[Artykuł] 50 lat temu... 1970!



Lata 70. rozpoczęły się niezwykle efektownie. Ilość fantastycznych, nierzadko przełomowych albumów z samego 1970 roku może przytłaczać słuchaczy, którzy dopiero zaczynają nadrabiać zaległości. Dobre poznanie tak bogatego rocznika to zadanie na kilka lat. Sam z pewnością nie wszystko jeszcze przesłuchałem, pomimo ponad trzystu ocenionych płyt z tych dwunastu miesięcy, choć wydaje mi się, że niczego ważnego nie pominąłem. Nowe dziesięciolecie przyniosło istotne zmiany w muzycznym krajobrazie. Praktycznie do lamusa odeszły popularne pod koniec lat 60. style, jak rock psychodeliczny i blues rock, których miejsce zajęły już w pełni ukształtowany rock progresywny (włącznie ze swoimi lokalnymi, wyraźnie odrębnymi odmianami: krautrockiem i sceną Canterbury) oraz wciąż mocno osadzony w bluesie hard rock. Rozpad The Beatles i śmierć Jimiego Hendrixa symbolizowały zmianę warty na rockowej scenie. Natomiast w jazzie popularność zyskiwał podgatunek fusion, który za sprawą "Bitches Brew" Milesa Davisa wdarł się do mainstreamu. Równolegle rozwijał się zapoczątkowany parę lat wcześniej przez Johna Coltrane'a nurt spiritual jazzu, wypierając trudniejszy w odbiorze free jazz. Wciąż dobrze miały się też takie gatunki, jak folk czy soul.

W piątej odsłonie tego cyklu postanowiłem nieco zmienić formę i przybliżyć najciekawsze albumy 1970 roku, ale z pominięciem tych najbardziej znanych. Na poniższej liście nie ma zatem wydawnictw Milesa Davisa, Pink Floyd, King Crimson, Jimiego Hendrixa, The Doors, Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple, The Who, The Stooges, Derek & the Dominos, Santany, Jethro Tull czy Emerson, Lake & Palmer, nie mówiąc już o Beatlesach, którzy i tak w tym roku się nie popisali. Wybór ograniczyłem do dwudziestu tytułów. Zdarzają się wśród nich albumy kultowe, doskonale znane wielbicielom reprezentowanej przez nie stylistyki, a czasem nawet popularne w chwili wydania, ale dziś już praktycznie całkiem zapomniane lub lekceważone przez głównonurtowe media. Celowo pominąłem wydawnictwa, których jeszcze nie recenzowałem, ale zamierzam zrobić to w ciągu najbliższych miesięcy. Kolejność pozycji na liście jest alfabetyczna (według imienia artysty lub nazwy zespołu), dlatego nie należy się nią sugerować. Kliknięcie w tytuł spowoduje przekierowanie do recenzji danego albumu.



Któż mógł lepiej rozwijać muzyczne idee Johna Coltrane'a niż muzyk jego zespołu i żona w jednej osobie? Alice proponuje tu muzykę zawieszoną gdzieś pomiędzy jazzowym głównym nurtem i awangardą, przesiąkniętą mistycznym klimatem Dalekiego Wschodu. Najlepiej słychać go w "Blue Nile", gdzie odpowiedni nastrój kreują dźwięki harfy i fletów. Jednak moim faworytem jest nagranie tytułowe z hipnotycznym basem Rona Cartera oraz porywającymi partiami saksofonów Pharoaha Sandersa i Joe Hendersona.



Pierwsze naprawdę wielkie dzieło krautrockowej sceny, zarówno jeśli chodzi o objętość (materiał wypełnia dwie płyty winylowe), jak i jakość muzyki. Najciekawiej wypadają tutaj jamy, przesycone narkotycznym klimatem, lecz świadczące także o sporej kreatywności muzyków, potrafiących ciekawie obejść swoje techniczne ograniczenia.


Chicagowski ansambl kojarzony jest przede wszystkim ze stylistyką freejazzową. Jednak na tym wydawnictwie - będącym ścieżką dźwiękową tak samo zatytułowanego francuskiego filmu - pokazuje bardziej przystępne oblicze, czego najlepszym przykładem rozpoczynający go "Thème De Yoyo", niezwykle przebojowy kawałek o niemalże tanecznym charakterze. Nie jest to jednak całkowicie mainstreamowe granie, zespół nie wyrzeka się artystycznych ambicji.


