[Recenzja] Chick Corea - "Circulus" (1978)



Przed kilkoma dniami, 9 lutego, zmarł jeden z najsłynniejszych jazzmanów, Chick Corea. To postać nieco kontrowersyjna. Z jednej strony znakomity pianista, tworzący swego czasu artystycznie wartościowe rzeczy. Jednocześnie muzyk, który m.in. pod wpływem scjentologii zwrócił się w stronę bardziej komercyjnego grania, miewający skłonności do instrumentalnego onanizmu, do tego nie zawsze wykazujący się dobrym smakiem w kwestii dobru brzmień elektronicznych instrumentów. Corea zostanie zapamiętany przede wszystkim za sprawą współpracy z Milesem Davisem - wystąpił na tych najważniejszych elektrycznych płytach trębacza, czyli "In a Silent Way", "Bitches Brew", "Jack Johnson" i "On the Corner" - a także dzięki własnej grupie Return to Forever, z którą odnosił wielkie sukcesy komercyjne w czasach popularności plastikowego fusion. Nagrał też wiele płyt solowych, z których najbardziej cenione, a przy tym faktycznie warte poznania są dwie: jeszcze stricte akustyczny "Now He Sings, Now He Sobs", nagrany w trio z Miroslavem Vitoušem i Royem Haynesem, a także "Return to Forever" utrzymany w stylistyce bardziej wysublimowanego, choć już komunikatywnego fusion.

Zapewne mniej osób kojarzy pianistę z bardziej awangardowymi odmianami jazzu. Jednak przez pewien okres, zanim jeszcze względy merkantylne zaczęły mieć dla niego kluczowe znaczenie, tworzył muzykę o znacznie trudniejszym charakterze. Wciąż będąc członkiem regularnego zespołu Davisa, przygotował własny album "Is" (1969), stylistycznie utrzymany pomiędzy wczesnym, eksperymentalnym fusion, a free jazzem. Po zakończeniu stałej współpracy z trębaczem poszedł jeszcze dalej w free, czego dowodem dwa albumy nagrane wspólnie z basistą Davidem Hollandem i perkusistą Barrym Altschulem: wydany wyłącznie pod nazwiskiem Corei "The Song of Singing" (1970) oraz sygnowany przez całą trójkę "A.R.C." (1971). Wkrótce potem dołączył do nich saksofonista Anthony Braxton, a kwartet przybrał nazwę Circle. Pod tym szyldem ukazało się kilka płyt, głównie koncertowych, jak mocarny "Paris Concert" z 1972 roku. Z tego właśnie okresu pochodzą także nagrania zebrane na "Circulus" - dwupłytowej kompilacji opublikowanej przez Blue Note w 1978 roku i nigdy później już niewznawianej. Materiał zarejestrowano na przestrzeni 1970 roku, głównie w czteroosobowym składzie, z wyjątkiem jednego utworu pochodzącego z sesji "The Song of Singing".

Chick Corea (12.6.1941 - 9.2.2021)


I właśnie od tego najstarszego nagrania, noszącego tytuł "Drone", całość się zaczyna. Nie należy traktować go jako odrzutu. Ta trwająca ponad dwadzieścia minut swobodna improwizacja po prostu niespecjalnie pasowałaby do charakteru "The Song of Singing", który co prawda wyraźnie zdradza wpływ stylistyki free i poważnej awangardy, ale wypełniają go stosunkowo krótkie i raczej poukładane utwory. Tutaj trio proponuje znacznie luźniejszą formę. Jest to zdecydowanie jeden z najwspanialszych momentów w karierze Corei, który w swoich improwizacjach śmiało wykracza poza jazzowy idiom, zdradzając fascynację współczesnymi kompozytorami w rodzaju Arnolda Schönberga, Karlheinza Stockhausena czy Johna Cage'a, Instrument traktuje w sposób bardzo niekonwencjonalny - szczególnie w środkowej części, gdy gra także bezpośrednio na strunach fortepianu. Na uznanie zasługuje też wkład pozostałych muzyków, doskonale uzupełniających partie pianisty. Wykazać może się zwłaszcza Holland, który gra krótkie, lecz bardzo intensywne i interesujące solo na kontrabasie.

"Drone" to jeszcze mimo wszystko całkiem poukładane granie. Gdy kilka miesięcy później do tria dołączył Braxton, muzycy jeszcze bardziej się zradykalizowali. Trzy kilkunastominutowe nagrania o wspólnym tytule "Quartet Piece" to już totalna improwizacja, całkowicie rezygnująca z melodii oraz określonej formy. W pierwszej odsłonie instrumentaliści skupiają się przede wszystkim na dźwięku jako takim, proponując własną wersję sonoryzmu. Corea gra tym razem głównie na spreparowanym pianinie, Braxton wydobywa z saksofonu przedziwne dźwięki, a Holland i Altschul zdają się kompletnie nie pamiętać, jaka jest rola sekcji rytmicznej. A jednak słychać, że wszyscy zmierzają w tym samym kierunku, dopełniając się nawzajem. Druga odsłona realizuje te same założenia, jednak trochę zmienia się instrumentarium. Holland gra także na gitarze akustycznej i wiolonczeli, Braxton częściowo przerzuca się na klarnet, dochodzą też wibrafon oraz basowa marimba. Tu również muzykom udaje się wykreować ciekawy nastrój, choć pod względem sonorystycznym nie jest to już tak niezwykłe nagranie. Ostatnia część bliższa momentami bliższa jest bardziej typowego free w radykalniejszej odmianie, ale są też dłuższe fragmenty pełne dźwiękowych i formalnych eksperymentów. Całości dopełnia stosunkowo krótki, sześciominutowy "Percussion Piece", w którym zgodnie z tytułem cały kwartet gra wyłącznie na różnych perkusjonaliach. Ponownie jednak skupiono się na brzmieniu, rezygnując z rytmu i melodii, a efekt znów okazuje się bardzo ciekawy.

Lata 1968-72 to niezwykle udany okres w twórczości Chicka Corei. Niezależnie od tego, czy grał post-bop ("Now He Sings..."), ambitne fusion (współpraca z Milesem), mniej lub bardziej radykalny free jazz (solowe płyty z przełomu dekad, kwartet Circle) czy delikatne fusion ("Return to Forever"), zawsze była to muzyka na najwyższym poziomie artystycznym. A "Circulus" tylko to potwierdza. Wypełniają go jedne z najlepszych utworów z tego najbardziej awangardowego etapu działalności pianisty. Jedyny powód, dlaczego ten materiał musiał czekać tyle czasu na wydanie, to obawa o wyniki sprzedaży. Dopiero późniejszy sukces Corei z Return to Forever - którego płyty wydawały inne wytwórnie - zachęcił przedstawicieli Blue Note do publikacji. Ciekaw jestem tylko, jak wielbiciele "Romantic Warrior" zareagowali na ten materiał. Nie jest to przecież muzyka błaha i przystępna.

