[Recenzja] Peter Gabriel - "Peter Gabriel" (1977)



Peter Gabriel opuścił grupę Genesis w maju 1975 roku, aby spędzać więcej czasu z rodziną. Jednak długo nie wytrzymał bez grania. Jeszcze w tym samym roku zaczął pisać nowe utwory i rejestrować ich próbne wersje. Profesjonalne nagrania, pod okiem producenta Boba Ezrina i z pomocą m.in. Roberta Frippa oraz Tony'ego Levina, odbyły się następnej jesieni. Rezultatem tej sesji jest solowy debiut Gabriela, pierwsze z serii czterech eponimicznych wydawnictw. Aby odróżnić je od trzech pozostałych, najczęściej mówi się o nim jako "Peter Gabriel 1" lub "Car" (część nowszych reedycji wykorzystuje któryś z tych tytułów). Opuszczone przez wokalistę Genesis już nigdy nie wspięło się na takie wyżyny, jak z nim w składzie. A jak on poradził sobie bez pozostałych muzyków tego zespołu?

Debiut wskazuje jeszcze na pewne niezdecydowanie w kwestii stylistyki. Gabriel zdaje się jeszcze nie do końca wiedzieć, co właściwie chciałby zaprezentować jako solista. Momentami nie jest to muzyka bardzo odległa od tej, którą tworzył ze swoim byłym zespołem. Co ciekawe, te najbardziej oczywiste przykłady pojawiają się na samym początku płyty. "Moribund the Burgermeister", pomimo piosenkowej długości i budowy, wywołuje skojarzenia z tymi bardziej rozbudowanymi nagraniami Genesis, w których wokalista śpiewał na różne, często teatralne sposoby. "Solisbury Hill" to już ewidentnie piosenkowe nagranie, które zresztą odniosło spory sukces jako singiel. Tym razem skojarzenia idą raczej w stronę post-gabrielowych hitów zespołu. Jednak nie dość, że "Solisbury Hill" wyprzedził je datą wydania, to jeszcze okazuje się znacznie lepszy od znacznej ich części, dzięki świetnej i nie popadającej w banał melodii oraz dość powściągliwej, ale idealnie pasującej aranżacji. Przebojowo wypada też "Modern Love", trochę już w stylu kolejnej dekady, ale jeszcze z klasycznym brzmieniem. Później rozbrzmiewa pastiszowy wygłup "Excuse Me", z Frippem grającym na bandżo i Levinem na tubie (sam początek zapowiada ich późniejsze, jeszcze bardziej głupawe nagranie "The King Crimson Barber Shop"), dość zgrabna ballada "Humdrum", ostrzejszy "Slowburn", staroświecki blues "Waiting for the Big One" oraz pełne orkiestrowego rozmachu "Down the Dolce Vita" i "Here Comes the Flood". Ten ostatni zawiera jedną z najładniejszych melodii w całym dorobku Gabriela. Wolę jednak subtelniejsze wykonanie tego utworu z solowego debiutu Frippa, "Exposure", również zaśpiewane przez ex-wokalistę Genesis.

O dziwo, całkiem dobrze się słucha tego eklektycznego zbioru. Bez poczucia, że nic się tu ze sobą nie klei. To zapewne w znacznym stopniu zasługa charyzmatycznego wokalu Petera Gabriela, który doskonale odnajduje się w tych wszystkich stylistykach, a pomimo zróżnicowanych interpretacji, zachowuje rozpoznawalność. Na płytach Genesis to jego głos często ratował dość naiwne pomysły pozostałych muzyków. Tutaj natomiast nie musi niczego ratować, bo kompozycje są bardziej zwarte i lepiej przemyślane (ale też po prostu bardziej konwencjonalne), choć zwykle to wokal jest ich największym atutem. Inna sprawa, że poza "Solisbury Hill" i "Here Comes the Flood" trudno mi wskazać tu jakieś faktycznie wyróżniające się momenty. Album jest bardzo przyjemny jako całość, ale bez tych dwóch utworów nie byłoby warto w ogóle o nim wspominać. Gabriel swoje najlepsze rzeczy stworzył później, ostatecznie potwierdzając, że to jemu najbardziej przysłużyło się rozstanie z Genesis.

