Posty

Wyświetlam posty z etykietą rock

[Recenzja] Kult - "Kaseta" (1989)

Obraz
Niedługo po powrocie Kazika Staszewskiego z kilkumiesięcznej emigracji doszło do reaktywacji Kultu. Zespół odnowił jednak działalność w okrojonym składzie. Oprócz Kazika w zespole znaleźli się Janusz Grudziński, Ireneusz Wereński, Piotr Falkowski oraz nowy gitarzysta, Rafał Kwaśniewski. Ten właśnie kwintet, wsparty przez kilku gości - w tym dawnych współpracowników, Krzysztofa Banasika i Pawła Jordana - zarejestrował wkrótce materiał na kolejny album. Tytuł, tradycyjnie, wzięto od jednego utworu z poprzedniego wydawnictwa, a konkretnie "TDK Kaseta" z "Tan", pozostawiając wszakże tylko drugi człon. Odchudzeniu uległ nie tylko podstawowy skład zespołu, ale też jego stylistyka. Muzycy wyraźnie odchodzą tu od dotychczasowej mieszanki post-punku, psychodelii, funku, dubu i jazzu na rzecz takiego bardziej czystego, konwencjonalnego rocka. W warstwie instrumentalnej zdecydowanie dominuje gitara i sekcja rytmiczna. Nawet nierzadko dochodzą do tego inne instrumenty, jednak s

[Recenzja] The Band - "The Band" (1969)

Obraz
Na debiutanckim "Music from Big Pink" muzycy The Band wspomagali się utworami napisanymi z Bobem Dylanem. Na swoim drugim, niezatytułowanym albumie - czasem nazywanym  brązowym ze względu na tło okładki - postawili wyłącznie na własny materiał. Po nieudanej próbie zarejestrowania go w jednym z nowojorskich studiów, gdzie ukończono tylko trzy utwory, zdecydowano się na sprawdzone wcześniej rozwiązanie. Zespół wynajął willę na Hollywood Hills w Los Angeles, którą przerobiono na prowizoryczne studio. Od tego momentu nagrania szły już znacznie sprawniej, a wyluzowana atmosfera znacznie się przysłużyła muzykom i korzystnie wpłynęła na ostateczny efekt. Podobnie jak poprzedni "Music from Big Pink", "The Brown Album" wypełnia muzyka zupełnie bezpretensjonalna, nieskomplikowana, ale wysmakowana, charakteryzująca się pogodnym, luzackim klimatem. Przy pierwszym, powierzchownym kontakcie album może wydawać się nieco jednostajny. Raz jest bardziej energetyczni

[Recenzja] The Band - "Music from Big Pink" (1968)

Obraz
The Band. Niezwykle prosta i celna nazwa dla grupy muzycznej. Początkowo muzycy używali szyldu The Hawks. Gdy jednak zostali zaproszeni do współpracy przez Boba Dylana, powszechnie zaczęto nazywać ich po prostu  zespołem . Nawet na plakatach promujących koncerty można było przeczytać szyld Bob Dylan and the Band. W skład zespołu wchodzili gitarzysta Robbie Robertson, klawiszowcy Richard Manuel i Garth Hudson, basista Rick Danko oraz perkusista Levon Helm. Od września 1965 do maja 1966 intensywnie koncertowali z Dylanem, pomagając mu odtworzyć elektryczną muzykę z albumów "Bring It All Back Home" i "Highway 61 Revisited". Kiedy jednak Bob przystąpił do nagrywania kolejnego albumu, "Blonde on Blonde", z muzyków The Band towarzyszył mu jedynie Robertson. Promująca to wydawnictwo trasa koncertowa nie doszła do skutku. Oficjalnie z powodu wypadku motocyklowego Dylana, choć istnieje wiele wątpliwości, czy takie wydarzenie w ogóle miało miejsce. Faktem jest,

[Recenzja] David Bowie - "David Bowie" (1969)