Ocena: 8/10



Chick Corea - "Circulus" (1978)

LP1: 1. Drone; 2. Quartet Piece No. 1
LP2: 1. Quartet Piece No. 2; 2. Quartet Piece No. 3; 3. Percussion Piece

Skład: Chick Corea - pianino, czelesta, wibrafon, marimba, instr. perkusyjne; Dave Holland - kontrabas, wiolonczela, gitara, instr. perkusyjne; Barry Altschul - perkusja i instr. perkusyjne; Anthony Braxton - saksofon altowy, saksofon sopranowy, klarnet, klarnet kontrabasowy, instr. perkusyjne
Producent: Sonny Lester


Komentarze

  1. Raczej nieładne to twoje podsumowanie twórczości Corei w pierwszym akapicie.
    Jego twórczość awangardowa wydaje mi się trochę nieautentyczna, Corea chyba nigdy głęboko nie identyfikował się z tego typu muzyką. Lepiej wypada na "Turkish Women at the Bath".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Corea, jak każdy muzyk, miewał lepsze i gorsze momenty. W moim przekonaniu te drugie - przynajmniej pod względem artystycznym, bo komercyjnie lepsze - trwały znacznie dłużej. Dlatego pisząc o nim wyłącznie pozytywnie, nie byłbym szczery.

      Nie mam wrażenia, by jego freejazzowej twórczości brakowało autentyzmu. Raczej w czasach Return to Forever (mam tu na myśli tylko te jazz-rockowe płyty) zarzuciłbym mu zbytni koniunkturalizm, granie bardziej pod publikę zamiast realizowania artystycznych ambicji. Natomiast o jego udziale na "Turkish Women at the Bath" zapomniałem, ale masz rację, że to też jedno z jego lepszych osiągnieć.

      Usuń
    2. Oczywiście Corea to znakomity pianista i jego freejazzowe granie też jest bardzo profesjonalne, ale nie stworzył on swojego stylu i jako muzyka free jego wpływ jest pomijalny. Natomiast jego twórczość fusion to szczytowe osiągnięcia tego gatunku ("Light as a Feather").
      Warte wspomnienia są także wspaniałe duety fortepianowe z Hancockiem.

      Usuń
  2. Jako wielbiciel "Romantic Warrior" mogę powiedzieć, że doceniam Circle, choć jednak zdecydowanie lepiej słucha mi się "Rycerza". Nie wiem też czemu, użycie fortepianu preparowanego (w latach 60 panowała moda na jego stosowanie) czy fascynacja Cage'm ma być a priori lepsza od bardzo błyskotliwej i popisowo wykonanej muzyki, jaką Corea i RTF grali na Warriorze. Że niby ciekawsza, bardziej oryginalna? No właśnie niekoniecznie - bo płyt z pogranicza free jazzu i awangardy jest sporo, a mieszanka funku, fusion, symfonicznego proga, latino i quasi-średniowiecznych tematów z "Rycerza) jest unikalna. Jak kiedyś pisałem - na "Romantiku" grają prawdziwi wirtuozi - a tacy mogą sobie pozwolić na epatowanie wirtuozerią i nazywanie tego "onanizmem' jest nieporozumieniem. W takim wypadku Liszta czy Paganiniego też trzeba by nazwać muzycznymi "onanistami".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mój problem z "Romantic Warrior" - ale też trzema poprzedzającymi go albumami Return to Forever - polega nie na tym, że muzycy pokazują swoje umiejętności, ale że robią to praktycznie bez przerwy, jednocześnie starając się grać muzykę jak najbardziej sprzyjającą masowemu obiorcy, a więc w wielu kwestiach uproszczoną. Te efektowne popisy muzyków kompletnie nie pasują do prostych, chwytliwych motywów i tanecznych rytmów. Nie słyszę w tym wszystkim żadnego artyzmu, a jedynie granie obliczone na budzenie zachwytu u jak największej publiczności. Masz rację, ze mimo wszystko było to coś oryginalnego, a muzycy faktycznie posiadali większe umiejętności niż zdolność grania jak największej liczny dźwięków na sekundę, dlatego moje oceny tych płyt oscylują w połowie skali, a nie bliżej dołu.

      Usuń
    2. Ale przecież kompozycje Return to Forever są znacznie bardziej rozbudowane niż w tradycyjnym jazzie. Mniej jest w nich miejsca na długie improwizacje, za to forma jest bardziej złożona. Rozumiem, że nie odpowiada ci takie bardziej kompozytorskie podejście do fusion.

      Usuń
    3. Nie powiedziałbym, że z zasady uważam takie podejście za złe, ale w praktyce faktycznie takie podejście przeważnie mniej mnie przekonuje.

      Usuń
  3. Tak na marginesie, jeśli patrzy się na pianistyczny styl Corei, to najbardziej naturalnym dla niego był zdecydowanie ten jazzująco-latynoski w writuozowskiej manierze klasycznego koncertowego wirtuoza. Oczywiście Corea jest eklektyczny - fantastyczna technika pozwalała mu grać w każdym stylu, ale jego naturalna, najbardziej wiarygodna estetyka jest właśnie taka.

    OdpowiedzUsuń
  4. Co za tydzień. Kilka dni temu Chick Corea, a wczoraj Milford Graves. Smutno się robi.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja nie kwestionuję tego, że RTF z okreu 73-76 grało muzykę o dość komercyjnym nastawieniu. Ale faktem jest też, że Corea w Circle grał awangardę nie z powodów czysto artystycznych tylko dlatego, że taka była wówczas moda (free i awangarda była modna na przełomie lat 60 i 70 i wielu ludzi snobowało się na jej słuchanie, potem klimat się zupełnie zmienił). Na pewno nie była to w pełni JEGO muzyka. Zresztą jako powód opuszczenia Circle podał to, że marnował energię i technikę, tworząc muzykę, która nie dociera w żaden sposób do publiczności. . Na dodatek wiele partii z Warriora  to wcale nie jest banał i sztampa np. jego partia fortepianu w utworze tytułowym- harmonia jest ciekawa, technika gry oktawami staccato nowatorska - za każdym razem gdy słucham tej partii opada mi szczęka. Nawet ten ""Magician", gdzie faktycznie chodzi prawie wyłącznie o popis, a forma utworu jest bałaganiarska, można odczytać programowo- zgodnie z tytułem-  świadome kuglarstwo, cyrkowy popis na pograniczu szarlatanerii- czyli pewien rodzaj stylizacji na konwencję. Stać ich było na to!  Nie odpowiedziałeś mi na podstawowe pytanie: dlaczego awangarda Circle ma być (z perspektywy Corei!) a priori  bardziej wartościowa niż muzyka z Warriora, czy Hymnu Galaktyk? Z perspektywy Braxtona pewnie tak, bo to po prostu muzyk par excellance awangardowy, ale czy Corea naprawdę lepiej wyrażał swoją artystyczną osobowość przez klastery i fortepian preparowany niż przez te latynosko-klasycyzujące popisowe improwizacje? Przypuszczam, że wątpię - jak mawiał klasyk. 