Hard rock z dużą ilością organów Hammonda oraz wyraźnymi, choć zachowawczymi próbami wejścia na bardziej progresywne terytorium. W tamtym czasie takie granie było jeszcze całkiem świeże, a wykonanie stoi tu na naprawdę niezłym poziomie. Zresztą i same kompozycje - na czele z posępnym kawałkiem tytułowym - wypadają bardzo solidnie. Więcej na temat tego wydawnictwa oraz zespołu możesz przeczytać w moim artykule z 39. numeru magazynu "Lizard".


Efekt kooperacji dwóch czechosłowackich zespołów: bluesrockowo-progresywnego Blue Effect (bardziej znanego pod nazwą Modrý Efekt) oraz freejazzowego Jazz Q Praha (później grającego w stylistyce fusion). Z koniunkcji tej powstał prawdziwie unikalny album, interesująco łączący ambitniejsze formy jazzu i rocka w dość eklektyczną, ale spójną całość.



Album jedyny w swoim rodzaju, unikalne połączenie elektrycznego brzmienia fusion z uduchowionym nastrojem spiritual jazzu. Uwagę zwracają fantastyczne partie lidera na wibrafonie oraz Harolda Landa na saksofonie, jednak tym, co najbardziej odróżnia "Now!" od zbliżonych stylistycznie wydawnictw, jest wokal. Bardzo dużo wokalu, czasem o quasi-operowym charakterze, trochę w stylu późniejszych dokonań francuskiej Magmy.


Płyta równie zwariowana, co poprzedzająca ją "Trout Mask Replica", w podobny sposób łącząca korzenny blues z free jazzem, wprowadzająca wszakże nowe rozwiązania, jak prominentna obecność marimby. Jest to też album znacznie krótszy i zawierający nieliczne momenty wytchnienia, dzięki czemu wydaje się odrobinę bardziej przystępny.


Powszechnie największym uznaniem cieszy się następny album kanterberyjskiego kwartetu, "In the Land of Grey and Pink", jednak moim zdaniem to tutaj muzycy osiągnęli swój absolutny szczyt. Longplay doskonale łączy popową melodyjność i delikatność z całkiem ambitnymi kompozycjami oraz aranżacjami, nierzadko skierowanymi w stronę jazz-rocka.


Jak na standardy tego zespołu, eponimiczny debiut to jeszcze całkiem zachowawcze i konwencjonalne wydawnictwo. Jednak już tutaj słychać bardzo duże ambicje, skłonność do mieszania nierzadko odległych inspiracji, bogate instrumentarium czy charakterystyczne podejście do melodii (nierzadko bardzo chwytliwych) oraz wielogłosowych partii wokalnych.


Mało znane wydawnictwo, będące być może najlepszym przykładem free jazzu w wykonaniu Brytyjczyków. John Surman, uzdolniony klarnecista i saksofonista, nawiązuje tu raczej do amerykańskich mistrzów takiego grania, z naciskiem na Johna Coltrane'a, niż do bardziej radykalnej europejskiej odmiany stylu. To tylko pięć, jednak pomysłowo zróżnicowanych utworów, tworzących naprawdę interesującą całość.


Już sama obecność w składzie Herbiego Hancocka i Dona Cherry'ego sugeruje wysoką jakość. Wielbiciele pianisty mogą być jednak zdziwieni tym materiałem, wpisującym się w stylistykę spiritual jazzu. Muzycy sięgają tutaj wprost do swoich afrykańskich korzeni, a całość przesycona jest wręcz rytualnym klimatem. Jednocześnie jest to wszystko całkiem przystępne, a momentami wręcz autentycznie przebojowe ("Maulana").


Jedna z najwcześniejszych oraz najlepszych odpowiedzi na dokonania Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath. Niemiecki zespół (z brytyjskim wokalistą) nie ogranicza się jednak do kopiowania tamtych zespołów, lecz wzbogaca ich stylistykę o własne pomysły. Słychać, że muzycy posiadają całkiem spory warsztat wykonawczy. Szkoda tylko, że na kolejnych płytach zgubiły ich zbyt duże ambicje i już nigdy nie zbliżyli się do poziomu debiutu.


