[Recenzja] Grant Green - "Idle Moments" (1965)



Mówiąc o jazzowych gitarzystach nie można nie wspomnieć Granta Greena. Może i sam instrument nie należy do najczęściej obecnych w tym gatunku, niemniej jednak wielu grających na nim muzyków zapisało się w ścisłym kanonie. Green zawdzięczał to nie tylko talentowi, ale też ciężkiej pracy. W samych latach 60. nagrał materiał na ponad dwadzieścia solowych albumów (wiele z nich ukazało się już po śmierci artysty), znajdując też czas na sesje w roli sidemana, m.in. u boku Herbiego Hancocka, Lee Morgana (na znakomitym "Search for the New Land"), Donalda Byrda czy Larry'ego Younga. Tak intensywny tryb życia umożliwiały gitarzyście różne wspomagacze. Jednak nałóg narkotykowy szybko wyniszczał jego organizm. Od końca wspomnianej dekady był już trochę mniej aktywny, aczkolwiek wciąż dużo nagrywał i koncertował, wbrew zaleceniom lekarzy. Zmarł na początku 1979 roku, czego bezpośrednią przyczyną był atak serca.

Za największe dzieło Greena uważa się "Idle Moments". Był to jeden z tych licznych albumów hardbopowych wręcz taśmowo produkowanych przez Blue Note w studiu Rudy'ego Van Geldera, przy udziale dość przypadkowego, szybko zebranego składu, mającego zarejestrować materiał nierzadko tworzony pod presją czasu. Podczas odbywającej się 4 listopada 1963 roku sesji gitarzyście towarzyszyli tacy muzycy, jak Joe Henderson i Bobby Hutcherson, ale też nieco mniej znani pianista Duke Pearson, basista Bob Cranshaw oraz perkusista Al Harewood. Muzycy wzięli na warsztat jazzowy standard "Django" z repertuaru Modern Jazz Quartet, a także dwie premierowe kompozycje Pearsona ("Idle Moments", "Nomad") i jedną lidera ("Jean De Fleur"). Sesja przebiegała sprawnie, początkowo bez żadnych niespodzianek. Kiedy jednak sekstet zabrał się za tytułową kompozycję, omyłkowo zagrano początkowy temat dwukrotnie. Instrumentaliści nie przerwali jednak gry, za to postanowili wydłużyć też swoje solowe popisy, co rozciągnęło utwór do blisko kwadransa. Alfred Lion, producent albumu, zasugerował dokonanie kilku krótszych podejść. Jednak ostatecznie doszedł do wniosku, że żadne wykonanie nie wypadło równie dobrze, jak to pierwsze. To właśnie ono trafiło na album. Muzycy musieli jednak wrócić do studia 15 listopada, by zarejestrować krótsze wersje "Jean De Fleur" i "Django", aby wszystkie kompozycje zmieściły się na jednej płycie. Pierwotne podejścia do tych utworów dołączono jako bonusy na niektórych wydaniach kompaktowych.

Rozpoczynający całość utwór tytułowy faktycznie wyróżnia się, zgodnie z tytułem, beztroskim nastrojem. To w zasadzie bardzo klasyczna ballada hardbopowa, jednak dzięki tej początkowej pomyłce nabrała bardziej swobodnego charakteru, co pozwoliło muzykom pokazać swoje umiejętności, ale też doskonałe wyczucie klimatu. Błyszczą przede wszystkim Henderson, Hutcherson oraz Green, jednak pozostali muzycy też spisują się dobrze. Rozpoczęcie albumu spokojniejszym utworem było dość ryzykownym posunięciem, jednak jest to też najbardziej tutaj charakterystyczne nagranie, przyciągające uwagę już od wprowadzających w całość dźwięków pianina. Co nie znaczy, że reszta albumu prezentuje się słabiej. Przyjemnie wypada żywszy "Jean De Fleur", z energetycznymi, ale wciąż finezyjnymi popisami solistów, które skutecznie wyrywają z zadumy wywołanej poprzednim nagraniem. Subtelniej robi się znów w "Django", jednak w grze muzyków nie brakuje ekspresji. Tej jednak najwięcej jest w finałowym, znów bardziej rozbudowanym "Nomad". To jedyny utwór na płycie, w którym pierwsze solo nie należy do lidera, lecz do Hendersona, którego fantastyczny popis wywołuje odległe skojarzenia z Johnem Coltrane'em. Świetnie wypadają też solówki Hutchersona i Greena, natomiast nic wyjątkowego nie zaprezentował Pearson (nie dziwi mnie, że w późniejszych latach był bardziej aktywny jako producent niż muzyk).

"Idle Moments" nie przyniósł może utworów, które stały się jazzowymi standardami - zapewne dlatego, że tematy nie są tu szczególnie chwytliwe, stawiając raczej na dość wyrafinowane harmonie - jednak cały album wpisał się do kanonu. Można przyczepić się, że sekcja rytmiczna nie wychodzi tu poza swoją podstawową rolę (szczególnie basista i perkusista trzymają się cały czas w tle), ale wynagradzają to ekscytujące partie czołowych postaci tego albumu. W dodatku wszystkim instrumentalistom, którzy po raz pierwszy grali w takiej konfiguracji, udało się ze sobą świetnie zgrać. Zresztą współpracowało im się ze sobą tak dobrze, że pod koniec grudnia 1963 roku dokładnie ten sam sekstet powrócił do Van Gelder Studio. Efekty tej sesji trafiły na album "The Kicker" Bobby'ego Hutchersona, opublikowany dopiero po trzydziestu sześciu latach.

Ocena: 8/10



Grant Green - "Idle Moments" (1965)

1. Idle Moments; 2. Jean De Fleur; 3. Django; 4. Nomad

Skład: Grant Green - gitara; Joe Henderson - saksofon tenorowy; Duke Pearson - pianino; Bobby Hutcherson - wibrafon; Bob Cranshaw - kontrabas; Al Harewood - perkusja
Producent: Alfred Lion


Komentarze

  1. Pracowitość Greena wynikała w pewnym stopniu z potrzeby zaspokajania nałogu dzięki honorariom za płyty (podobnie jak u późnego Miles'a Davisa). Ale nie zostawiało to dużego śladu na mistrzostwie jego gry na gitarze, chociaż w późniejszym okresie kariery wypominano mu flirt z lżejszymi formami muzyki z pogranicza jazzu, disco, muzyki funk i rocka. Paradoksalnie jednak, największą sławę przyniosły mu właśnie te późne nagrania groove i uważa się go za jednego z ojców "acid jazzu". Według encyklopedii hip hopu Grant Green jest obok T. Monka najczęściej samplowanym muzykiem w historii jazzu, szczególnie jego cover kompozycji "Sookie Sookie" Covaya i Croppera. Polecam kompilację jego utworów groove na płycie "Street Funk & Jazz Grooves". Dynamit.

    OdpowiedzUsuń
  2. "nie dziwi mnie, że w późniejszych latach był bardziej aktywny jako producent niż muzyk"
    Nie lekceważyłbym Duke'a Pearsona, jego płyty "Right Touch", " Now Hear This!" czy "Phantom" są godne uwagi.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024