    OdpowiedzUsuń
  6. Poza tym muzyka z Romantic Warrior wcale nie jest prosta! Przeciwnie - np. utwór tytułowy to naprawdę kawał bardzo skomplikowanego grania na każdym poziomie (harmonia, rytmika, problemy technicze). Mogę się wypowiedzieć w miarę kompetentnie o klawiszach (bo sam na nich brzdąkam, choć na amatorskim poziomie). Od strony pianistycznej solo fortepianu w tytułowym to jest level 10-11, czyli poziom wielu etiud Chopina czy Skriabina. Bardzo trudne i (wcale niebanalne!) bloki akordowe lewej ręki (często w czwórdźwiękach!), wyczesana partia zagrana w podwójnych oktawach, fragment staccato - z młoteczkowaniem (niesamowity!). Harmonia zaawansowana, frazowanie na genialnym poziomie, feeling i czucie klimatu rewelacyjne . Gdzie tu te proste chwytliwe, melodyjki?

    OdpowiedzUsuń
  7. Słuchałem wczoraj powyższej płyty z recenzji. Nie jestem fanem free, ale akurat to free jest takie, hmm, lekkie, delikatne, jakby ambientowe, i może przez to mi się całkiem spodobało. Niektóre fragmenty przypominały mi "Moonchild" King Crimson. Co do free jazzu, to miałem przygodę z tym nurtem, ale dosyć krótką. Wkręciłem się, ale nie do końca, i później odpuściłem, ale za jakiś czas na pewno wrócę.

    OdpowiedzUsuń
  8. Dodam jeszcze, że Sorceress i Duel of the Jester... z "Warriora" są też bardzo wysublimowane od strony pianistycznej i harmonicznej. Sorceress jest w większości w tonacji des-dur (dodatkowo z alteracjami i przejściami do innych tonacji). "Duel" ma bardzo silnie rozbudowaną chromatykę i kunsztowne fugato w partii elektrycznego klawesynu. Więc naprawdę mówienie o rzekomej "prostocie" Warriora jest absolutnym nieporozumieniem. Stosunkowo uproszczone harmonicznie są Medieval Ouverture i Magician, ale i tak nie jest to żaden banał ani sztampa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że za pomocą takich wywodów nie przekonasz Pawła do zmiany zdania. Zasadniczym problemem z tą płytą jaki mają fani jazzu jest to, że niewiele na niej jest jazzu, jeśli przez jazz rozumieć muzykę improwizowaną. Corea miał skłonność do zbytniego aranżowania swojej muzyki, co tu szczególnie jest widoczne.
      Czemu udajesz, że nie wiesz o co chodzi z większą wartością twórczości Circle? Przejście od grania muzyki nieidiomatycznej do eklektycznego fusion trudno uznać za postęp. A elementy wymienione przez ciebie mające świadczyć o złożoności albumu RTF znane były już kompozytorom z XIX wieku (o czym pewnie dobrze wiesz).

      Usuń
    2. A czy ja pisałem, że Rycerz odkrywa jakieś nowe lądy muzyczne? Absolutnie nie. Sprzeciwiłem się tylko ostro twierdzeniu, że to banalne i schematyczne kawałki, tyle że szybko zagrane, a takie jest mniej więcej zdanie Pawła o tej płycie (upraszczając, bo oczywiście jego recenzja była bardziej zniuansowana.

      Nie udaję (haha). Po prostu jestem zwolennikiem tradycyjnej melodii w muzyce. Doceniam rolę awangardy i free jazzu - lubię niektóre dzieła gatunku (choć najbardziej te synkretyczne -łączące awangardę z tradycją) ale zawsze będę wolał Szostakowicza niż Xenakisa, Rachmaninowa niż Schoenberga, Kilara niż Pendereckiego. Podobnie w literaturze preferuję atrakcyjną fabułę niż strumień świadomości. Nie należy tego absolutnie utożsamiać z rozrywkową literaturą akcji, ale do moich ulubionych pisarzy należą Borges i Bułhakow a nie np. Joyce. Dlatego polemizuję z tezą, że muzyka atonalna jest z założenia ciekawsza niż tonalna. To wg mnie nieprawda.

      Usuń
  9. Zbiorcza odpowiedź na powyższe komentarze okechukwu:

    Nie odpowiedziałem na pytanie, dlaczego awangarda Circle ma być (z perspektywy Corei!) a priori bardziej wartościowa niż muzyka z Warriora, czy Hymnu Galaktyk, ponieważ niczego takiego nie twierdziłem. Nie przeczę, że sama gra Chicka jest bardziej oryginalna w Return to Forever. Jednak dla mnie większe znaczeni ma całokształt. Słuchając Circle mam poczucie, że tam wszystko jest na swoim miejscu, wszyscy instrumentaliści sięgają wyłącznie po odpowiednie dla takiej stylistyki rozwiązania. W przypadku jazz-rockowego Return to Forever, szczególnie właśnie "Romantic Warrior", odczuwam dysonans. Z jednej strony jest to muzyka tworzona ewidentnie pod sukces komercyjny, ale z drugiej - wcale nie taka lekka i przyjemna przez to nieustanne epatowanie wirtuozerią, przez które zapewne nie tylko ja odbieram ją jako strasznie nadętą. Jako przykład świetności grupy podajesz utwór tytułowy i ja się zgadzam z jego znakomitością, jednak on nie jest zbyt reprezentatywny dla całego albumu. Pod pewnymi względami, przede wszystkim brzmieniowym, kompletnie do niego nie pasuje. Co mi przeszkadza w pozostałych nagraniach, to te niby-średniowieczne motywy i melodie, które uważam właśnie za banalne i mógłbym potraktować je za żart, gdyby nie te brzmiące strasznie poważnie popisywanie się umiejętnościami. Poza tym uproszczona rytmika, zwykle bardziej funkowa lub rockowa niż jazzowa, a także rezygnacja z ciekawych eksploracji sonorystycznych (obecnych przecież we wczesnym fusion) na rzecz typowego dla tamtej epoki brzmienia, które dziś kojarzy się z pierwszymi grami komputerowymi. Już ponoć w chwili wydania tego albumu krytycy wskazywali na postępujące uproszczenie muzyki (wspominał o tym Mahavishnuu w "Lizardzie"), więc to nie tylko moje wrażenie.

    Nie sądzę, by Corea grał wcześniej awangardę z pobudek merkantylnych. Nawet wtedy takie granie stanowiło niszę. Prawdziwą popularnością w tamtym czasie cieszyły się takie albumy, jak "Bitches Brew" czy "Birds of Fire". Grający na pierwszym z nich Chick musiał być tego świadomy. Free jazz nie był aż tak popularny, o czym zresztą świadczy fakt, że Circle miał problem ze znalezieniem wydawcy - jeden album udało się wydać tylko w Niemczech. dwa inne w Japonii, a spora część materiału ujrzała światło dzienne dopiero po sukcesie Return to Forever. Sądzę, że Corea faktycznie przeszedł fascynację awangardą. Przecież już na post-bopowym "Now He Sings..." przemycił odrobinę takich elementów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tą uproszczoną rytmiką to nie trafiony argument, w utworach fusion zwykle metra są bardziej skomplikowane niż w tradycyjnym jazzie.
      Ty chyba jak Amiri Baraka uważasz, że fusion to “dollar-sign music”! To raczej niesprawiedliwa ocena.