Jedno z ciekawszych dokonań Faraona, choć - w zasadzie słusznie - nie tak uznane, jak "Karma" czy "Black Unity". To jednak wciąż świetny spiritual jazz, bardzo mocno nawiązujący do afrykańskich tradycji muzycznych (przede wszystkim za sprawą wszechobecnych, polirytmicznych perkusjonalii), w pierwszej, bardziej ekspresyjnej połowie ciążący nieco w stronę free jazzu, natomiast w drugiej stawiający na mistyczny klimat.


Zawarty tu materiał jest jeszcze mocno osadzony w poprzedniej dekadzie - to niemal podręcznikowy przykład brytyjskiego bluesa, z domieszką amerykańskiego grania w stylu Chicago czy Blood, Sweat and Tears. Jest to jednak tak bardzo bezpretensjonalna, wyluzowana i energetyczna muzyka, przyciągająca uwagę całkiem zgrabnymi melodiami oraz dość pomysłowymi, różnorodnymi aranżacjami, że nie mogłem jej pominąć w tym zestawieniu.


Cztery 20-minutowe, zróżnicowane utwory, odchodzące od rockowych korzeni ("Moon in June") w stronę zelektryfikowanego free jazzu ("Facelift"), davisowego fusion ("Slightly All the Time") i minimalizmu ("Out-Bloody-Rageous"). Jeden z najwybitniejszych albumów nagranych przez muzyków wywodzących się z rockowych kręgów, którego wielkości nie umniejsza nawet fatalna produkcja.


Pomimo kompletnej porażki komercyjnej, zawarta tu muzyka nie ustępuje ówczesnym dokonaniom tych najbardziej znanych rockowych wykonawców. Brzmieniowo jest to hard rock, ale złożone kompozycje wskazują na znacznie szersze inspiracje, zbliżając się do rocka progresywnego, a momentami zahaczając nawet o jazz-rock. Skojarzenia często idą też w stronę koncertowych improwizacji w stylu Cream lub Hendrixa. 


Artysta nie porzuca tu całkiem swoich folkowych korzeni, ale proponuje muzykę o zdecydowanie eksperymentalnym charakterze, nierzadko pozbawioną rytmu, a czasem nawet melodii w powszechnym rozumieniu tego słowa. Powstało unikalne dzieło, świadczące o dużej kreatywności Buckleya, potwierdzające też jego wokalny talent i wszechstronność.


Nie mogło zabraknąć na tej liście reprezentanta serii Polish Jazz, tym bardziej, że debiutanckie dzieło trębacza to jedna z największych pereł w tym cyklu. Kwintet Stańki proponuje bardzo ekspresyjną muzykę o zdecydowanie freejazzowym charakterze, w duchu dokonań Ornette'a Colemana, niepozbawioną wszakże dużej dawki liryzmu, lecz nade wszystko świadczącą o dużej kreatywności i doskonałym zgraniu instrumentalistów.


Drugi album zespołu stworzonego przez współpracowników Milesa Davisa - Tony'ego Williamsa, Johna McLaughlina i Larry'ego Younga, tym razem wspartych przez Jacka Bruce'a z Cream - to świetna kontynuacja debiutanckiego "Emergency!". Mieszanka jazzowej finezji z ostrym, rockowym brzmieniem gitary oraz psychodelicznymi partiami organów, sprawdza się tutaj niemalże równie wspaniale.


Już na poprzednim, wydanym w tym samym roku albumie muzycy zaprezentowali swoją własną wizję rocka progresywnego, czerpiącą wiele z nowoczesnego jazzu i współczesnej poważki. Tutaj natomiast pokazali jego znacznie dojrzalsze oblicze. Moim zdaniem nawet ciekawsze niż na słynniejszym następcy, "Pawn Hearts". Zwraca uwagę bardzo kreatywne i oryginalne podejście do kompozycji i aranżacji, fantastyczne wykonanie, ale też całkiem zgrabne melodie, dzięki którym całość jest całkiem przystępna.

