[Recenzja] T2 - "It'll All Work Out in Boomland" (1970)



Cykl "Trzynastu pechowców" - część 3/13

T2 to jeden z tych niezliczonych zespołów, które nigdy nie zaznały sławy. A zarazem jeden z nielicznych, który naprawdę miał predyspozycje, by cieszyć się znacznie większym zainteresowaniem. Tworzący go muzycy posiadali wysokie, jak na zespół rockowy, umiejętności wykonawcze, byli też całkiem przyzwoitymi kompozytorami. A grana przez nich muzyka mieściła się mniej więcej w połowie drogi między dwoma popularnymi wówczas stylami: hard rockiem oraz rockiem progresywnym. T2 potrafiło czerpać z obu co najlepsze, jednocześnie nie popełniając częstych w nich błędów. Coś jednak poszło nie tak i zespół w czasie swojej działalności nie został zauważony. Być może przez natłok genialnych wydawnictw, jakie ukazały się na przełomie lat 60. i 70., a może przez podpisanie kontraktu z Decca Records, która słynęła z tłoczenia płyt w dość małych nakładach oraz zaniedbywania promocji swoich podopiecznych. 

Zespół T2 pojawił się znikąd, wydał zaledwie jeden, za to zaskakująco dojrzały album, po czym słuch o nim zaginął. Może trochę przesadziłem z tym pojawieniem się znikąd. Bo chociaż grupa nie została założona przez powszechnie uznanych muzyków - jak popularne w tamtym czasie tria Cream i Emerson, Lake & Palmer - to jednak jej członkowie mieli już pewne doświadczenie, a nawet jakąś rozpoznawalność na brytyjskiej scenie muzycznej. Śpiewający perkusista Pete Dunton i basista Bernard Jinks pod koniec lat 60. grali w zespołach Neon Pearl i Please (ich nagrania zostały oficjalnie wydane dopiero wiele lat później). Następnie Dunton dołączył do grupy Gun (nie zagrał jednak na żadnym z jej albumów), a Jinks założył zespół Bulldog Breed, z którym nawet udało mu się wydać album ("Made in England", 1969). Już po jego premierze, do składu dołączył Dunton, a także 17-letni gitarzysta i klawiszowiec Keith Cross. Z czasem w grupie została tylko ta trójka, która postanowiła porzucić coraz bardziej odchodzącą do lamusa psychodelię na rzecz ostrzejszego i bardziej złożonego grania. Jednocześnie zmienili nazwę, najpierw na Morning, a następnie na enigmatyczną T2.

Wydany w sierpniu 1970 roku album "It'll All Work Out in Boomland" składa się zaledwie z czterech utworów. Trzy krótsze zajmują pierwszą stronę winylowego wydania. Już na otwarcie rozbrzmiewa porywający, blisko dziewięciominutowy "In Circles", w którym nie brakuje gitarowego czadu, jednak ostrym partiom Crossa nie można odmówić finezji. Odpowiednio ciężka, wyrazista sekcja rytmiczna również gra w niebanalny, dość złożony sposób. Słychać, ze instrumentaliści są ze sobą świetnie zgrani. Całości dopełnia może niezbyt charakterystyczny, ale niezły śpiew Duntona. "J.L.T." to dla odmiany subtelna, nieco oniryczna ballada. Hipnotyzującej, stopniowo nabierającej dynamiki grze sekcji rytmicznej towarzyszą partie gitary akustycznej, pianina i melotronu oraz smutny śpiew, a w końcówce pojawiają się także instrumenty dęte. Znów bardziej rozbudowany "No More White Horses" zdaje się łączyć oba te podejścia, przeplatając ostrzejsze i balladowe fragmenty. Uwagę zwraca świetna gra sekcji rytmicznej, momentami lekko jazzująca gitara, a także podniosłe partie dęciaków. W tym nagraniu zespół najbardziej zbliżył się stylistycznie do rocka progresywnego. Bo ponad dwudziestominutowy, zajmujący całą stronę B "Morning" więcej ma wspólnego z koncertowymi jamami ówczesnych grup rockowych, do których punktem wyjścia były proste piosenki. Tak właśnie brzmi to nagranie - jak rozimprowizowana wersja dość zwyczajnego kawałka, którego fragmenty (to te części z wokalem) są porozrzucane pomiędzy długimi sekcjami instrumentalnymi (często naprawdę fajnymi). Mam jednak wrażenie, że pod koniec muzykom trochę już zabrakło pomysłów. Utwór mógłby być krótszy, a wówczas na płytę wszedłby jeszcze któryś z bardzo udanych odrzutów, które można znaleźć na kompaktowych reedycjach: czadowy "CD" lub częściowo balladowy "Questions and Answers".

"It'll All Work Out in Boomland" to jednak wciąż bardzo dobry album, który tak naprawdę niewiele ustępuje wielu znacznie od niego popularniejszym wydawnictwom z tamtych lat. T2 niewątpliwie miał potencjał, który z czasem mógłby zostać jeszcze lepiej spożytkowany. Trio przygotowało co prawda materiał na drugi album, który jednak nie został nigdy profesjonalnie zarejestrowany ze względu na odejście ze składu Keitha Crossa i zawieszenie działalności. Wcześniej zespół zdążył nagrać tylko demo, które zostało wydane na płycie po raz pierwszy w 1997 roku pod tytułem "T.2.", a następnie kilkakrotnie wznawiane jako "Fantasy" lub "1970". Pomimo fatalnej jakości brzmienia słuchać nie mniej porywające wykonanie i co najmniej tak samo udane kompozycje. W latach 90. pod szyldem zespołu ukazały się też trzy zupełnie premierowe albumy (nagrane bez udziału Crossa i Jinksa), ale od nich lepiej trzymać się z daleka.