      Usuń
    2. Oczywiście obiektywnie brzmienie syntezatorów na Warriorze się mocno zestarzało (ja osobiście je lubię, ale rozumiem, że może drażnić). Moje uwagi dotyczyły głównie tego, że kompozycje z Warriora nie są ani proste ani banalne. Przeciwnie – nadal jest to kawał wyrafinowanego, skomplikowanego (niekiedy bardzo!) grania. Zupełnie też się nie zgadzam z argumentem o rzekomej „powadze” gry. Pod publiczkę? Jak najbardziej. Efekciarsko? Bez dwóch zdań. Ale, do licha, gdzie tu powaga? Przeciwnie jak dla mnie muzycy grają w bardzo wyluzowany, wręcz zabawowy sposób (ta gra konwencjami w „Magician”, ten luz wykonawczy we wszystkich utworach, ten pogodny klimat). Śmiertelna powaga i spora napinka to jest na Circle – nie mówię, że jest to coś zdrożnego i nie twierdzę, że efekt jest zły, ale niewątpliwie jest to granie sto razy bardziej, jak to mówią Rosjanie, "sieriozne" niż na Rycerzu.

      Usuń
    3. @JD: To zależy o jakim fusion mówimy. Z początku była to bardziej eksperymentalna muzyka, która z czasem się stopniowo komercjalizowała. Także w warstwie rytmicznej, która często zaczęła mieć więcej wspólnego z funkiem. Bynajmniej nie mam negatywnej opinii na temat całego tego nurtu. Wręcz przeciwnie, wiele reprezentujących go albumów należy do najbardziej cenionych przeze mnie płyt w ogóle. Nie odpowiada mi tylko kierunek, w jakim ta muzyka poszła w połowie lat 70. Zresztą i tutaj zdarzają się wyjątki, bo lubię "Head Hunters" czy "Where Have I Known You Before".

      Żeby było jasne: nie uważam, że granie ambitniejszej muzyki automatycznie czyni taką twórczość lepszą od tej stricte użytkowej. Akurat w przypadku Corei najwyżej cenię nie Circle, ale "Now He Sobs..." i "Return to Forever".

      Usuń
  10. Aha - jeszcze jedno, nie twierdziłem, że Corea grał awangardę, po to, żeby na tej muzyce zarobić. Na pewno w jakimś stopniu go interesowała - świadczą o tym i utwory z jego płyt solowych przed RTF i deklaracje wprost, że fascynowała go np. Sonata fort Bega. Twierdziłem, że na przełomie lat 60/70 granie awangardy/free było w pewnych kręgach bardzo modne i w dobrym tonie. Aspekt finansowy był zapewne drugorzędny- natomiast granie awangardy wiązało się z przynależnością do elity intelektualnej/artystycznej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powstanie free jazzu i generalnie bardziej awangardowe poszukiwania miały różne źródła i z początku na pewno nie było to snobowanie się. Raczej szło o artystyczne poszukiwania nowych form wyrazu (Coleman i nurt wywodzący się od niego) lub bardziej transcendentalna potrzeba kontaktu poprzez agresywną muzykę z Universum (Ayler, Coltrane i cały duchowy nurt free) lub próby przełożenia awangardy klasycznej na formę jazzową (przede wszystkim europejska szkoła od Schlippenbacha i Brötzmanna). Czy free stało się modne? Bardzo przejściowo, bo miało jedną wadę - nie przynosiło dochodów artystom. Miles Davis nigdy z tego powodu nie zaakceptował free i jego wczesne próby z fusion (takie jak w Bitches Brew) były podejmowane z powodów merkantylnych właśnie, a nie artystycznych. Mówił o tym wprost w wywiadach, że zazdrościł rockmanom wysokich dochodów i własne fusion traktował jako odskocznię do dużych zysków, co mu się zresztą udało. Tak więc na awangardzie się nie zarabiało, ale na fusion już tak i upraszczanie się fusion było efektem dogodzenia coraz szerszym gustom odbiorców. Z tą przynależnością awangardy do elity intelektualnej to bym uważał, artyści i intelektualizm nie zawsze idą w parze. Wayne Shorter (on na pewno jest intelektualistą) kiedyś w wywiadzie mówił, że najbardziej cenił tych artystów jazzowych, którzy ten pierwiastek intelektualny mieli, ale też uważał, że nie jest on częsty u jazzmanów, których jakość artystyczna jest bardziej intuicyjna niż intelektualna.

      Usuń
    2. Jednak Davis, jako chyba jedyny, nawet chcąc osiągnąć sukces komercyjny, przez cały okres 1968-75 trzymał bardzo wysoki poziom artystyczny. Świetnym przykładem jest tu "On the Corner", który miał być muzyką, przy którym miała bawić się młodzież. Jednak trębacz trochę przecenił młodzież sądząc, że będzie chciała się bawić przy tej eksperymentalnej mieszance funku, rocka i jazzu z silnym wpływem Stockhausena. Rok później jego pomysł udało się zrealizować Hancockowi na "Head Hunters", który faktycznie ma ogromny potencjał użytkowy. Dopiero w latach 80. Davis porzucił ambicje artystyczne i zaczął grać muzykę, przy której nawet najbardziej komercyjne albumy Return to Forever czy Weather Report z poprzedniej dekady już tak bardzo nie sprawiają wrażenia robionych pod publikę. Chyba jedynie twórczość Hancocka (po połowie lat 70.) uległa większemu zdegenerowaniu.

      Usuń
    3. Masz racje, Pawle, że Davis umiał długo trzymać zarówno poziom artystyczny jak i osiągać sukcesy komercyjne, ale muzyków stricte free jazzowych nie znosił (zobacz co w autobiografii pisze o Colemanie). Czy przecenił odbiór swojej fusion u publiki młodzieżowej? Tak, ja pamiętam osobiście ten okres "zaczadzenia" fusion w środowiskach młodzieżowych w Polsce. Moi koledzy szaleli na punkcie Weather Report czy Return to Forever, lub muzyki Tony Williamsa i McLaughlina. Ale już Davis budził sprzeczne emocje np. Bitches Brew i pokrewne albumy rodziły pytanie "co to kurna jest". I raczej było trudno tańcować przy tym. A ta późniejsza muzyka Davisa, bardziej funky, była strukturalnie za gęsta i połamana rytmicznie. Funky Hancocka było bardziej skoczne i puszczano je nawet w lokalach z disco. Była ona bliższa groove, które ma też potencjał taneczny (sam podskakiwałem przy mieszance funky i groove miksowanych z kawałków Granta Greena, Hancocka i innych jazzowców tego nurtu).
      Mnie osobiście fusion nie bardzo leżał (poza tym Bitches Brew, które uważam za genialne i nie bardzo pasujące do głównego nurtu fusion). Ale doceniam wczesne albumy i Weather Report i Return to Forever, bo tam jest dużo jazzu. Lubię też te płyty z nurtu Mahavishnu, bo zawsze byłem fanem muzyki orientalnej i te wpływy u McLaughlina i innych z tego nurtu mi podchodziły. Ale tak generalnie, to każdy nurt w rocku z czasem się upraszczał i powielał schematy np. metal stał się zwykłą łupaniną, rock progresywny jakimś pimplowaniem bez sensu lub pompatyczną megalomanią bliską bardziej dokonaniom Liberace niż zbuntowanemu rockowi. Taka natura rozwoju wszystkich nurtów muzycznych. Na szczęście jest co wybierać z przeszłości.