Komentarze

  1. Dziękuję za świetną rekomendacje albumu T2 dzięki panu poznałem ten album i słucham codziennie

    OdpowiedzUsuń
  2. Podobnie jak third ktoego 3 lata temu nie byłem w stanie przesłuchać potem było lepiej a po pana recenzji przesłuchałem jescze raz i dzis uważam to podobnie jak pan za arcydzieło muzyki

    OdpowiedzUsuń
  3. O płytach Buckley'a i Beefhearta zdecydowanie warto przypominać, to moim zdaniem jedne z największych osiągnięć muzyki rockowej.
    BTW, będziesz recenzował "Topography of the Lungs"? To też jedna z ważniejszych płyt z tego roku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niewykluczone, że będzie i taka recenzja.

      Usuń
    2. Opublikujesz też pełną listę wartych uwagi albumów?

      Usuń
    3. Postanowiłem zrezygnować z tego rozwiązania. Takie długie listy odnoszą chyba odmienny skutek od zamierzonego - nie zachęcają do sprawdzenia poszczególnych pozycji, jeśli wielu z nich się nie zna.

      Usuń

  4. Ja na swojej półce mam
    Black sabbath
    Paranoid
    In rock
    In the wake of poseidon
    Lizard
    Death walks behind you
    Emerson,Lake and Palmer
    Atom heart mother
    Third
    Abraxas
    Led Zeppelin 3
    Morrison hotel
    Trespass


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tej listy mam wszystko, oprócz Floydów, Santany i Doorsów. Mam za to sporo innych ;)

      Usuń
    2. Wierze panu czytałem wszystkie pana recenzje tych płyt jutro biore sie za caravan

      Usuń
  5. Mam wylistowanych 526 płyt z 1970 do przesłuchania w 2022 roku ;) ciekawe czy o jakiejś ważnej zapniałem

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sadze, że to raczej przegięcie w drugą stronę. Większość tych płyt już pewnie znasz - w wersji innych wykonawców. Lepiej słuchać tego, co faktycznie jest w różnych miejscach polecane u nie zatrzymywać się na długo w jednym roku. W innych latach są z pewnością ciekawsze rzeczy od jakiejś wtórnej, trzeciorzędnej psychodelii czy zapomnianego przez wszystkich bluesa.

      Usuń
    2. Ale przecież pomniejszy twórca jazzu z lat 50-tych czy 60-tych zmiótłby ze sceny dzisiejszych gigantów. Z tych dobrych lat dla danego gatunku warto znać więcej płyt. Podobnie jest chyba z psychodelią, najlepsze rzeczy nagrywali twórcy, którzy nie pojawiają się w rankingach.

      Usuń
    3. Zgadza się, jest tam mnóstwo takich albumów. Tyle tylko, że to mnóstwo to jakieś maks. 200 tytułów. A na pewno znacznie mniej niż 526 (abstrahując już od tego, że noisre z pewnością zna już kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset albumów z tego roku). Większość tych faktycznie wartościowych wydawnictw została doceniona - np. w rankingu RYM, gdzie wysokie pozycje zajmują nawet rzeczy dość niszowe - dlatego poznaje się je raczej na początku zagłębiania się w dany rocznik. Później coraz trudniej trafić na coś ciekawego. Ja po ponad trzystu przesłuchanych płytach z 1970 roku nie sięgam już w ogóle po przypadkowe tytuły z tego okresu, tylko po albumy polecany przez osoby o w miarę podobnym guście do mojego.

      Usuń
    4. Zdecydowanie 526 albumów to strata czasu. Do 200 bym się ograniczył.

      Usuń
    5. Tak z ciekawości: co sądzisz o "Moondance" Van Morrisona (czy jego nieobecność tutaj jest znacząca?) i "Cycle Is Complete" Bruce'a Palmera?

      Usuń
    6. Z premedytacją opisałem wyłącznie albumy, które już wcześniej recenzowałem, żeby przypomnieć o ich istnieniu. Możliwie, że Morrison doczeka się recenzji. "Moondance" odebrałem pozytywnie, choć bez wielkiego zachwytu, ale jeszcze musiałbym go sobie przypomnieć. Tego drugiego albumu nie znam, ale dopiszę sobie na listę płyt do poznania.

      Usuń
  6. Do noisre PUP sie o ciebie pyta

    OdpowiedzUsuń
  7. Tymczasem na okładce wpisu widnieje kolaż na którym są najpopularniejsze albumy 1970r. Sprytne panie kierowniku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kolaż nawiązuje do poprzednich z tego cyklu, na których też są wymieszane okładki najpopularniejszych i mniej znanych albumów. Zresztą w tekście są wspomniani wszyscy wykonawcy z kolażu. Początek artykułu jest krótkim podsumowaniem całego roku.