Obraz
Niespecjalnie podzielam zachwyty na temat Davida Bowie. Ale rozumiem, skąd bierze się jego fenomen. Był prawdziwą osobistością, niezwykle charyzmatycznym artystą. Ponadto grał w tak wielu stylach, że chyba każdy znajdzie w jego twórczości coś dla siebie. Mnie najbardziej przekonują te eksperymentalne dokonania w rodzaju "Low" i "Blackstar", podczas gdy zachwyt wielbicieli klasycznego rocka budzi zwykle "Ziggy Stardust", zwolennicy bardziej tanecznej muzyki mogą się pobujać przy ejtisowym "Let's Dance" lub nowocześniejszym "Earthling", a miłośnicy archaicznego popu mogą się zasłuchiwać w eponimicznym debiucie z 1967 roku. Dość powszechnie za właściwy debiut muzyka uznaje się jednak wydany dwa lata później album, który pierwotnie również nie posiadał tytułu. Najwyraźniej Bowie szybko zdał sobie sprawę, że jego pierwsze wydawnictwo było raczej wstydliwym początkiem kariery. Dlatego kolejny album ponownie podpisał tylko własnym

[Recenzja] King Gizzard & the Lizard Wizard - "Fishing for Fishies" (2019)

Obraz
Australijska grupa King Gizzard & the Lizard Wizard wyróżnia się na scenie retro-rockowej. Przede wszystkim swoją studyjną (nad)aktywnością. W niespełna dekadę działalności wydała aż czternaście albumów. Pięć z nich ukazało się w samym 2017 roku. Oczywiście, taka produktywność nie mogła przełożyć się na wysoką jakość. O ile pierwszy wydany wówczas album, "Flying Miccrotonal Banana", okazał się jednym z ciekawszych wydawnictw ostatnich lat - przynajmniej w kategorii retro rocka - tak kolejne były już ewidentnie wysilone i niepotrzebne. Przez cały kolejny rok zespół milczał (nie licząc koncertów), by parę dni temu powrócić z kolejnym wydawnictwem, zatytułowanym "Fishing for Fishies". Czy dłuższa przerwa od nagrywania pomogła wrócić muzykom do dobrej formy? Cóż, nie do końca. King Gizzard & the Lizard Wizard znany jest z częstych wolt stylistycznych, dokonywanych często z albumu na album (przy jednoczesnym zachowaniu rozpoznawalności). Nie inaczej jest w

[Recenzja] Riverside - "Wasteland" (2018)

Obraz
Ta recenzja miała w ogóle nie powstać. Nie planowałem nawet słuchać tego albumu. Znów jednak zwyciężyła ciekawość, gdy pojawił się w propozycjach na YouTube. Wytrzymałem parę minut, resztę szybko przewinąłem. Gdy jednak internet został zalany pozytywnymi recenzjami "Wasteland", postanowiłem stanąć po przeciwnej stronie. Aby sprostować wszystkie bzdury, jakie można przeczytać w innych recenzjach (zwłaszcza te dotyczące rzekomej progresywności). W tym celu zmusiłem się do przesłuchania całości - kilkukrotnego, ale dawkując ją sobie małymi dawkami. Materiał jest jednak na tyle jednorodny, że bez trudu mogę sobie wyobrazić, jak brzmiałby słuchany od początku do końca. Popularność Riverside to prawdziwy fenomen. Z każdym kolejnym albumem o zespole robiło się coraz głośniej, nie tylko w kraju, ale i za granicą. Muzycy osiągnęli sukces najmniejszym kosztem, grając niewyobrażalnie wtórną muzykę, nie dodając nic od siebie do inspiracji innymi epigonami w rodzaju Marillion, Pend

[Recenzja] Marillion - "Misplaced Childhood" (1985)

Obraz
Rock neo-progresywny to jeden z najbardziej kuriozalnych rodzajów muzyki. Czerpiąc inspirację z najbardziej postępowej i eksperymentatorskiej odmiany rocka (choć raczej od jej przystępniej grających przedstawicieli), jest tworem absolutnie wtórnym i schematycznym. Niestety, tego typu muzyka dała wielu słuchaczom, a nawet niektórym krytykom przekonanie, że rock progresywny polega na graniu w ściśle określonej konwencji, powielając pewne elementy zaczerpnięte od prekursorów stylu. Tymczasem nazwa rock progresywny została wymyślona na określenie muzyki zespołów, które cechowała silna indywidualność i chęć poszerzania ram rocka o nowe rozwiązania. "Misplaced Childhood" grupy Marillion to prawdopodobnie najsłynniejszy album neo-progowy. Często można spotkać się z opiniami, że to jedno z najlepszych lub wręcz najlepsze progresywne wydawnictwo lat 80., a nawet kwintesencja tego stylu. Takie twierdzenie miałoby jeszcze uzasadnienie (mocno naciągane) w przypadku wcześniejszych