      Usuń
    4. Jeszcze donośnie komercjalizacji fusion. Jeśli taka muzyka (vide RTF z Warriora, Hancock z okresu po Headhunters), Weather Report z Heavy Weather osiągnęła w latach 70 tak duży sukces komercyjny, to bardzo dobrze! Należy tylko się z tego cieszyć i temu przyklasnąć. Nie rozumiem, jak można na to narzekać. Mimo uproszczeń i komercyjnego podejscia ciągle była to muzyka na fantastycznym poziomie wykonawczym, grana przez wielich mistrzów, blyskotliwa, wirtuozowsko wykonan... Wystarczy ją porównać z muzyką rozrywkową obecnie. Masowa popularność komercyjnego fusion czy swingu (w latach 40 i 50) to bardzo pozytywna sprawa! Masowa publiczność ma to do siebie, że nigdy nie szerzej nie zaakecptuje najbardziej ambitnych/eksperymentalnych kierunków i walka z tym, to walka z wiatrakami (przypomina mi bezsensowne ataki Adorno na mieszczański gust tych, co słuchają Czajkowskiego czy Griega).

      Usuń
  11. Nie pisałem, że free jazz a tym bardziej awangarda powstała w wyniku snobizmu czy mody, bo to by była bzdura (tym bardziej, że wymieniłem Braxtona jako muzyka par excellance awangardowego). Napisałem, że klimat lat przełomu lat 60/7 sprzyjał graniu takiej muzyki, wśród artystów, którzy niekoniecznie musieli się z nią identyfikować. Parę lat później podobnie było z fusion - vide nasz Makowicz, który grał fusion de facto nie cierpiąc tego gatunku.

    OdpowiedzUsuń
  12. Generalnie pozwoliłem sobie na taką ilość komentarzy, bo z recenzji Pawła wynika (oczywiście nie wprost, ale pośrednio tak), że ten kto zachwyca się "Warriorem" tak naprawdę ma gust niespecjalnie lepszy od fana disco polo (przerysowuję, ale wymowa jest mniej taka).

    OdpowiedzUsuń
  13. Absolutnie nie zrównuję późnego fusion z disco polo i nie rozumiem skąd takie porównanie. Wystarczy spojrzeć na moje oceny "Romantic Warrior" czy "Heavy Weather" - nie są wysokie, ale daleko im też do dna. W ostatnim akapicie recenzji chodziło mi raczej o to, że "Circulus" wydano na fali popularności Corei, choć to muzyka dla większości wielbicieli "Romantic Warrior" niesłuchalna. Wiadomo, że nie dla wszystkich. Bynajmniej nie mam też problemu z tym, że fusion odniosło komercyjny sukces. Jedynie z tym, że ten sukces był wynikiem kompromisów artystycznych. Tymczasem przykład "Bitches Brew" pokazuje, że w sumie nie były one konieczne.

    OdpowiedzUsuń
  14. Zgadzam sie z okechukwu,Romatic Warrior to jest poziom Ricka Wakemana-największego rockowego klawiszowca.Polecam porównać to z jego the myths and legends of king arthur and the knights .Polecam sprawdzić koncert Return to forever (trwa 1,20 min)jak mistrzowskim solówki gra Chick.
    Ciekawe ile osób zna Circle,zapewne niewielki procent tych co znają Return to forever.A z moich znajomych Return to forever nie zna nikt.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pisząc o pompatyczności muzyków progowych miałem m.inn. na myśli Wakemana. Genialny klawiszowiec, ale bombastyczność jego muzyki w pewnym momencie stała się nieznośna. Porównanie do Liberace nie było tylko złośliwością (te powłóczyste szaty Wakemana na koncertach też były trochę w stylistyce Liberace). Liberace miał zadatki na geniusza fortepianu, był pupilem Paderewskiego i wróżono mu wielką karierę klasyczną. Ale poszedł w komercję i z czasem stał się synonimem kiczu. Fusion po dobrym początku, szybko poszło drogą Liberace. I nie ma to znaczenia, że jako instrumentaliści byli naprawdę świetni. Produkt jaki zaproponowali, chociaż dobrze opłacany, artystycznie stawał się coraz gorszy. Mogę się zgodzić z "okechukwu", że przy obecnym popie to i tak były to wyżyny artyzmu, ale ja porównuję muzykę z danego okresu, a nie z tą sprzed lat 50-u czy za lat 30-ci. Swing miał też swoich geniuszy i swoich wyrobników grających tylko dla kasy, podobnie bebop, we free też można znaleźć sporo szarlatanów, którzy braki techniczne ukrywali pod rzekomo awangardową muzyką. Myślę, że niesłusznie podejrzewacie Pawła o jakieś ukryte intencje w jego ocenach. Przy jego analitycznym podejściu do tych ocen, w recenzjach musi stosować jakiś punkt odniesienia. To nie oznacza, że niższa ocena musi a priori oznaczać niższą wartość zwłaszcza, że subiektywność emocjonalna w odbiorze muzyki powoduje, że indywidualnie można mieć inny punkt odniesienia (choć pewnie wszyscy się zgodzimy, że disco polo jest poza jakimikolwiek granicami tego, co nazywamy artyzmem).

      Usuń
  15. Moim zdaniem były nieuchronne. Duża popularność "poszukujących" form jazzu i fusion - była - podobnie jak popularność bardziej wyszukanych form rocka - krótkotrwała i efemeryczna. Masowa publiczność zawsze pragnęła muzyki przystępniejszej, bardziej komunikatywnej. I jak napisałem- jeśli komercyjne fusion grane przez arcymistrzów weszło od połowy lat 70 do wind, dyskotek i superkmarketów, to należy się tylko z tego cieszyć, bo to po prostu fantastyczna muzyka popularna. I uboloweć, że teraz nie ma tak wyrafinowanej i znakomicie zagranej muzyki masowej.

    OdpowiedzUsuń
  16. @Adam1984: Porównanie "Romantic Warrior" z Wakemanem trafne. Obu można lubić lub nie znosić z tych samych powodów. Ale zdajesz sobie sprawę - abstrahując już od konkretnych przykładów - że popularność nie jest żadnym wyznacznikiem jakości?

    @okechukwu: Komercyjne fusion też się nie przyjęło jako muzyka popularna na dłuższą metę. Jego popularność trwała góra kilka lat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Porównanie Corei z Wakemanem jest idiotyczne. Ten pierwszy to przecież wybitny pianista! Nawet na tle jazzowych pianistów wypada on znakomicie, żaden to typowy "jednoręczny" pianista jazzowy.

      Usuń
  17. Trwała kilka lat, ale była ogromna. I dalej gdzieś tam egzystuje- słyszę np. co jakiś czas takie weatherowskie pop fusion w Lidlu.
    Wakeman? Hmm... Lubię bardzo Six Wives- to świetnie zaaranżowana płyta z przepięknymi kompozycjami (ale już Journey i Mity o niebo słabsze, nie mówiąc o reszcie) i cenię Ricka w Yes, ale między nim a Coreą jest ogromna różnica. Wakeman jest wirtuozem jak na standardy rocka, ale już w kategoriach jazzowych czy klasycznych jego pianistyka wypada słabiutko. Corea był wirtuozem w skali światowej - miał technikę lepszą niż niejeden klasyczny pianista koncertowy (i mówię o tych z górnej półki). Dlatego - jak dla mnie między Rycerzem a płytami Wakemana jest jednak przepaść jeśli chodzi o skalę wirtuozerii.

