[Recenzja] David Bowie - "Let's Dance" (1983)

David Bowie - Let's Dance


Po długiej serii ambitniejszych albumów - "Station to Station", "Low", "'Heroes'", "Lodger" i "Scary Monsters (and Super Creep)" - David Bowie zdecydował się na kolejny stylistyczny zwrot. Tym razem postanowił wystąpić w roli popowej gwiazdy. W tym celu zebrał zupełnie nowych współpracowników. Rolę współproducenta, współaranżera i okazjonalnie gitarzysty objął Nile Rodgers z popularnej grupy disco Chic. Wśród instrumentalistów znaleźli się zaś m.in. mało wówczas znani Stevie Ray Vaughan i późniejszy bębniarz Weather Report, Omar Hakim. Bowie miał też całkiem niezły pomysł na nową stylistykę: połączenie disco/funku z rock and rollem, bluesem oraz współczesną produkcją. Z wspomnianymi wyżej pomocnikami to naprawdę mogło się udać. I po części nawet się udało.

Niestety, Bowie nie był wówczas w najlepszej formie jako kompozytor. Świadczy o tym zarówno nieco dłuższa niż zwykle przerwa wydawnicza, dzieląca "Let's Dance" od poprzedniego "Scary Monsters", jak i nie do końca premierowy repertuar. Artysta dokonał tu recyklingu dwóch kompozycji własnego współautorstwa, które oryginalnie nagrał we współpracy z innymi wykonawcami. "China Girl" już w 1977 roku ukazał się na płycie "The Idiot" Iggy'ego Popa, natomiast "Cat People (Putting Out Fire)" to utwór oryginalnie nagrany w 1981 roku w duecie z Giorgio Moroderem. Na płytę trafiła także przeróbka "Criminal World", kontrowersyjnego przeboju (zakazanego przez BBC ze względu na biseksualne podteksty w warstwie lirycznej) glamowej grupy Metro. Oznacza to, że tylko pięć utworów z "Let's Dance" to całkowite nowości.

Poziom poszczególnych kawałków jest bardzo zróżnicowany. Dobrze wypada na pewno sam początek, z trzema wielkimi przebojami pod rząd. "Modern Love" to jakby mocno uwspółcześniona wersja popu lat 50., z wyraźnymi odniesieniami do twórczości Little Richarda. Efekt okazuje się nieco kiczowaty, ale bardzo dobrze spełnia swoją użytkową rolę. Następnie rozbrzmiewa bardzo wygładzona wersja "China Girl", która do pierwowzoru się nie umywa, ale to wciąż świetna kompozycja, z jedną z najbardziej wyrazistych melodii na tej płycie. Dodatkowym atutem są tu naprawdę dobre, choć nazbyt powściągliwe, bluesrockowe solówki Vaughana. Pod numerem trzecim znajduje się natomiast ten najsłynniejszy utwór, tytułowy "Let's Dance". To chyba jedyne nagranie Bowiego, które kojarzą nawet osoby kompletnie nieinteresujące się muzyką. I akurat to jest naprawdę świetny przykład udanego kawałka radiowego: znakomite połączenie zaczerpniętych z disco/funku partii sekcji rytmicznej i dętej, bluesowej gitary, wyraźnych odniesień do muzyki z przełomu lat 50./60. (początek przypomina "Twist and Shout" w wersji Beatlesów) oraz ejtisowej produkcji. Nie można nie wspomnieć o autentycznie chwytliwej melodii. Do tego wersja albumowa jest niemal dwukrotnie dłuższa od singlowej, a tym samym nieco bardziej wykazać może się Vaughan i muzycy grający na dęciakach.

Potem, niestety, poziom bardzo mocno spada. Ballada "Without You" i nieco żywszy "Ricochet" okazują się kompletnie nijakie, by nie powiedzieć mdłe. W przypadku tego drugiego Bowie nie potrafił dogadać się z Rodgersem w kwestii aranżacji, więc nawet on sam od samego początku nie był zadowolony z efektu. Nieco lepsze okazują się dwa kolejne nagrania, bazujące na starszych kompozycjach. Szczególnie "Criminal World", z uwypukloną, funkową grą sekcji rytmicznej oraz mającym w końcu nieco więcej do zagrania Vaughanem. Podobnie, jak w tytułowym kawałku, zupełnie nie przeszkadza ejtisowe brzmienie, które wykorzystano tu ze smakiem. Niezłe jest też tutejsze wykonanie "Cat People (Putting Out Fire)", w którym zastosowano odwrotny zabieg niż w "China Girl" - utwór nabrał ostrości i energii, co wyszło mu zdecydowanie na dobre. Ponownie wykazać może się Vaughan, którego zaangażowanie było naprawdę dobrym pomysłem. Znów słabiej wypada finałowy "Shake It", dość banalna próba połączenia soulu z ejtisowym popem, w której trochę zaczynają doskwierać typowe dla tej dekady rozwiązania produkcyjne.

