[Recenzja] Jackie McLean - "Let Freedom Ring" (1963)



#zostańwdomu i słuchaj dobrej muzyki

Jeśli chodzi o jazz, to ostatnio skłaniam się raczej ku jego akustycznej odmianie - ale ani tej z głównego nurtu, ani tej najbardziej radykalnej. Raczej takiej utrzymanej pomiędzy tymi dwoma podejściami, czerpiącej z nich to, co najlepsze. Łączącej duże ambicje i wyrafinowanie oraz niekonwencjonalne nastawienie, z mimo wszystko sporym szacunkiem do jazzowej tradycji i ogólną przystępnością. Tego typu granie najczęściej określane jest jako avant-garde jazz lub post-bop. Właśnie taką muzykę przynosi album "Let Freedom Ring" Jackiego McLeana. Pomijając bardzo standardową balladę "I'll Keep Loving You" z repertuaru Buda Powella (nagraną przez niego w 1949 roku), znalazły się tutaj trzy porywające kompozycje lidera, które fantastycznie godzą przywiązanie do hard-bopowych korzeni i wyraźne wycieczki w stronę free jazzu, słyszalne przede wszystkim w agresywnym brzmieniu oraz swobodnej strukturze kompozycji.

Album został zarejestrowany dziewiętnastego marca 1962 roku w studiu Rudy'ego Van Geldera, pod producenckim nadzorem Alfreda Liona. Każdy wielbiciel jazzu już na podstawie tych informacji doskonale wie, czego się spodziewać. W takim miejscu i czasie musieli zebrać się sami utalentowani instrumentaliści i nagrać co najmniej solidny longplay. I tak faktycznie było. Prawdopodobnie najmniej pamiętany z tej ekipy jest pianista Walter Davis Jr. Niesłusznie, bowiem ten aktywny od późnych lat 40. ubiegłego wieku w trakcie swojej kariery grał u boku najwybitniejszych jazzmanów, zarówno tych kojarzonych ze złotą erą bopu, jak Charlie Parker, Dizzy Gilespie, Max Roach, Art Blakey, Donald Byrd czy Sonny Rollins, ale także z przedstawicielem młodszego pokolenia i członkiem freejazzowej sceny, Archie'em Sheppem. Jego gra na "Let Freedom Ring" czerpie zarówno z doświadczeń zdobytych w epoce bebopu (staroświecko sentymentalne partie w "I'll Keep Loving You"), jak i prezentuje nowocześniejsze podejście, czego przykładem chociażby świetny temat i solówka w "Melody for Melonae", albo swobodniejsza gra w najbardziej rozluźnionym rytmicznie "Omega". Pianista wydobywa dokładnie tyle dźwięków, ile trzeba, nic ponadto, do tego zdaje się doskonale porozumiewać z każdym pozostałych muzyków.

Również basista Herbie Lewis nie jest postacią szczególnie znaną w dzisiejszych czasach, choć niektórzy Czytelnicy mogą kojarzyć jego nazwisko - zwłaszcza, że grał na bardzo przeze mnie cenionym i wielokrotnie tu wspominanym "Now!" Bobby'ego Hutchersona z 1970 roku. Już wcześniej, jeszcze przed współpracą z McLeanem, Lewis grał m. in. z Lesem McCannem, Artem Farmerem i Stanleyem Turrentine'em. Za to z pewnością bardziej rozpoznawalnym muzykiem jest perkusista Billy Higgins, który występował i nagrywał z samym Ornette'em Colemanem - można go usłyszeć na fundamentalnych dla awangardowego jazzu albumach "The Shape of Jazz to Come", "Free Jazz" i "Science Fiction". Grywał też chociażby z Sonnym Rollinsem, Herbiem Hancockiem i Dexterem Gordonem. Lewis i Higgins tworzą tu naprawdę zwartą, dobrze zgraną  (przede wszystkim ze sobą, ale też z resztą składu) sekcję. Nie zawsze jednak mają okazję pokazać, na co ich stać. W "I'll Keep Loving You" obaj chowają się w tle, a udział Higginsa sprowadza się właściwie tylko do trzymania tempa i odmierzania czasu za pomocą monotonnych uderzeń w talerze. Nieco już więcej mogą zaprezentować w "Rene", gdzie odpowiadają za wyrazisty, swingujący podkład, a perkusista zagrał kilka przejść. Najbardziej jednak błyszczą w tych utworach, w których warstwa rytmiczna jest mniej konwencjonalna, a więc "Melody for Melonae" i "Omega". W tym ostatnim Lewis jest wręcz postacią pierwszoplanową, a kontrabas traktuje jak instrument solowy, wymiatając na nim jak Scott LaFaro, Charlie Haden czy Richard Davis.