    OdpowiedzUsuń
  18. Nie wiem co konkretnie miał na myśli Adam, porównując Coreę do Wakemana, natomiast mnie bynajmniej nie chodziło o porównanie umiejętności czy techniki gry tych klawiszowców. Wiadomo jednak, że "Romantic Warrior" znajduje wielu wielbicieli wśród słuchaczy Yes, ELP i im podobnych. Natomiast osoby nieprzepadające za bombastycznym progiem, dokładnie z tych samych powodów mogą nie akceptować wspomnianego albumu Return to Forever. Stąd powyższe porównanie uznałem, z przymrużeniem oka, za trafne.

    OdpowiedzUsuń
  19. Czy ja wiem? Nie jest to chyba wcale takie proste przełożenie. Ot, nasz forumowy kolega Bednaar rozsmakowany w jazzie, a na uroki proga w ogóle nieczuły (poza Crimson) jest zadeklarowanym fanem Rycerza. W Polsce pod wielkim wpływem RTF z okresu 74-76 byli muzycy Extra Ball - Śmietana, Sendecki- w końcu topowi muzycy jazzowi z "bombastycznym" progiem nie mający nic wspólnego.

    OdpowiedzUsuń
  20. Od takich uogólnień zawsze będą wyjątki, jednak uważam za bardzo prawdopodobne, że ktoś może lubić / nie lubić z tych samych powodów symfonicznego proga i jazzrockowe Return to Forever. Najczęściej pojawiające się zarzuty wzgłedem obu to epatowanie wirtuozerią, brzmienie syntezatorów czy trywializacja muzyki klasycznej.

    OdpowiedzUsuń
  21. To jest na inną dyskusję, ale przyznam, że wkurza mnie niemożebnie, jak osoby (a bardzo często i krytycy muzyczni), którzy może znają 5 klasycznych utworów na krzyż utyskują na trywializację muzyki klasycznej przez symfonicznego proga (traktując go en masse i wrzucając wszystkie zespoły o tym profilu do jednego wora). Absolutnie nie mówię o Tobie, ale chyba się zgodzisz, że taki trend istnieje. Kurcze - muzyki klasycznej słucham od dzieciństwa - w tylko jej słuchało się w moim domu rodzinnym. Potem miałem oczywiście okres buntu, kiedy przestałem się zupełnie nią interesować, ale od ponad 20 lat kolekcjonuję płyty z klasyką (mam ich coś koło 1000 - samego Chopina z setkę), w miarę regularnie chodzę na koncerty do filharmonii, coś tam sobie gram na pianinku z klasyki- oczywiście na miarę skromnych umiejetności (nie mam wiedzy ściśle muzykologicznej, ale np. czytam biegle nuty i z nich gram). Nie czuję się w tej materii obnibusem - nigdy specjalnie nie interesowała mnie muzyka dawna (tutaj moja wiedza jest nad wyraz wybiórcza), ani awangarda, ale w tym co jest "pośrodku" - od klasyków wiedeńskich do Bartoka, Ravela i Szymanowskiego jakąś tam wiedzę posiadam (interesuje mnie zwłaszcza pianistyka). I o ile oczywiście problem trywializacji klasyki w progu występuje w dość poważnej skali (czasem jest to okrutny kicz i banał)- to istnieje calkiem pokaźna liczba symfonicznych grup rockowych, które nie dość, że jej nie trywializują, to nadają jej nową jakość: Crimson, Focus, Maneige, Gentle Giant (tu pewnie sam się zgodzisz), najlepsi Włosi (tzn Banco i PFM), do pewnego stopnia również ELP. Dlatego czasem się zastanawiam, czy to ze mną jest coś nie w porządku, czy z krytykami potępiającymi w czambuł symph-proga, którzy nigdy w życiu nie byli na koncercie muzyki klasycznej? Sorry- nie chcę, żeby zabrzmiało to jak bufonada, no ale takie mam odczucia...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To przecież proste: krytyk rockowy to zazwyczaj osobnik nie odróżniający akordów durowych i molowych, nie potrafiący nawet klucza wiolinowego czytać. Tak jak muzycy rockowi to często jacyś "college dropout", tak i krytycy rockowi ze swego nieuctwa są znani.

      Usuń
    2. Krytycy rockowi nie są od znajomości struktur muzyki, tak jak nie muszą też znać nut i umieć grać na żadnym instrumencie (sporo muzyków też nie umiało czytać nut, nawet znakomici instrumentaliści jazzowi). Krytycy rockowi oceniają muzykę przez analizę złożoności muzyki, współgranie członków zespołu, nowatorstwo itp. (podejście analityczne), również przez emocjonalność odbioru tej muzyki, a nawet subiektywność odczuć słuchacza. Muzyk może wspaniale grać akordy, tworzyć niesamowite harmonie i być przez bardzo wielu słuchaczy odbierany jako mdły i nudny (dyskutowaliśmy o tym przy okazji oceny niektórych produktów Pata Metheny'ego). A przecież nawet prosta w sensie strukturalnym muzyka, grana na paru akordach, potrafi być emocjonalnie bardzo poruszająca np. blues. Krytycy mogą się mylić, zwłaszcza ci co uważają, że ich głos jest ważniejszy niż sama muzyka (casus pierwszych ocen np. pierwszych płyt Pink Floyd czy Black Sabbath), ale odbiorca muzyki przez swoją subiektywność też nie powinien się bardzo przejmować, że ktoś inny ocenia inaczej jakiś wykonawców niż on sam (sorry okechukwu). Jest na to dobra recepta - nie ufaj do końca ocenom, posłuchaj sam i wyrób sobie własną ocenę. Potem możemy się posprzeczać na takim blogu, ale nie wymagaj, żeby inni do końca podzielili twoje zdanie. Bo ich genetyczne pole subiektywności może niezupełnie pokrywać się z twoim.

      Usuń
    3. To znaczy ja akurat nie uważam, że obowiązkiem każdego rockmana jest znajomość nut czy biegłość w muzycznej teorii - zresztą wielu fantastycznych muzyków rockowych nie miało żadnego zaplecza teoretycznego. Ale jeśli krytyk wypowiada tezę o tym, że dana grupa trywializuje muzykę klasyczną, to obowiązkowo powinien taki background mieć. Niekoniecznie na poziomie muzykologa (to zresztą bardzo trudne, bo osób piszących o rocku z głęboką wiedzą muzykologiczną jest mało - w Polsce nie znam nikogo!), ale przynajmniej sporego osłuchania w muzyce klasycznej, podstaw teorii (harmonia, kontrapunkt, metrum, orkiestracja) i przyzwoitego czytania nut. Inaczej takie zdanie jest po prostu niewiarygodne.