Ocena: 7/10



Peter Gabriel - "Peter Gabriel" (1977)

1. Moribund the Burgermeister; 2. Solsbury Hill; 3. Modern Love; 4. Excuse Me; 5. Humdrum; 6. Slowburn; 7. Waiting for the Big One; 8. Down the Dolce Vita; 9. Here Comes the Flood

Skład: Peter Gabriel - wokal, instr. klawiszowe, flet; Robert Fripp - gitara, bandżo; Steve Hunter - gitara; Tony Levin - gitara basowa, tuba; Jozef Chirowski - instr. klawiszowe; Larry Fast - syntezator, programowanie; Allan Schwartzberg - perkusja; Jimmy Maelen - instr. perkusyjne; Dick Wagner - gitara (6,9), dodatkowy wokal; London Symphony Orchestra - instr. dęte i smyczkowe (8,9); Michael Gibbs - aranżacja orkiestry
Producent: Bob Ezrin


Komentarze

  1. Fajnie, że zdecydowałeś się opisywać solowego Gabriela. Prywatnie znacznie bardziej cenię jego solową działalność niż Genesis. "Car" jest całkiem niezły, jednak najlepsze płyty nagrał po nim. Myślę, że oceniłbym to wydawnictwo podobnie, może o punkt niżej.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Opuszczone przez wokalistę Genesis już nigdy nie wspięło się na takie wyżyny, jak z nim w składzie"
    Przecież "Trick of the Tail" to jeden z najlepszych albumów Genesis! Następny też był jeszcze całkiem udany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moim zdaniem Genesis, w swoim prog-rockowym okresie, niezbyt umiejętnie mierzył siły na zamiary. To dość prosta muzyka, o takim naiwnym, baśniowym klimacie, a grana z dużym, wręcz symfonicznym rozmachem. Tym, co ją ratuje, są po pierwsze dobre melodie, a po drugie wokal Gabriela i ta wprowadzana przez niego teatralność (nie tylko poprzez przebieranki na koncertach). Po jego odejściu stało się bardziej widoczne, że zespół średnio się odnajduje w takich większych formach. Niektóre kawałki z "A Trick of the Tail" lepiej sprawdzilyby się jako zwykle piosenki, bo taki np. "Ripples" to przecież i tak bez pomysłu rozciągnięta piosenka. Nie przypadkiem zespół potem stopniowo upraszczał swoją muzykę - w takim graniu Collins, Banks i Rutherford czuli się najlepiej i moim zdaniem w nim się najlepiej odnaleźli. Nawet jeśli te pop rockowe albumy są nierówne.

      Usuń
    2. Prog-rockowe Genesis jest tylko proste i naiwne? To oczywiście nieprawda. Nie wiem czemu piszesz takie rzeczy. Przecież to dzisiaj bardzo łatwe znaleźć jakąś analizę ich muzyki, jest na ten temat sporo artykułów i rozdziałów odpowiednich książek. Zobacz np. https://hcommons.org/deposits/objects/hc:27482/datastreams/CONTENT/content
      Wracając do tematu, patrząc z perspektywy roku 1977 Genesis wydało dwa bardzo dobre albumy (widać nawet postęp jeśli chodzi o produkcję), na których nic nie zapowiada upadku zespołu, natomiast Gabriel nie miał jeszcze na siebie pomysłu. Dlatego twój komentarz uważam za niesprawiedliwy.

      Usuń
    3. Nie wyraziłem się zbyt precyzyjnie: jest prosta na tle większości głównych grup prog-rockowych z tamtego okresu. Czyli w porównaniu np. z King Crimson, Gentle Giant, Van der Graaf Generator, Yes czy ELP. Prościej grali tylko Pink Floyd i Jethro Tull, którzy jednak - podobnie, jak wcześniej wymienieni - byli bardziej wszechstronni. Genesis nie zmieniał się jakoś bardzo z płyty na płytę. Pomijając składający się z krótszych i skromniej zaaranżowanych utworów "The Lamb Lies Down on Broadway", w latach 1970-76 muzycy dość konsekwentnie trzymali się jednego sposobu na granie, czyli grania czegoś w stylu muzyki neoromantycznej na rockowym instrumentarium. "A Trick of the Tail" był dla nich wręcz krokiem wstecz, biorąc pod uwagę, że ukazał się już po "The Lamb...". Nawet Colllins nie próbował tam jeszcze znaleźć własnego sposobu śpiewania, tylko naśladował swojego poprzednika. Gabriel na swoim niezdecydowanym stylistycznie debiucie przynajmniej czegoś szukał, nie próbował jedynie odcinać kuponów od swojej kariery z Genesis.