Najważniejszym muzykiem jest tu jednak bez wątpienia Jackie McLean. To bardzo ciekawa postać i jeden z najlepszych saksofonistów z bopowej i post-bopowej epoki. Muzyką interesował się od najmłodszych lat, gdyż dorastał w umuzykalnionej rodzinie i w sąsiedztwie kilku wybitnych jazzmanów: Charliego Parkera, Theloniousa Monka i Buda Powella, od których pobierał nieformalne lekcje. Wciąż uczęszczając do liceum, występował w zespole z Kennym Drew i Sonnym Rollinsem. Ten ostatni wkręcił go potem do zespołu Milesa Davisa - McLean miał wówczas dopiero dwadzieścia lat i nie posiadał karty kabaretowej umożliwiającej koncertowanie w Nowym Jorku. Gdy już ją uzyskał, szybko została cofnięta z powodu uzależnienia saksofonisty od heroiny. Występy były głównym źródłem utrzymania muzyków, podczas gdy sesje nagraniowe nie przynosiły dużych korzyści. Co prawda, Jackie zdecydował się odejść z wytwórni Prestige, dla której w latach 50. nagrał kilka albumów, i przejść pod skrzydła Blue Note, oferującej najwyższe stawki za sesję, jednak musiał bardzo ciężko pracować, by utrzymać się z grania. Stąd też na przełomie dekad wziął udział w nagraniu dziesiątek płyt, zarówno jako lider, jak i sideman. W tym okresie zaliczył współpracę z niemal każdym, no może co drugim, liczącym się muzykiem nowojorskiej sceny jazzowej (a więc tej skupiającej niemal wszystkich spośród najbardziej uznanych jazzmanów). Na jednym ze swoich albumów, "New and Old Gospel", gościł nawet Ornette'a Colemana, nieczęsto przecież występującego na płytach innych artystów.

Na początku lat 60. McLean był zresztą pod silnym wpływem Colemana, co doskonale słychać także na "Let Freedom Ring", zarówno w podejściu do kompozycji, jak i w samej grze na saksofonie altowym. Oczywiście, mamy tutaj do czynienia z inspiracją, a nie imitacją, Jackie posiadał idiomatyczny styl gry, jedynie podpatrzył pewne patenty. I przemyca je nawet w nie bardzo dotąd przeze mnie chwalonym "I'll Keep Loving You". O ile na początku, podczas tematu, gra w bardzo tradycyjny sposób, tak z czasem się rozkręca, wprowadzając trochę nieznacznych dysonansów i przedęć, dzięki czemu utwór nie brzmi aż tak bardzo staromodnie. W podobny sposób ratuje "Rene" - bez niego byłby to po prostu bardzo solidny hard bop osadzony w bluesie, jednak partie lidera, tym razem jeszcze bardziej ekspresyjne, nadają mu nowocześniejszego charakteru. Najlepszy efekt jest jednak osiągany wtedy, gdy w podobnym kierunku zmierza cały kwartet. Doskonałym utworem jest najdłuższy na płycie "Melody for Melonae", w którym McLean pomysłowo wykorzystuje różne barwy swojego instrumentu, zarówno w błyskotliwym temacie, jak i podczas solówek, gdzie odważnie ociera się o freejazzowe rejony. Równie wspaniałym momentem jest "Omega", w którym lider, podobnie jak towarzyszący mu muzycy, najbardziej zbliża się do dokonań Colemana (szczególnie z wydanego parę miesięcy wcześniej "Ornette!"), choć gra tu jednak w nieco bardziej melodyjny sposób, jedynie fragmentami prezentując agresywniejsze zagrywki.