[Recenzja] Radiohead - "The Bends" (1995)

Obraz
W trakcie dwóch lat, jakie dzieli wydanie "The Bends" od premiery debiutanckiego "Pablo Honey", muzycy Radiohead poczynili spore postępy jako kompozytorzy. To znów bardzo piosenkowy materiał, jednak tym razem zawierający więcej naprawdę dobrych i zgrabnych melodii. Chociażby w utworze tytułowym, wzorowym przykładzie pop rocka - jest przebojowo, ale bez popadania w sztampę. Zapamiętywanych melodii nie brakuje ani w tych łagodniejszych, częściowo akustycznych momentach albumu ("High and Dry", "Fake Plastic Trees"), ani tych bardziej hałaśliwych ("Planet Telex"), ani w łączących oba te podejścia ("My Iron Lung"). Niestety, im dalej, tym album staje się coraz bardziej przewidywalny, powtarzalny i nużący. Poszczególne utwory bronią się słuchane oddzielnie (choć te niewymienione z tytułów pozostają w cieniu tych, które tu wspominam), ale razem tworzą zbyt monotonny zbiór, w którym jedynym urozmaiceniem jest zmiana natężenia b

[Recenzja] Radiohead - "Pablo Honey" (1993)

Obraz
Radiohead to jeden z najbardziej przecenionych wykonawców w ogóle. A zarazem jedna z ostatnich rockowych grup, która coś do tej muzyki wniosła. Zachwyty nad jakością i innowacyjnością muzyki tego zespołu są grubo przesadzone, lecz trudno wskazać innego rockowego wykonawcę, który w ciągu ostatniego ćwierćwiecza autentycznie poszukiwałby swojego własnego brzmienia, podążając w coraz bardziej eksperymentalne rejony, a mimo tego cieszył się powszechnym uznaniem. To ostatnie w dużej mierze wynika oczywiście z obrazu współczesnego mainstreamu - na tle tej całej tandety i epigoństwa, jakie promują media, Radiohead jawi się nie tylko jako zespół ambitny i oryginalny, ale też po prostu potrafiący pisać dobre, niebanalne utwory. Choć początek jego kariery tego wszystkiego nie zapowiadał. Grupa zwróciła na siebie uwagę już debiutanckim singlem "Creep", za sprawą którego została okrzyknięta "brytyjską Nirvaną". Czas pokazał, że zarówno ten utwór, jak i cały album "P

[Recenzja] Dire Straits - "Dire Straits" (1978)

Obraz
Dire Straits to jeden z dosłownie kilku klasyków rocka, których twórczości nigdy nie potrafiłem polubić. Nie żebym jakoś szczególnie próbował. Zawsze uważałem, że to zespół w sam raz dla ludzi po czterdziestce, którzy w sumie za bardzo muzyką się nie interesują, dlatego wybierają takie melodyjne, spokojne i niezbyt absorbujące granie. Zapoznałem się jednak z całą studyjną dyskografią, oraz koncertowym "Alchemy" (z większością tych albumów w ciągu kilku ostatnich miesięcy), ale tylko utwierdziło mnie to w moim przekonaniu. Choć muszę przyznać, że jedno wydawnictwo wyróżnia się in plus na tle pozostałych, a jest nim eponimiczny album debiutancki. W 1978 roku muzyczny mainstream zdominowany był przez punk rock i disco. Był to też okres wzmożonego rozwoju muzyki elektronicznej, awangardowego rocka progresywnego oraz tych nieco ambitniejszych rzeczy wyrastających z punku, czyli tzw. post-punku i szeroko rozumianej nowej fali. Debiut Dire Straits w takim otoczeniu wydawał s

[Recenzja] The Stone Roses - "The Stone Roses" (1989)

