[Recenzja] Lucifer's Friend - "Lucifer's Friend" (1970)



Lucifer's Friend nie zdobył nigdy wielkiej popularności, jednak bez wątpienia należy do hardrockowej czołówki. Korzenie zespołu sięgają 1969 roku, kiedy to brytyjski wokalista John Lawton (późniejszy członek Uriah Heep), po rozpadzie swojego ówczesnego zespołu, przeprowadził się do Niemiec. Tam poznał czwórkę instrumentalistów występujących pod szyldem The German Bonds. Muzycy postanowili połączyć siły, po czym przybrali nazwę Asterix i już na początku 1970 roku wydali swój debiutancki longplay. Zawartość eponimicznego albumu to jednak bardzo przeciętny hard rock. Sprawnie wykonany, jednak kiepski kompozytorsko. W dodatku brzmiący dość archaicznie na tle ówczesnych dokonań czołowych przedstawicieli ciężkiego grania (zwłaszcza partie wokalne, tkwiące w poprzedniej dekadzie). Najwyraźniej tak samo uważali muzycy, którzy szybko odcięli się od tego wydawnictwa, zmieniając nazwę na Lucifer's Friend i nagrywając swój "drugi debiut" (znów zatytułowany tak samo, jak zespół), wydany jeszcze pod sam koniec 1970 roku. Ten restart okazał się znakomitym pomysłem. Zwłaszcza że teraz muzycy postanowili inspirować się najlepszymi i przetwarzać te wpływy na swój własny sposób.

Na "Lucifer's Friend" wyraźnie słychać, że John Lawton był pod wrażeniem Led Zeppelin i śpiewu Roberta Planta, klawiszowiec Peter Hecht uwielbiał Deep Purple i Uriah Heep (gra głównie na organach Hammonda), a gitarzysta Peter Hesslein dodał ciężar i ponury klimat kojarzący się z Black Sabbath. Całości dopełnia wyraźnie zaznaczająca swoją obecność sekcja rytmiczna złożona z basisty Dietera Hornsa, którego partie nierzadko pełnią funkcję melodyczną lub solową, oraz perkusisty Joachima Rietenbacha. Na pewno nie można przyczepić się do wykonania. Lawton - co niezwykle rzadkie u wokalistów mniej znanych grup - posiada bardzo charakterystyczny głos o dość szerokiej skali i autentyczne umiejętności korzystania z niego (choć nierzadko zdarza mu się popadać w dość pretensjonalną manierę). Natomiast instrumentaliści posiadają wystarczające umiejętności do grania takiej muzyki, może nawet odrobinę trochę powyżej średniej, ale co bardzo ważne - nie próbują przeskoczyć swoich możliwości, tylko starają się jak najlepiej je wykorzystać. Poszczególne partie świetnie się uzupełniają, w czym jest też zasługa bardzo dobrej produkcji - żaden instrument ani wokal się nie wybija, nic też nie jest wycofane.

Wzorce są oczywiste, więc trudno tutaj mówić o szczególnym nowatorstwie. Pamiętać jednak trzeba, że praktycznie cały hard rock polega na powielaniu w różnych proporcjach dokonań Led Zeppelin, Black Sabbath i Deep Purple. Przewaga Lucifer's Friend nad innymi naśladowcami polega po pierwsze na tym, że niemiecka grupa zadebiutowała na tyle szybko, że tego typu granie wciąż było czymś stosunkowo nowym i świeżym. Po drugie, jej pierwszy album jest jedną z dosłownie kilku płyt w tym stylu, które tylko nieznacznie ustępują największym dokonaniom słynnej trójcy. Zespół stawia tu przede wszystkim na bardzo energetyczne granie, nie tracąc czasu na żadne ballady, ani kawałki w innych muzycznych stylach. Poszczególne nagrania nie zlewają się jednak ze sobą, każde wypada dość charakterystycznie.