      Usuń
  22. Le Bo - z zasadniczym przesłaniem Twojego komentarza mogę się zgodzić o tyle, że znajomość nut, gra na instrumencie czy wiedza teoretyczna nie czyni nikogo z automatu świetnym krytykiem rockowym. Można tę wiedzę mieć i być słabym krytykiem można jej nie mieć i pisać bardzo ciekawie i trafnie. Pisałem o konkretnym przypadku - zarzutu trywializacji muzyki klasycznej przez grupy progrockowe. Naprawdę uważasz, że można stawiać taki zarzut bez jakiekogolwiek osłuchania w muzyce klasycznej i choćby podstaw znajomości teorii? A jeśli tak, to na jakiej zasadzie?

    OdpowiedzUsuń
  23. Tak na marginesie - to o czym napisałem w ostatnich komentarzach jest zgodne z duchem tego bloga. Zauważyłem, że Paweł często odpowiada na komentarze w stylu: uzasadnij swoją tezę, wykaż, że nie mam racji, itd. Generalnie dąży do pewnej obiektywizacji argumentów (nie gustów!). I bardzo słusznie - to sprawia, że ten blog jest często żywym forum merytorycznej wymiany myśli. A zważmy, że odnosi się to tylko do komentatorów, a nie krytyków piszących o muzyce (choć znajdują się tu również i krytycy). Jeśli więc amotorzy stawiani są (słusznie!) wobec rygorów uzsadnienia swojej tezy, to tym bardziej takim regułom powinni podlegać "zawodowcy". Dlatego generalna teza, że symfoniczny prog czy fusion spod znaku RTF trywializuje muzykę poważną jest tak samo zasadne i prawdziwe jak np. zdanie, że fantastyka jest podrzędnym gatunkiem literatury pięknej. Jaka fantastyka? Lem, Bułyczow czy np. Moorcock? A może Borges (czy to fantastyka?). Asimov? Howard? A jeśli jeden z nich, to w której powieści, w którym opowiadaniu? A jeśli np. Focus wulgaryzuje muzykę klasyczną - to czy wszystkich utworach? Czy kontrapunkt w Carnival Fugue jest uproszczony i źle poprowadzony. Czy "Katedra w Strasburgu" jest harmonicznie bardziej banalna niż "Zatopiona Katedra" Debussy'ego? Jak wypada porównaniue Haburger Concerto z brahmsowskimi Wariacjami na temat Haydna" i co jest tam wyraźnie słabsze, co z kolei zdecydowanie na plus dla Focus nawet w stosunku do takiego giganta jakim był Brahms (jest wg mnie taki element!)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okechukwu

      Przeczytałem sobie ta całą dyskusję i jako zwykły zjadacz chleba i miłośnik muzyki podsumuje punkt, do którego owa dyskusja dotarła, słowami Jana Tadeusza Stanislawskiego - 'Podyskutujmy o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkanocy.'
      Niestety, ale i w temacie przez was poruszanym oraz przeze mnie cytowanym zdania są jak pośladki - podzielone i nic tego nie zmieni. W sumie to bardzo dobrze, ze nie ma w każdym temacie jednomyslnosci, bo wiało by nuda. Nawet Paweł potrafi z czasem zmieniać oceny swoich recenzji w górę lub w dół, wraz że zdobytym 'doświadczeniem'. Dlatego niech każdy z nas posłucha i na podstawie własnej wiedzy i wrażliwości wyrobi sobie zdanie.

      Usuń

  24. Trywializacja muzyki „poważnej” to ciekawy wątek. W obrębie rockowej krytyki trudno byłoby znaleźć sensowny, analityczny esej, w którym autor w fachowy sposób przedstawiłby rozmaite przykłady tego typu zjawiska. Trudno, bo jaki jest poziom rockowej krytyki każdy widzi. Podzielam pogląd okechukwu, że do sprawy należy podejść w sposób zniuansowany. Najlepszy przykład to twórczość ELP. W ich dyskografii znajdziemy zarówno utwory, które mogą być wzorcowym przykładem wyrafinowanego i kreatywnego podejścia do tzw. muzyki poważnej („Toccata”), jak i kompozycje zupełnie chybione („Romeo And Juliet). Ten ostatni to właśnie paradygmatyczny przykład trywializacji klasyki. To tylko skrajne przypadki, bo mamy przecież jeszcze szereg utworów, które, w mniejszym lub większym stopniu, można wykorzystać jako przykłady pozytywne i negatywne. Sprawa jest zatem dość skomplikowana i daleka od jednoznaczności. Mógłbym jednak zgodzić się z takim podejściem do tematu - w obrębie rocka symfonicznego CZĘSTO mieliśmy do czynienia z wulgaryzacją muzyki „poważnej”.

    OdpowiedzUsuń
  25. Jeśli chodzi o Coreę i jego zaangażowanie w awangardę, to nie jestem zwolennikiem „psychologizacji”. Ważne są fakty. Czy jego zwrot w stronę muzyki eksperymentalnej był autentyczny? Skłaniałbym się do poglądu, że jednak tak. Autentycznie była to muzyka, która go fascynowała, dlatego nie wiązałbym tego z „modą” czy też innym koniunkturalizmem. Owszem, po 1971 roku jego muzyka była znacznie bardziej komunikatywna, jednak pamiętajmy o tym, że był to dość skomplikowany proces. Skąd taka nagła wolta? Przyczyn było co najmniej kilka. Muzyka Circle natrafiła na mur niezrozumienia słuchaczy. Płyty sprzedawały się w śladowych ilościach, amerykańskie wytwórnie płytowe nie były zainteresowane ich wydawaniem. Sporo studyjnych nagrań kwartetu wydano dopiero w momencie, gdy na rynku komercyjne tryumfy świecił Return To Forever. Twórczość Circle była zbyt hermetyczna dla przeciętnego słuchacza, co bardziej tradycyjnie nastawieni krytycy jazzowi nie byli entuzjastami takiego grania, czemu dawali wyraz w recenzjach płyt czy też relacjach z koncertów. Corea nie miał mentalności niszowego muzyka, który może tworzyć w podziemiu swoje projekty, nie zabiegając zupełnie o uznanie ludzi. Dlatego też był coraz bardziej sfrustrowany i szukał wyjścia z impasu. Jednocześnie dostrzegał zmiany na rynku muzycznym. Coraz większą popularnością cieszył się fusion i jego pochodne. Wydanie „Bitches Brew” nadało nową dynamikę rozwoju dla całego gatunku. Chick Corea grał już fusion z Davisem. Wprawdzie na początku miał pewne opory z przestawieniem się na „elektryczność”, jednak bardzo szybko odkrył, że granie takiej muzyki dostarcza mu sporo satysfakcji. W 1970 roku sporo eksperymentował z elektrycznym fortepianem. Był jednym z pierwszych muzyków jazzowych, który wspomagał się w czasie gry modulatorem pierścieniowym. Dzięki temu paleta brzmieniowa jego instrumentu wydatnie się poszerzyła. Kto wie, czy najważniejsza nie była jednak transformacja duchowa. Pod koniec lat 60. Corea coraz bardziej interesował się dianetyką, koncepcje Rona Hubbarda mocno do niego przemawiały. Był także miłośnikiem jego książek utrzymanych w konwencji science fiction. Na początku lat 70. był już mocno związany ze scientologią, która stała się jego nową filozofią życiową. W tym czasie wywierała już niewątpliwie przemożny wpływ na jego twórczość. Pianista w 1975 roku w jednym z wywiadów powiedział: Scientologia całkowicie zmieniła moje życie. I nadal pozwala mi się rozwijać, osiągać równowagę, znajdować głębszą prawdę, rozszerzać horyzonty. Jest najwspanialszą filozofią, jaką mogłem poznać. To właśnie pod wpływem scientologii Corea postanowił zredefiniować swoje koncepcje muzyczne. Kluczowym słowem w jego muzycznym słowniku stanie się „komunikacja”. Corea: Całkowicie przewartościowałem moją przeszłość i rozpocząłem moje życie na nowo. Muzycznie moje dotychczasowe zamiary nie zadowalały mnie. Rzeczywiście zapragnąłem kontaktu ze światem, zapragnąłem, aby to co robię miało jakieś znaczenie dla ludzi. (…) Gdy widzę artystę zużywającego energię i wirtuozerię na tworzenie muzyki wykraczającej daleko poza możliwości ludzkiej percepcji, jego zdolności marnują się. Wedle jego przekonania twórczość Circle była nazbyt introspektywna. W tamtym czasie zupełnie nie interesowało go, jak będzie odbierany przez publiczność, najważniejsze były dla niego muzyczne eksploracje – odkrywanie nowych harmonii, brzmień, próba wykreowania czegoś, co można by nazwać Nową Muzyką. W nowej optyce lekceważenie oczekiwań publiczności było niewłaściwe. Corea w 1976 roku w rozmowie z dziennikarzem „Down Beatu” wyjaśniał: Nie chciałem dłużej zadowalać siebie samego. Naprawdę zapragnąłem kontaktu ze światem, aby moja muzyka znaczyła coś dla ludzi. Swoją drogą, zmiana religii, czy też filozofii życiowej oraz ich wpływ na transformację muzyczną to fascynujący temat w jazzie na początku lat 70. Oprócz Corei od razu na myśl przychodzą tak wybitne postacie, jak John McLaughlin (jego związki ze Śri Chinmoyem) czy też Herbie Hancock, który w 1972 roku przeszedł na buddyzm - dokładnie związał się ze szkołą Nichiren Shoshu.