Obraz
Debiutancki album brytyjskiego grupy The Stone Roses to zbiór jedenastu nieskomplikowanych, melodyjnych piosenek. Nie jestem wielbicielem tego typu grania, ale ten longplay od razu rzekł mnie świetnymi melodiami w stylu wczesnych The Beatles czy, nawet bardziej, The Byrds. To muzyka o podobnym charakterze, lecz oczywiście bardziej współczesna brzmieniowo, jak przystało na przełom lat 80. i 90.  Krytycy uznają ten album za bardzo ważny w rozwoju sceny zwanej Madchesterem (jej przedstawiciele łączyli pop rock i psychodelię lat 60. z acid housem, lecz u Stone Roses wpływy tego ostatniego są marginalne) i britpopu. Dominują tutaj krótkie utwory o piosenkowej strukturze, oparte na prostej, energetycznej grze sekcji rytmicznej i nieco rozmytych, lecz zadziornych partiach gitary. Nie brakuje tu różnych smaczków, jak pianino w "She Bangs the Drums", wokalne harmonie w "Waterfall", czy psychodeliczne efekty w "Don't Stop". Najważniejsze są jednak melodie

[Recenzja] Gregg Allman - "Southern Blood" (2017)

Obraz
Gregg Allman w ostatnich latach życia planował nagranie albumu, który składałby się wyłącznie z premierowych kompozycji jego autorstwa. Wydawnictwo miało nosić tytuł "All Compositions By Gregg Allman" i byłoby jego pierwszym longplayem bez cudzych utworów. Niestety, pogarszający się stan zdrowia (od 2012 roku zmagał się z rakiem wątroby, którą przeszczepiono mu dwa lata wcześniej) znacznie utrudniał mu tworzenie i rejestrację materiału. W marcu 2016 roku dał radę wziąć udział w kilkudniowej sesji nagraniowej, podczas której zarejestrował partie wokalne do dziesięciu utworów. Wbrew wcześniejszym zamierzeniom, większość z nich to covery - Gregg wybrał utwory, które najlepiej oddawały jego ówczesny stan i samopoczucie, sięgając m.in. do repertuaru Tima Buckleya, Boba Dylana, Grateful Dead i Muddy'ego Watersa. Allman nie wrócił już nigdy do studia, by dokończyć pracę nad tym materiałem. To, co udało się wtedy zarejestrować, zostało dokończone już bez jego udziału (dodano

[Recenzja] Czesław Niemen - "Niemen" (1971)

Obraz
Czerwony album Niemena, znany także jako "Niemen", "Niemen Enigmatic" lub "Człowiek jam niewdzięczny", to prawdopodobnie pierwszy dwupłytowy album w historii polskiej fonografii (obie płyty były sprzedawane także oddzielnie). Jak jednak wiadomo, większość dwupłytowych wydawnictw z premierowym studyjnym materiałem tylko by zyskała, gdyby skrócić je do jednej płyty. Czerwony Niemen bynajmniej nie jest tu wyjątkiem. Choć prawdę mówiąc, w tym wypadku nawet skrócenie o połowę niewiele by pomogło... Pod względem stylistycznym jest to kontynuacja rockowego kierunku obranego przez Niemena na poprzednim albumie, "Enigmatic". Jednak tym razem bez progresywnych naleciałości, za to z wyraźną inspiracją hard rockiem. Elektryczne organy i ostre partie gitary, podparte mocną grą sekcji rytmicznej, nie raz przywołują skojarzenia z Deep Purple. Pod względem instrumentalnym właściwie nie ma do czego się przyczepić, z wyjątkiem brzmienia, typowego dla ówcz

[Recenzja] Steven Wilson - "To the Bone" (2017)

Obraz
Nowy album Stevena Wilsona to jedna z bardziej kontrowersyjnych premier tego roku. Muzyk, uważany w pewnych kręgach za zbawiciela progresywnego rocka, postanowił bowiem nagrać album popowy. Czy też, jak sam twierdzi, inspirowany ambitnym popem z lat 80., a szczególnie takimi wykonawcami, jak Peter Gabriel, Kate Bush, Talk Talk, czy Tears for Tears. Łatwo wyobrazić sobie, jakie oburzenie wywołała ta informacja we wspomnianych kręgach. Najzabawniejsze w tym jest to, że przecież Wilson nigdy nie stronił od radiowego grania, z czym często w ogóle się nie krył (np. album "Stupid Dream" Porcupine Tree, albo cała dyskografia Blackfield), choć częściej mieszał je z innymi inspiracjami, przez co przeciętnym słuchaczom jego twórczość wydaje się bardziej ambitna, niż jest w rzeczywistości. "To the Bone" nie jest zatem żadnym przełomem w twórczości tego muzyka. To typowo wilsonowski album, z tą różnicą, że inspirowany muzyką innej dekady. Będący w dodatku logiczną kontynua