      Usuń
  8. Dlaczego płyta "As Your Mind Flies By" właśnie z 1970r. Otrzymała tak niską ocenę? Uważam że niesłusznie, nie jest to muzyka bardzo dobra czy wybitna w kategoriach proga ale jest przyzwoita.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tego samego powodu, dlaczego podobnie ocenione inne retro-progi (to w końcu granie bliższe The Nice, Moody Blues czy Procol Harum niż choćby nawet Pink Floyd, Genesis czy Camel). Problemem jest łączenie piosenkowej naiwności i ogólnej prostoty z dużym nadęciem.

      Usuń
  9. Przyznm że z tego przesłuchałem tylko albumów;Stanki,Alice coltrane(dawno) i Yeti w połowie.Niekóre rzeczy mnie w ogóle nie mobchodzą:Van der Graf i Captian beefhert.
    Art ensemble of Chicago polecam cover Purple Haze -Hendrixa.Nigdy nie słyszałem lepszej przerb.utworu rockowego na jazz-swing.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, nie wiedziałem o istnieniu tej wersji "Purple Haze". AEoC podeszli do tego utworu w zaskakująco zachowawczy sposób. W efekcie jest to bardzo fajna ciekawostka dla wielbicieli Hendrixa, ale w kategorii jazzu nie jest to nic wybitnego. Do twórczości gitarzysty trochę bardziej twórczo podszedł swego czasu Gil Evans.

      Usuń
    2. "Purple Haze" najlepsza jest wersja Zappy!

      Usuń
  10. Czy Ty słuchasz już tylko nowych płyt? Ostatnio odkryłem niezły jak mi się wydaje free jazz, Svein Finnerud Trio - Plastic Sun (1970), i jestem zaskoczony że nie masz go w ocenionych.

    Uważasz że w muzyce z przeszłości poznałeś już wszystko co jest warte uwagi?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba trochę za szybko na takie stwierdzenia, skoro jeszcze w zeszłym tygodniu intensywnie nadrabiałem jazz z lat 50., co widać na moim RYMie. Ale faktycznie, chętniej sięgam po nowe wydawnictwa, bo wśród starszych - szczególnie z lat 60. i 70. - natrafiam już tylko na takie, które brzmią jak kolejna wariacja na temat czegoś, co już wielokrotnie słyszałem. Zapewne jest tam jeszcze trochę muzyki godnej uwagi, ale zanim na coś takiego trafię, musiałbym się przekopać przez dziesiątki czy setki płyt mniej ciekawych.

      Dzięki za polecajkę. Faktycznie nie wiedziałem o istnieniu takiego albumu, ale nie wiem co w tym dziwnego - na RYM oceniły go ledwie 43 osoby, razem z Tobą, więc musi to być słabo znane nawet wśród wielbicieli gatunku.

      Usuń
    2. Rzuciło mi się w oczy, że część niedawno wystawionych ocen tyczy się albumów które już znasz, a nawet zrecenzowałeś - vide ostatnie Kraftwerki i Tandżeriny, a przede wszystkim dochodzą płyty wydane w 2022. Stąd mój wniosek.

      Z jednej strony tak, ale wiem że nie siedziałeś w europejskim free jazzie od 5 minut, stąd moje mimo wszystko zaskoczenie, bo nierzadko oceniałeś mniej znane płyty.

      Usuń
    3. Zawsze jak coś kupuję na fizycznym nośniku, to klikam "bump", żeby przy ocenie była data zakupu, nie pierwszego odsłuchu.

      Posłuchałem poleconego albumu. Przyjemnie granie, ale niczego mi nie urwało. I w sumie bardziej podchodzi pod fusion niż free, choć to drugie też tam jest. Ta sama sekcja rytmiczna w tym samym roku zagrała na innym albumie w podobnych klimatach - "Min Bul" tria Min Bul. Moim zdaniem dużo ciekawsze wydawnictwo, choć może być też tak, że na moją opinię wpływa to, że tamten longplay poznałem wcześniej, gdy znałem mniej jazzu i dlatego mógł mnie czymś zaskoczyć. Tak czy inaczej, polecam sprawdzić.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)