"Let's Dance" to album niewątpliwie mający spore grono zwolenników, przede wszystkim wśród miłośników mainstreamowu lat 80. Jednak ze względu na taki zwrot stylistyczny dorobił się też bardzo wielu wrogów. Nie jest to jednak aż tak złe wydawnictwo, jak sądzą niektórzy. Jeśli nie porównywać go z wcześniejszymi dokonaniami Davida Bowie, a właśnie z ejtisowym popem, to wypada naprawdę przyzwoicie. Przede wszystkim, jak na taką stylistykę stosunkowo mało tu kiczu, zaś sporo fajnie wplecionych smaczków, w tym nawiązań do innych rodzajów muzyki. Problemem są jednak nie zawsze dobre kompozycje. Pomijając trzy utwory, będące nowymi wersjami starszych nagrań, udane okazują się w zasadzie tylko "Let's Dance" i w mniejszym stopniu "Modern Love". Niby nie ma tu wiele tych ewidentnie słabszych kawałków, ale dość mocno rzutują na odbiór całości. David Bowie w latach 80. nagrał jeszcze dwa popowe albumy, "Tonight" i "Never Let Me Down", na których brak dobrych kompozycji okazał się jeszcze bardziej dojmujący, choć i na nich zdarzają się nieliczne przebłyski (np. "Loving the Alien", "Time Will Crawl"). W sumie dałoby radę z całej tej trylogii skompilować jeden mocny album, taki na co najmniej 7 w mojej skali.

Ocena: 6/10



David Bowie - "Let's Dance" (1983)

1. Modern Love; 2. China Girl; 3. Let's Dance; 4. Without You; 5. Ricochet; 6. Criminal World; 7. Cat People (Putting Out Fire); 8. Shake It

Skład: David Bowie - wokal; Nile Rodgers - gitara; Stevie Ray Vaughan - gitara; Carmine Rojas - gitara basowa; Bernard Edwards - gitara basowa (4); Omar Hakim - perkusja; Tony Thompson - perkusja; Sammy Figueroa - instr. perkusyjne; Robert Sabino - instr. klawiszowe; Stan Harrison - skasofon tenorowy, flet; Robert Aaron - saksofon tenorowy; Steve Elson - saksofon barytonowy, flet; Mac Gollehon - trąbka; Frank Simms, George Simms, David Spinner - dodatkowy wokal
Producent: Nile Rodgers i David Bowie


Komentarze

  1. Let's Dance to jeden z moich ulubionych albumów Bowiego - jestem dużym fanem całej trójki zaangażowanej w ten projekt. Sam Nile Rodgers jest świetnym muzykiem i kompozytorem, o czym świadczy całe jego bogate portfolio i oczywiście utwór tytułowy, na który miał ogromny wpływ. Bardzo fajnie i nieco równiej wypadła jego współpraca z Dianą Ross na albumie zatytułowanym po prostu Diana z 1980 roku - wszystkie kawałki to kompozycje autorstwa jego i Bernarda Edwardsa, więc każdy z nich ma w sobie coś ciekawego muzycznie. Polecam, jeśli chciałbyś trochę podrążyć temat tego rodzaju popu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Za dzieciaka bardzo lubiłem tę płytę. Masz rację, że jej największym problemem są dość słabe kompozycje. Kameleon jednak ponownie zmienił kolor i dostarczył coś całkiem ciekawego.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zamierzasz może zrecenzować kiedyś wspomnianego wyżej SRV?. Co do płyty Let's Dance bardzo ja lubię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam takich planów. Nie przekonały mnie jego solowe płyty. Wydają się takie jakieś sterylne, zbyt zachowawcze i pozbawione niezbędnej w takiej muzyce, czyli blues rocku, interakcji między muzykami.

      Usuń
    2. Bo to Stevie jest na pierwszym miejscu ,pozostali muzyce stanowią jedynie tło.Może to narcystyczne.Tak jak to było u Hendrixa czy potem u Satrianiego czy Vaia.

      Usuń
    3. Nie masz racji w kwestii Hendrixa. Na płytach studyjnych często tak było, ale na koncertach - szczególnie w czasach Band of Gypsys - cały zespół pełnił równorzędną rolę.

      Usuń
  4. Ta płyta ta przede wszystkim wielki prezent od Davida Bowie dla Iggy Pop'a, który dzięki tantiemom za "China Girl" wreszcie stał się milionerem i mógł zerwać z etykietą wiecznego pro-punka. Dzięki temu Iggy mógł później nagrywać sobie płyty z piosenkami francuskimi i zająć się egzystencjalnymi medytacjami, które zaowocowały w końcu piękną płytą "Free".
    A ja, chociaż nigdy nie byłem wielkim fanem Davida, płytę "Let's Dance" bardzo lubię. Bo przy całej popowości i braku genialnych kompozycji jest po prostu ładna. A w muzyce to też jest jakaś wartość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajnie to napisałeś.
      Ile jest takich płyt, po których krytycy się przejechali, a część słuchaczy ma do nich sentyment? (Electric Light Orchestra ''Time'', Queen ''Hot Space'')

      Usuń
  5. Nie cierpie "lets dance",przez jego ogranie przez radio.Za to Modern love czy criminal world są nawet dobre.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)