Ocena: 8/10



T2 - "It'll All Work Out in Boomland" (1970)

1. In Circles; 2. J.L.T.; 3. No More White Horses; 4. Morning

Skład: Peter Dunton - wokal i perkusja; Keith Cross - gitara, instr. klawiszowe, dodatkowy wokal; Bernard Jinks - gitara basowa, dodatkowy wokal
Producent: Mike Dunne


Komentarze

  1. Kiedy nagrywali ten album miałem 11 lat lecz nigdy o nich nie słyszałem. Zaintrygowany tą recenzją kupiłem go na ITunes (btw: tylko $4.99!!).Wow!! Wspaniała muzyka a kompozycja "Morning" to jest moim zdaniem arcydzieło! Słychać tam King Crimson, Pink Floyd, mroczną stronę Cream i Jimmi Hendrix Experience, ELP, niesamowity utwór. Faktycznie żeby to ogarnąć potrzeba kilkunastu przesłuchań.
    Szkoda że "Fantasy" nie jest dostępne na ITunes ale podobno można znaleźć CD na eBay. Dzięki wielkie za tą recenzję!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki tobie poznałem jeszcze jeden świetny zespół (o którym nigdy nie słyszałem i pewnie bym nie usłyszał). Niby jedna płyta, a jednak rewelacyjna. Dzięki.

    OdpowiedzUsuń
  3. W utworze ,,Morning'' (dokładnie 16:34) słyszę chyba pierwszy blast bit w historii muzyki rockowej :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Kolejna płyta po Warpig, którą ostatnio przesłuchałem i którą jestem bez opamiętania zafascynowany. Co tu dużo pisać, to jest genialna płyta na poziomie najsłynniejszych albumów tamtych czasów. Takie granie właśnie kocham. Paweł masz bardzo ważną misję wyszukiwania takich cudów :-) Mam nadzieję, że jeszcze wiele takich płyt uda Ci się wyszperać i napisać recenzję. Czekamy. dzięki!!!

    OdpowiedzUsuń
  5. Płyta Fantasy, o której jest tu również mowa, pod żadnym względem nie jest słabsza od debiutu. To wciąż genialne granie na najwyźszym poziomie. Faktycznie brzmienie jest fatalne, ale szybko się o tym zapomina bo muzyka broni sie sama.

    OdpowiedzUsuń
  6. Jakość okładki tego albumu jest odwrotnie proporcjonalna do jakości muzyki na nim zawartej. Z płytą tą mam jeden, duży problem: jak już jej wysłucham, to potem przez dwa dni jej motywy siedzą mi w głowie (i nie chcą wyjść). ;-D No nic, trzeba jakoś z tym żyć.

    OdpowiedzUsuń
  7. Pawle, która płytę wolisz, i którą uważasz za lepszą, tę recenzowaną tutaj, czy debiut Lucifer's Friend?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lucifer's Friend to właściwie stricte hardrockowe granie, w znacznym stopniu będące po prostu wariacją na temat Black Sabbath, Led Zeppelin i Deep Purple, choć fajnym urozmaiceniem są tam te transowe fragmenty instrumentalne. W takiej stylistyce nie powstało wiel równie dobrych lub lepszych płyt. Z kolei T2 miał na pewno większe ambicje, starał się odejść od piosenkowych form i grać w nieco bardziej złożony sposób. Wciąż jednak album ten broni się lepiej w kategorii hard rocka niż rocka progresywnego, bo jak na ten drugi styl - jest to raczej przeciętne. Więc można powiedzieć, że muzycy Lucifer's Friends lepiej mierzyli siły na zamiary. Na pewno mieli też wokalistę o większych umiejętnościach. W dodatku to ich album mam w kolekcji, a T2 nie mam ;) Myślę jednak, że oba grały naprawdę dobry hard rock. Przynajmniej na swoich debiutach, które należą do czołówki tego stylu. Spokojnie mogą konkurować z najlepszymi albumami tzw. "wielkiej trójki", a niewiele jest takich płyt.

      Usuń
    2. O dziwo ta płyta T2 w formie cd i winyl jest na Allegro.

      Usuń
    3. Bo teraz to jest całkiem popularna rzecz, podobnie jak inne NKR-y, które nieznane były co najwyżej do lat 90.

      Usuń
    4. Chyba już Ci się o to pytałem, ale zapytam jeszcze raz. Jakie są Twoje ulubione NKR-y? No wiesz, te mało/mniej znane płyty. Wiem, że niektóre albumy ciężko czasami ocenić w kategorii znane/nieznane, ale masz jakieś swoje typy?

      Usuń
    5. To zależy, co rozumiesz przez NKR, bo różne definicje widziałem. Czy wszystkich wykonawców z lat 60. I 70., którzy obecnie są za mało popularni, by mieć wkładkę w najbardziej znanym polskim piśmie tylko o rocku, czy z wykluczeniem tych, którzy pewne sukcesy odnosili w czasie swojej działalności lub grali muzykę z założenia niszową? Jeśli to drugie, to odpowiedzią jest cykl "Trzynastu pechowców" ;) East od Eden lub Lucifer's Friend nie uważam za NKR-y.

      Usuń
  8. Między T2 i U2 jest różnica jednej literki i wielkiej jakościowej przepaści

    OdpowiedzUsuń
  9. Bas w pierwszym kawałku brzmi jak third stone from the sun Hendrixa. Przypadek? ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)