Zaczyna się od rozpędzonego, proto-metalowego "Ride the Sky", zaskakującego dźwiękami waltorni, na której zagrał Hecht. Co ciekawe, motyw ten bardzo przypomina słynną wokalizę Planta z "Immigrant Song" z wydanego dopiero w październiku 1970 roku "Led Zeppelin III"  (muzycy Lucifer's Friend mogli jednak usłyszeć go już latem, podczas niemieckich występów Brytyjczyków lub po prostu mieli wspólną inspirację). O dziwo, takich stricte czadowych kawałków nie ma tu wiele. Poza otwieraczem można wymienić właściwie tylko "In the Time of Job When Mammon Was a Yippie" (z najlepszym, najbardziej nośnym riffem na płycie) oraz "Baby You're a Liar", choć w tym drugim pojawiają się krótkie, klimatyczne zwolnienia. Pozostałe nagrania są już nieco bardziej rozbudowane i na większą skalę wykorzystują dynamiczne kontrasty oraz zmiany tempa. W "Everybody's Crown", "Toxic Shadow" (z chyba najbardziej chwytliwym refrenem) i "Free Baby" pojawiają się całkiem ciekawe, klimatyczne zwolnienia, z hipnotyzującymi partiami basu oraz nie mniej ciekawymi partiami gitary i organów. W tych fragmentach zespół już tak bardzo nie kojarzy się z wielką hardrockową trójką, bliżej mu do psychodelii lub nawet krautrocka, a takie zestawieni brzmi już dość oryginalnie. "Keep Goin'" dla odmiany zawiera więcej stonowanych fragmentów, jednak nie brakuje zaostrzeń. Z kolei w tytułowym "Lucifer's Friend" znów dominuje czadowanie, ale równoważą je klimatyczne refreny - tutaj akurat te zwolnienia wypadają nieco kiczowato, głównie za sprawą wokalnego patosu.

Z debiutanckim dziełem Lucifer's Friend obowiązkowo powinien zapoznać się każdy wielbiciel hard rocka. Choć album nie osiągnął żadnych komercyjnych sukcesów - i to pomimo dość dobrej dostępności, dzięki wydaniom w większości cywilizowanych krajów (grupa miała kontrakt z wytwórnią Phillips) - to nie potrafiłbym wskazać wiele wydawnictw w tym stylu lepszych od tego. W sumie jest to jeden z nielicznych hardrockowych longplayów, które warto znać nawet wtedy, gdy raczej nie przepada się za taką stylistyką, ale docenia się niektóre pozycje. Ja sam rzadko już wracam do takiego grania, ale debiut Lucifer's Friend wciąż cenię.

Ocena: 8/10



Lucifer's Friend - "Lucifer's Friend" (1970)

1. Ride the Sky; 2. Everybody's Clown; 3. Keep Goin'; 4. Toxic Shadows; 5. Free Baby; 6. Baby You're a Liar; 7. In the Time of Job When Mammon Was a Yippie; 8. Lucifer's Friend

Skład: John Lawton - wokal; Peter Hesslein - gitara, dodatkowy wokal, instr. perkusyjne; Peter Hecht - instr. klawiszowe, waltornia (1); Dieter Horns - gitara basowa, dodatkowy wokal; Joachim Rietenbach - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Herbert Hildebrandt i Lucifer's Friend


Komentarze

  1. Klasyka. Nic dodać, nic ująć. Szkoda, że następne albumy tej grupy były... jazzujące... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba tylko sam lucyfer wie dlaczego ten album nie stał się kanonem hard rocka tak jak np. In Rock czy Paranoid. W mojej ocenie w pełni na to zasługuje, chociaż brakuje mu jednego ponadczasowego utworu, który by był wizytówką płyty. Ogień i energia jakie biją z tych utworów są niesamowite i doprawdy oprócz wielkiej trójki Hard Rocka (Purple, Sabbath i Zeppelin) mało było grup grających z takim czadem. Płyta jest bardzo równa, wszystkie utwory trzymają bardzo wysoki poziom. Fantastyczna gra instrumentalistów (ten hammond i perkusja!!!) to również ozdoba tego albumu a głos Johna Lawtona może się podobać. W utworze tytułowym krzyczy niemal jak sam Ian Gillan. W mojej ocenie bliżej mu właśnie do wokalisty Deep Purple niż do Roberta Planta. Moimi ulubionymi kawałkami są: Ride the Sky, tytułowy oraz genialne instrumentale Horla i Satyr`s Dance. Całość robi jednak kolosalne wrażenie. To trzeba mieć!

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie zrobili kariery bo prym w muzyce wtedy jak i zresztą teraz wiodą brytyjczycy i amerykanie. A to muzyka pochodząca z Niemec. Wokal zajeżdza momentami Klausem Meine przez co mam wrażenie jakbym słuchał lepszego zbrytyjszczonego Scoprions który z kolei brzmiał amerykańsko.