      Usuń
    4. Dlaczego "A Trick of the Tail" był w twojej opinii krokiem wstecz? To przecież bardzo udany album, prezentujący zespół w szczytowej formie, zawierający jeden z bardziej znanych utworów prog-rocka "Dance on a Volcano". Collins udanie zastępuje Gabriela, jako perkusista też poprawił swoje umiejętności ucząc się paru tricków od Cobhama.

      Usuń
    5. Ja się zastanawiam, czy jest sens w ogóle poznawać ich dyskografię. Znam tylko Foxtrot, ładna płyta, to chyba akuratne dla niej określenie, i Wind & Wuthering - nie porwało mnie, momentami ładne, ale całościowo tak sobie.

      Usuń
    6. @JD: Chodzi mi o krok wstecz pod względem stylistycznym. "A Trick of the Tail" bliżej do "Nursery Cryme", "Foxtrot" czy "Selling England by the Pound" niż wydanego w międzyczasie "The Lamb Lies Down on Broadway", na którym grupa zaproponowała coś innego.

      @Adi: Zdecydowanie warto, choć nie całą. Moim zdaniem dobrze znać płyty z lat 1970-76, ponieważ to na nich opiera się znaczna część późniejszej muzyki około-prog-rockowej. Jak dobrze poznasz Genesis z tego okresu, to potem nie uznasz jakiegoś epigona za oryginalny zespół. Jeśli chodzi o ten późniejszy, poprockowy okres, to sprawdź przynajmniej "Duke" i może jeszcze pierwszą połowę eponimicznego "Genesis", albo chociaż jakiegoś składaka (np. pierwszy dysk "The Platinum Collection").

      Usuń
    7. To prawda "A Trick of the Tail" można uważać za kontynuację "Selling England by the Pound". "Krok wstecz" oznacza regres czy odwołanie do wcześniejszych dokonań? Nie rozumiem jaki jest twój argument.

      Usuń
    8. Taki, że zespół bezpiecznie stał w miejscu, zamiast się rozwijać, jak zrobił to Gabriel. Poza tym uważam, że w latach 1970-73 wystarczająco, a może aż nadto, wyeksploastowali taką stylistykę. Kolejny taki album nie był potrzebny. Dużo ciekawsze mogłoby być pójście dalej w kierunku wyznaczonym przez album z roku 1974 albo odważenie się na coś całkiem innego.

      Usuń
    9. Przecież się rozwijał, tylko w obrębie wcześniej wypracowanego stylu. Trudno wskazać wcześniejszą tak równą ich płytę, gdzie wszyskie utwory są na tak samo wysokim poziomie. Chyba, że ty jak ci złośliwcy uważasz, że Genesis to tylko taka "pedal point music"?

      Usuń
    10. Z tym równym poziomem mógłbym się ewentualnie zgodzić, ale z wysokim już niekoniecznie. Mam wrażenie, że większość utworów albo trwa zbyt długo w stosunku do ilości pomysłów na nie, albo wręcz sprawiają wrażenie przeładowanych pomysłami, które nie zawsze się że sobą kleją. Strasznie mi to przypomina twórczość różnych naśladowców, którzy w podobny sposób kombinują, by ich muzyka sprawiała wrażenie bardziej ambitnej niż w rzeczywistości. Oczywiście, Genesis wypada lepiej od swoich epigonów, bo wciąż sporo tam dobrych melodii, ładnego brzmienia, itp. Jednak całość nie przekonuje mnie tak, jak trzy poprzednie albumy - szczególnie "Foxtrot" i pierwsza płyta "The Lamb Lies..." - czy nawet późniejszy "Duke".

      Usuń
  3. Będą recenzowane Ścieżki dźwiękowe?