"Let Freedom Ring" to świetny album, jak przystało na efekt sesji muzyków tej klasy w renomowanym studiu Van Geldera w latach 60., wydany z logo Blue Note. Trochę tylko szkoda, że cały longplay nie jest tak bezkompromisowy, jak pierwszy i ostatni utwór. Dwa środkowe utwory idą jednak nieco za bardzo w mainstreamowym kierunku, pomimo prób lidera, by nadać im bardziej awangardowego charakteru - to jednak wciąż bardzo solidne granie, pokazujące duży kunszt instrumentalistów. Pomimo tych drobnych zastrzeżeń, całość robi na mnie bardzo dobre wrażenie. Takiej właśnie muzyki obecnie poszukuję.

Ocena: 8/10



Jackie McLean - "Let Freedom Ring" (1963)

1. Melody for Melonae; 2. I'll Keep Loving You; 3. Rene; 4. Omega

Skład: Jackie McLean - saksofon altowy; Walter Davis, Jr. - pianino; Herbie Lewis - kontrabas; Billy Higgins - perkusja
Producent: Alfred Lion


Komentarze

  1. Prawie codziennie recenzja, chyba jestem w raju.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem czy ktoś to zauważył ale wszystkie okładki wydane przez Blue Note są na jedno kopyto. Albo właśnie takie napisy i jakieś zdjęciątko albo takie jak Out to Lunch, Mauden Voyage czy Speak No Evil podzielone w poziomie na zdjęcie i pas na górze. Choć może i dobrze bo mieli własny styl i z daleka można było już wiedzieć po okładce co to za muzyka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dotyczy to nie tylko okładek Blue Note, ale właściwie wszystkich wytwórni. Było kilka pomysłów, które wielokrotnie powtarzano. Zdarzały się wyjątki, ale dopiero w połowie lat 60. zaczęła panować większa różnorodność wśród opraw graficznych.

      Usuń
    2. https://www.youtube.com/watch?v=KNgA7dDs90E

      Materiał o okładkach Blue Note :)

      Usuń
    3. Racja.Nie tylko w jazzie. The Beatles - Rubber Soul, debiut Hendrixa cy Ten Years After ... dokładnie takie same patenty czyli zdjęcie i te zniekształcone litery

      Usuń
    4. Ale czy nie jest to wspaniałe? Do mnie niesamowicie przemawia spójna estetyka Reida Milesa.

      Usuń
    5. Te stare okładki mają jednak pewien urok i przede wszystkim świetny klimat. W sumie byłoby nawet ciekawie, gdyby po samym projekcie okładki można było rozpoznać wytwórnię. Ale to wcale nie takie łatwe nawet w przypadku płyt z przełomu lat 50. i 60. - porównajcie chociażby grafiki z "Blue Train" Coltrane'a (Blue Note) i "Round 'About Midnight" Davisa (Columbia).

      Usuń
  3. E tam, najlepsze okładki i tak są w rocku. Mnóstwo ładnych, i przede wszystkim ciekawych grafik.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może i mnóstwo, ale to i tak tylko mały procent pośród okładek kiczowatych i byle jakich. W jazzie (przynajmniej w latach 50. i 60.) jest znacznie więcej dobrego smaku. I w samej muzyce, i w jej oprawie graficznej.

      Usuń
    2. Może i tak, ale trochę by się tego znalazło. Island - Pictures, Embryo - Rocksession, Museo - Rosenbach, Il Rovescio della Medaglia - Contaminazione, Coma - Financial Tycoon, Arachnoid, Clearlight - Clearlight Symphony, Pulsar - Pollen, Murphy Blend - First Loss, Novalis - Sommerabend, Holderlin's Traum - Holderlin's Traum, Bröselmaschine - Bröselmaschine, Shiver - Walpurgis, Gnidrolog - Lady Lake, Bo Hansson - Shagan Om Ringen, Harmonium - Les Cinq Saisons, The Adventures Of Robert Savage, Love - Forever Changes, Oregon - Music Of Another Present Era, Camel - Moonmadness, i wiele, wiele innych. Dla wielu te okładki będą banalne, nijakie, ale mi się spodobały, zaciekawiły, po prostu mi się podobają.

      Usuń
    3. Nie ma to jak okładki Manowar albo Judas Priest :))

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Death - "The Sound of Perseverance" (1998)