    OdpowiedzUsuń
  26. Mahavishnuu - jak zwykle bardzo merytorycznie argumentujesz. W kwestii zainteresowania Corei awangardą, nie twierdziłem, że był to pragmatyczny koniunkturalizm (mówiłem głównie o snobizmie słuczaczy) - raczej pójście z tzw. zeitgeist. Duch tych paru lat był taki, że sprzyjał awangardowym esksperymentom i Corea po prostu dał się mu ponieść, nie do końca identyfikując się z muzyką. Taki był sens mojej wypowiedzi, ale nie upieram się przy niej - bo Twoja wiedza na temat awangardowego Corei jest o wiele większa niż moja.

    Co do twej konkluzji na temat wulgaryzacji klasyki w rocku/progu to też zasadniczo się z nią zgadzam, choć moje uwagi nie tyczyły się tylko prog-rockowych wersji klasyki w sensie ścisłym (i nawet nie przede wszystkim, bo na gruncie rockowych transkrypcji faktycznie wiele ciekawego się nie zdarzyło i Toccata jest tu chlubnym wyjątkiem). Chodziło mi bardziej o własne kompozycje inspirowane klasyką (bądź czerpiące z klasycznych form i technik), jakie powstały na gruncie rocka. Posłużyłem się przykładem Focus, bo to zespół mniej "kontrowersyjny" niż ELP i chyba latwiejszy (jak dla mnie) do chłodnej analizy, a związki z muzyką klasyczną są w nim wyjątkowo silne. Chętnie napisałbym coś więcej, ale nie chcę zamieniać komentarzy dotyczących Corei w jakąś monstrualnie rozdętą akademicką dykusję na inny temat. Jak Paweł zrecenzuje kiedyś Focus, to chętnie napiszę więcej. Ale myślę, że na to zbyt dużych szans nie ma (haha).

    OdpowiedzUsuń
  27. Aha, jeszcze jedna uwaga w tym miejscu. Nie chciałbym, żeby powstało wrażenie, że moje komentarze były jakimś atakiem podważającym kompetencje autora bloga. Generalnie recenzje Pawła oceniam wysoko. Są bardzo dobrze zbalansowane - idealna długość, bardzo dobre proporcje między obiektywną informacją a komentarzem i - co chyba najcenniejsze - zazwyczaj kluczowa cecha recenzowanej muzyki jest celnie wysunięta na pierwszy plan (tzn. Paweł ma dar wychwytywania rzeczy naprawdę istotnych, a o to niełatwo - typowym problemem wielu recenzentów jest albo nadmierna powierzchowność albo zbytnie szczególarstwo). Nie podoba mi się tylko to nadużywanie przymiotników "pretensjonalny", "patetyczny", "poważny" w przypadku płyt, których nie lubi (nie chodzi o ocenę, tylko o opis).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Określeń patetyczny i poważny staram się używać w neutralnym znaczeniu, jako obiektywne cechy, które nie zawsze interpretuję jako wady. Pretensjonalny ma już faktycznie zawsze pejoratywne zabarwienie i próbuję go unikać. Jednak mam uczulenie na muzykę, gdzie tego patosu jest - moim zdaniem - zbyt wiele, a nie jest odpowiednio równoważony np. humorem albo faktycznie wyrafinowanym wykonaniem. To jednak tylko przedstawienie mojej opinii, a jestem przekonany, że większość Czytelników potrafi rozpoznać, w których fragmentach recenzji opisuję fakty, a w których dokonuję oceny.

      Usuń
  28. Oczywiście - poważny i patetyczny to są przymiotniki  o generalnie neutralnym zabarwieniu i należy ich używać (choć patetyczny ma jednak lekko negatywną konotację i nie przypadkiem w angielszczyźnie "pathetic" oznacza żałosny, rzeczownik patos jej już nie ma).  Czasem używasz ich jednak nadmiernie, właśnie w pejoratywnym znaczeniu -ot choćby tej rzekomej  "powagi" w przesadnej wirtuozerii RTF na Warriorze. Podobnie często piszesz o nadmiarze patosu. Czy o nadętym patosie. Patos nie musi być rekompensowany humorem - tzn. może ( i często fajnie jak jest) -ale tylko wtedy gdy chce się osiągnąć efekt pewnego przerysowania, groteski, zabawy konwencją.  Patos w stanie czystym był bardzo ważnym środkiem wyrazowym dziewiętnastowiecznej muzyki klasycznej (wyobraźmy sobie Beethovena, Wagnera czy Brahmsa bez patosu!) i jeśli w naturze emocjonalnej i amploi danego zespołu rockowego  leży posługiwanie się przede wszystkim takim środkiem ekspresji, a środki artystyczne odpowiednio wyrażają te emocje, to nie ma w tym nic w tym zdrożnego. Nie trzeba wtedy równoważyć podniosłości humorem, bo i po co?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda, nie musi być równoważny humorem. To tylko taki przykład. Patos to po prostu środek artystycznego wyrazu, którego wbrew pozorom nie uważam za coś złego. Efekt jego użycia, szczególnie przez wykonawców rockowych często wywołuje u mnie negatywne odczucia, ale to nie tak, że uważam stosowanie patosu za coś złego.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)