    OdpowiedzUsuń
  4. „A trick of the tail” i „Wind & wuthering” to moje ulubione płyty Genesis. Życzę każdemu wykonawcy takiego regresu twórczego. „A trick of the tail” w porównaniu z poprzednimi klasycznymi albumami z ery gabrielowskiej przynosił pewne uproszczenie formuły muzycznej, jednak rekompensował to innymi zaletami (swoją drogą, uproszczenie samo w sobie nie jest żadną wadą). Zespół nadal rozwijał się pod względem wykonawczym, co dobrze ukazywały szczególnie występy sceniczne. Muzycy czynili postępy dzięki wieloletniej, ciężkiej pracy, której owoce słychać na poszczególnych płytach z lat 1969-1976. „Sztuczka” jest znakomicie wyważona jeśli chodzi o partie wokalne i instrumentalne, a drzewiej różnie z tym bywało. Na „The lamb lies down on Broadway” muzyka była w zbyt dużym stopniu podporządkowana warstwie tekstowej, w wyniku czego instrumentaliści nie mogli w pełni rozwinąć swoich skrzydeł. Niewątpliwym plusem wydawnictwa jest produkcja. O ile poprzednim płytom można co nieco zarzucić w tej materii (szczególnie tym z lat 1969-1972), to „A trick of the tail” jest prawdziwym majstersztykiem. Wkład nowego producenta, Davida Hentschela, jest wręcz nieoceniony. Wraz z zespołem udało mu się wykreować wielobarwną, niezwykle plastyczną tkankę brzmieniową. Na „Wind & wuthering” zostanie to dopracowane do perfekcji. Mocną stroną płyty jest jej różnorodność. Wachlarz stylistyczny jest dość szeroki: pop-rock, art-rock, fusion, pojawiają się nawet quasi wodewilowe akcenty (utwór tytułowy). Zespół zachowuje w tej dziedzinie umiar, dzięki czemu cała płyta jest spójna i nie razi nadmiernym eklektyzmem. Genesis udowadnia po raz kolejny, że znakomicie czuje się zarówno w delikatnych, lirycznych balladach, jak i materiale bardziej ekspresyjnym, nie pozbawionym rockowego pazura. Zachwyca szeroka paleta różnorodnych środków wyrazu, bogactwo nastrojów, chwytliwa, ale nie banalna melodyka. Majestat i patos („Ripples”, „Mad man moon”) nie razi nadmierną koturnowością, co niejednokrotnie było przywarą niektórych twórców z kręgu art-rocka. Pojawiają się umiejętnie wplecione elementy pełne humoru (Robbery, assault and battery”), co z powodzeniem będzie kontynuowane na „Wind & wuthering” (przezabawny tekst Banksa w „All in a mouse's night”). Jeśli chodzi o minusy to przede wszystkim wskazałbym jeden – nie do końca udany wybór materiału z sesji nagraniowej. Na „A trick of the tail” odstaje nieco od reszty kompozycja tytułowa, napisana przez Banksa kilka lat wcześniej. W sumie szkoda, że zamiast niej nie pojawił się na płycie odrzut z sesji, subtelny i nastrojowy „It’s yourself”. Pod względem stylistycznym znakomicie pasowałby do całości i, co istotne, nie obniżałby artystycznego poziomu wydawnictwa. Z kolei na „Wind & wuthering” razi brak znakomitego „Inside and out” (mógłby zastąpić „Your own special way”). Na „A trick of the tail” nawet z pozoru proste piosenki były sporym wyzwaniem. Dobrym przykładem niech będzie „Squonk”. To utwór, który sprawia wrażenie dość konwencjonalnego, choćby dzięki swojej tradycyjnej piosenkowej formie. Pod względem technicznym i interpretacyjnym niełatwa jest w nim jednak partia wokalna. Wymaga od wokalisty bogatego wachlarza środków ekspresji oraz sporej wszechstronności. Gdy muzycy przesłuchiwali kandydatów na następcę Petera Gabriela kazali często na dzień dobry zaśpiewać właśnie „Squonk”, gdyż, według nich, była to rzecz najtrudniejsza do przejścia. Próbowało go zaśpiewać ponad 50 wokalistów, w tym Mick Rogers z Manfred Mann’s Earth Band i wszyscy zaliczali spektakularną klapę. Jedynie Collinsowi udało się zaśpiewać bezbłędnie całą partię.