    OdpowiedzUsuń
  4. W sumie to sam sobie się dziwię bo teraz ograniczyłem się do rocka progresywnego, blues rocka i jazz rocka ale kilka lat temu miałem pokaźną kolekcję płyt (około 600 cd) z hard rockiem i heavy metalem i mimo że miałem wiele płyt z mniej znanymi zespołami z lat 70-ych to jakoś Lucifer's Friend umknął mojej uwadze. Teraz co prawda mój gust poszedł w innym kierunku i już tej płyty nie kupię ale szkoda że wtedy nie wpadła mi w ręce.

    OdpowiedzUsuń
  5. Płyta jest rewelacyjna, w ciągu ostatnich paru dni chyba z 5 razy ją przesłuchałem. Najlepiej przypadły mi do gustu rozpędzony Ride the Sky (to już właściwie pełnokrwisty heavy metal), Keep Goin', Toxic Shadows i In the Time of Job... Gdyby utrzymali tę formę, to dziś byśmy jednym tchem wymieniali LZ, DP, BS i LF, mówiąc o Wielkiej Czwórce Hard Rocka. A tak zniknęli w pomroce dziejów i trzeba ich "odkrywać" po niemal 50 latach... Nawet nie mają notki w polskojęzycznej Wikipedii. Szkoda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet gdyby zespół nagrał więcej albumów na tym poziomie (a przynajmniej na wyższym niż późniejsze) i nie pochodził z Niemiec, tylko Wielkiej Brytanii, to miałby status zbliżony raczej do Uriah Heep. Za dużo tutaj elementów pożyczonych od BS, DP i LZ, a za mało własnej inwencji, by stawiać zespół obok twórców takiego grania.

      Niemniej jednak, jest to jeden z nielicznych hardrockowych albumów, jakie można postawić obok największych dokonań tamtej trójki.

      Usuń
  6. Absolutny klasyk NKRu. Mówiąc szczerze nie słucham raczej tego typu muzyki, ale kiedyś, wiele lat temu słuchałem i bardzo ten album lubiłem (kolejny zresztą też). Jedna z nielicznych, mało znanych kapel, które faktycznie mogłyby zrobić karierę, ale miały po prostu pecha.

    OdpowiedzUsuń
  7. Niestety okładka jest straszna

    OdpowiedzUsuń
  8. Ileż to razy wracałem do tej płyty zachęcony przez różne recenzje. Ze 20 lat oswajałem się z tą płytą. No i zawsze, nawet dziś stwierdzam że wolę posłuchać kapeli ELOY. Ale trzeba przyznać że płytę nagrali zacną. I jeszcze jedno... okładka jest dla mnie zajebista! Ma klimat. Jak to bywa, czasami dobry pomysł jest wart więcej niż duże pieniądze. Ciekawe jakie są najlepsze okładki płyt czytelników tej strony. Są to czasami dzieła wyśmienite. Mieć na dużej ścianie w domu grafikę np. The Division Bell. I mam pytanie do pana prowadzącego tą stronę: czy Dead Can Dance pana kiedyś zaciekawił? W obecnej sytuacji kiedy człowiek został oddelegowany do spędzenia więcej czasu w domu, słucham często właśnie DCD i co ciekawe ostatniej płyty Tool. Kurcze , podoba mi się Fear Inoculum. Polecam też nowe utwory Clannad które zespół wrzucił do sieci. "Jazz Sabbath" przesłuchałem i może być. Zrobili to dobrze i tylko tyle. Uriah Heep - jest taka dziewczyna która gra covery na perkusji. Nazywa się Sina i jej gra w utworze "July Morning" zachęciła i mnie do ponownego rozpoznania się w twórczości tego zespołu. https://www.youtube.com/watch?v=PgbJsvkiTrs
    Może i to co piszę jest trochę chaotyczne ale cieszę się że każdy może napisać na tej stronie swe opinie i odczucia dotyczące muzyki.

    OdpowiedzUsuń
  9. Świetny album, świetna okładka. Zgadzam się z autorem recenzji, płytka wybija się z typowych przesłodzonych wydawnictw hardrockowych tamtych lat. Po prostu słucha się jej wyśmienicie i bardzo dobrze przetrwała próbę czasu, co udało się nielicznym.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)