w rodzaju reaktywacji Nirvany z nowym wokalistą czy nowej płyty pod szyldem The Beatles wydanej przez McCartneya i Ringo Starra. Ale to jest swego rodzaju nisza dla zagorzałych fanów. Odbieram tę recenzję trochę jak pastwienie się (chociaż jest pewnie celna),

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta recenzja nie powinna budzić zdziwienia, gdyż zazwyczaj opisuję tu nowe płyty tych najpopularniejszych grup rockowych. Yes również uważam za taki zespół, choć faktycznie premiera tego albumu przeszła bez większego echa - w sumie nic dziwnego, skoro przez tyle lat nie nagrali nic na choćby przyzwoitym poziomie.

      Poza tym myślę, że każdy pretekst jest dobry, by przypomnieć o tym, że kiedyś rock progresywny to była naprawdę dobra muzyka i być może nakierować kogoś na te ciekawsze rzeczy z przeszłości.

      Usuń
    2. ....albo tego kogoś zmotywować, żeby zrobił coś ciekawego. To by był sukces

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)