    OdpowiedzUsuń

  5. Wedle mojego przekonania „A trick of the tail” to jedno ze szczytowych osiągnięć zespołu. Nie podzielam opinii, że mamy tu li tylko do czynienia z „festiwalem powtórek” i „odcinaniem kuponów”. Istotnych nowinek jest niemało. Wręcz z rewolucją mamy do czynienia w sferze tekstowej. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na ich różnorodność. Ich autorami są zresztą niemal wszyscy muzycy kwartetu (Banks, Hackett i Rutherford). Pod względem muzycznym zauważalna jest logiczna ewolucja. Z perspektywy czasu możemy to lepiej zdefiniować – z wolna grupa dryfowała w stronę mainstreamu. Muzyka jest bardziej zwarta, zespół stara się wzbogacać i urozmaicać aranż, zauważalny jest duży nacisk na brzmienie, cyzelowanie różnych odcieni i barw (przede wszystkim chodzi o Banksa). Na początku lat 70. muzyka Genesis była jeszcze nieopierzona, muzycy sprawiali czasami wrażenie osobnika, który bardzo chce, jednak nie zawsze może. W połowie lat 70. byli już dojrzałymi artystami, bardzo rozwinęli się pod względem wykonawczym. Warto zwrócić uwagę na postępującą indywidualizację instrumentalistów. W porównaniu z „Trespass”, „Nursery cryme” czy też „Foxtrot” ich gra jest z pewnością bardziej idiomatyczna. Banks i Hackett są od razu rozpoznawalni, swój osobny styl gry w mozole buduje również Collins (na początku lat 80. sound jego bębnów będzie powszechnie znany). Na „A trick of the tail” grupa nie kopiuje pomysłów z wcześniejszych płyt, tylko twórczo rozwija swoją stylistykę. Warto zwrócić uwagę na bogactwo pomysłów oraz fakt, że muzycy ciągle poszukują nowych rozwiązań („It’s yourself”, „Dance on a volcano”, „Los endos”). Podobnie będzie na „Wind & wuthering” - obok przebogatej palety brzmieniowej, trudno nie wspomnieć o nowych pomysłach na rozbudowaną formę („One for the vine ” czy też trzyczłonowy finał płyty). Trudno jest w prosty sposób porównać te płyty z wcześniejszymi – obok licznych podobieństw jest również mnóstwo mniejszych lub większych różnic. Wspominanie tylko o tych pierwszych zafałszowuje ogólny obraz.

    Odrębny wątek to Peter Gabriel i jego działalność w Genesis. W pierwszej połowie lat 70. jego rola w Genesis była w mediach muzycznych często mocno przeceniana. Doszło nawet do tego, że część dziennikarzy i postronnych słuchaczy sądziło, że autorem całego materiału był Gabriel. Tymczasem wokalista pod względem muzycznym nie wnosił wcale aż tak wiele. Ot, jeden przykład. Na „The Lamb lies down on Broadway” Gabriel
    był współautorem muzyki do trzech utworów: „The carpet crawlers”, „Counting out time” i tytułowego (dokładnie chodzi o fragment refrenu). Zważywszy, że na album trafiły ostatecznie 23 kompozycje to mało, bardzo mało. Gdy muzycy pracowali nad albumem Gabriel był często nieobecny. W tym czasie był zaabsorbowany sprawami osobistymi (skomplikowana ciąża jego żony Jill, po urodzeniu córki jej życie długo było zagrożone). Nie jest kwestią przypadku, że po odejściu swojego frontmana zespól radził sobie znakomicie. Nieco inaczej było w przypadku Petera. Potwierdzeniem tego były jego pierwsze dwa albumy solowe. Słychać na nich wyraźnie, że w dziedzinie kompozytorskiej artysta potrzebował jeszcze sporo czasu, aby osiągnąć w pełni satysfakcjonujący poziom. Debiut był eklektyczny i, przede wszystkim, bardzo nierówny. Drugi album był wręcz krokiem wstecz. Być może zaszkodził mu fakt, że Gabriel postanowił w pewnym stopniu podczepić się pod modną wówczas nową falę, inna sprawa, że miał również pewne problemy z weną twórczą. Dojrzałość artystyczną osiągnął dopiero na swoim trzecim albumie solowym, wydanym pięć lat po odejściu z Genesis.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024