[Recenzja] Sam Rivers - "Fuchsia Swing Song" (1965)



Saksofonista Sam Rivers zadebiutował późno, bo dopiero na początku piątej dekady życia. Wcześniejsze lata spędził na starannej edukacji, m.in. w bostońskim konserwatorium, a następnie zdobywał doświadczenie na scenie. W latach 50. prowadził własny Boston Improvisational Ensemble. Przez jego skład przewinął się Tony Williams, w chwili dołączenia mający zaledwie trzynaście lat. Williams wkrótce stał się jednym z najbardziej cenionych perkusistów, czego potwierdzeniem było dołączenie na początku lat 60. do kwintetu Milesa Davisa. Wydarzenie to pomogło także w rozwoju kariery Riversa. Gdy z grupy Davisa odszedł George Coleman, Williams zasugerował, by zaprosić do składu jego dawnego lidera. Współpraca saksofonisty z trębaczem trwała kilka miesięcy, spędzonych na intensywnym koncertowaniu (pamiątką po tym okresie jest album "Miles in Tokyo", wydany w 1969 roku). Powszechnie uważa się, że Miles zakończył współpracę z Riversem, ponieważ grał on w zbyt awangardowy sposób, nie pasujący do jego ówczesnej twórczości. Saksofonista twierdzi jednak, że jeszcze przed jego zaangażowaniem, Davis dogadał się z Wayne'em Shorterem, który jednak nie mógł dołączyć od razu, ze względu na inne zobowiązania.

Tak czy inaczej, wspólna trasa ze słynnym trębaczem uczyniła z Sama Riversa bardziej rozpoznawalną postać na jazzowej scenie. Jego pozycja umocniła się jeszcze bardziej po udziale w nagraniu debiutanckiego albumu Tony'ego Williamsa, "Life Time", w sierpniu 1964 roku. Jego wydawca, słynna firma Blue Note, zaproponowała saksofoniście podpisanie kontraktu. I tak doszło do pierwszej sesji nagraniowej Riversa w roli lidera, zorganizowanej 11 grudnia 1964 roku w Van Gelder Studio. Udział wzięli w niej także Williams, Ron Carter oraz pianista Jaki Byard. Kwartet zarejestrował kompozycje w większości napisane przez lidera już parę lat wcześniej. Sam co prawda chciał nagrać nowszy materiał, jednak producent Alfred Lion uznał go za zbyt awangardowy. Było to bowiem jeszcze w czasach, zanim wytwórnia zaczęła kontraktować freejazzowych twórców w rodzaju Ornette'a Colemana, Dona Cherry'ego czy Cecila Taylora, choć w jej katalogu zaczęły już pojawiać się mniej konwencjonalne pozycje w rodzaju "Out to Lunch!" Erica Dolphy'ego, "Evolution" Grachana Moncura III czy wspomnianego wyżej "Life Time". W rezultacie, album zatytułowany "Fuchsia Swing Song" wypełniły kompozycje dość mocno osadzone w bopowej tradycji, choć samo ich wykonanie zdecydowanie nie jest ortodoksyjne.

Uwagę zwracają przede wszystkim partie lidera, w którego grze wyraźnie słuchać inspirację Ornette'em Colemanem czy Johnem Coltrane'em, ale też - przeważnie w łagodniejszych momentach - Sonnym Rollinsem. Riversa nie można jednak nazwać odtwórcą - wypracował idiomatyczny, czyli swój własny, rozpoznawalny styl gry. Zadziorne i bardzo ekspresyjne partie saksofonu tenorowego zwykle balansują na krawędzi bluesowo zabarwionego bopu i niedalekich, ale wyraźnych wycieczek w stronę free jazzu, jak ma to miejsce chociażby w tytułowym "Fuchsia Swing Song", "Downstairs Blues Upstair" czy "Cyclic Episode". Ale zdarzają się też utwory, w których szala przechyla się na jedną ze stron. Jak "Beatrice", który nawet stał się pomniejszym standardem jazzowym. Tutaj akurat otrzymujemy Riversa w bardziej lirycznym, balladowym wydaniu. Na przeciwnym biegunie mieści się zaś "Luminous Monolith", w którym agresywnej grze lidera towarzyszy najbardziej chyba dynamiczna gra sekcji rytmicznej. Byard, Carter i Williams przez prawie cały album grają w znacznie bardziej tradycyjny sposób niż Rivers, bardzo rzadko pozwalając sobie na drobne szaleństwa (głównie w "Ellipsis"), przez większość czasu trzymając się raczej w tle. Robią to jednak w sposób wyrafinowany, a ich partie doskonale spajają się w całość i idealnie dopełniają wiodący instrument.

"Fuchsia Swing Song" to udany debiut dojrzałego już przecież muzyka, który jednak pomimo niemłodego wieku zachował świeże i kreatywne podejście, nie bojąc się grać w dość wywrotowy sposób - przynajmniej na tyle, na ile pozwolili przedstawiciele wytwórni. Poza świetną grą Sama Riversa i dobrą współpracą całego składu, warto też wspomnieć o talencie lidera do pisania zgrabnych tematów. Zawarta tu muzyka może przypaść do gustu zarówno zwolennikom bardziej tradycyjnego jazzu nowoczesnego, jak i zwolenników jego bardziej awangardowych form, choć najbardziej docenią go, oczywiście, słuchacze lubiący oba te podejścia.

Ocena: 8/10



Sam Rivers - "Fuchsia Swing Song" (1965)

1. Fuchsia Swing Song; 2. Downstairs Blues Upstairs; 3. Cyclic Episode; 4. Luminous Monolith; 5. Beatrice; 6. Ellipsis

Skład: Sam Rivers - saksofon tenorowy; Jaki Byard - pianino; Ron Carter - kontrabas; Tony Williams - perkusja
Producent: Alfred Lion


Komentarze

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)