[Recenzja] Mira Kubasińska & Breakout - "Mira" (1971)

Obraz
W 1971 roku ukazały się dwa albumy Breakoutu, nagrane w nieco innym składzie i znacznie różniące się pod względem stylistycznym. Po zrealizowaniu ambicji nagrania albumu bluesowego, przyszedł czas na przygotowanie kolejnego longplaya z Mirą Kubasińską. Ze składu występującego na "Bluesie" zostali tylko Tadeusz Nalepa, Jerzy Goleniewski i Tadeusz Trzciński. Józefa Hajdasza chwilowo zastąpił Jan Mazurek, a Dariusz Kozakiewicz, niestety, definitywnie pożegnał się z grupą. W studiu pojawił się natomiast Włodzimierz Nahorny, który wspomagał zespół na dwóch pierwszych albumach. Większość utworów została napisana przez ten sam tandem, który stworzył materiał na "Blues" - muzykę skomponował Nalepa, a teksty dostarczył Bogdan Loebl (z wyjątkiem "Tysiąc razy kocham", ze słowami A. Płockiego i J. Tomasza, oraz tradycyjnej ludowej pieśni "Miałam cały świat"). Pod względem stylistycznym album jest bardzo zróżnicowany. Nalepie udało się nawet przemycić

[Recenzja] Breakout - "70a" (1970)

Obraz
Kika miesięcy po dobrze przyjętym debiucie "Na drugim brzegu tęczy", grupa Breakout opublikowała jego następcę, album "70a". Longplay nagrany został w nieco zmienionym składzie - basistę Michała Muzolfa zastąpił Józef Skrzek, późniejszy założyciel SBB i członek grupy Niemen. Nie wpłynęło to jednak znacząco na graną przez zespół muzykę. Pewna nowość pojawiła się natomiast w warstwie wokalnej. O ile na debiucie wszystkie utwory śpiewała Mira Kubasińska, tak tutaj często wyręcza ją Tadeusz Nalepa. Co wychodzi albumowi zdecydowanie na korzyść. Gitarzysta zaśpiewał w czterech utworach o zdecydowanie bluesrockowym charakterze - "Skąd taki duży deszcz", "Taką drogę", "Piękno" i "Nie znasz jeszcze życia". To zarazem najlepsze fragmenty albumu, ze świetnymi partiami gitary i takąż grą sekcji rytmicznej, a także klimatem, którego nie powstydziłyby się brytyjskie grupy w rodzaju Fleetwood Mac, Free czy Ten Years After. W "Nie

[Recenzja] Roger Waters - "Is This the Life We Really Want?" (2017)

Obraz
Is This the Album We Really Want? Nigdy dotąd nie dawałem swoim recenzjom tytułów, jednak w tym wypadku nie mogłem się temu oprzeć. Trzeba mieć sporo tupetu - a tego, jak wiadomo, Rogerowi Watersowi nigdy nie brakowało - by po dwudziestu pięciu latach milczenia wrócić z takim albumem, jak "Is This the Life We Really Want?". Nie było to rzecz jasna całkowite milczenie, gdyż w międzyczasie Waters podjął się napisania własnej opery, "Ça Ira" (przedsięwzięcie to skończyło się, oczywiście, totalną katastrofą), a także zagrał niezliczoną ilość tras koncertowych, na których odgrywał głównie utwory z repertuaru Pink Floyd. W tym roku mija natomiast dokładnie ćwierć wieku, odkąd ukazał się jego poprzedni album z całkowicie premierowym, rockowym materiałem - "Amused of Death". Jego następca zapowiadany był tak długo, że już dawno można było zwątpić, że kiedykolwiek zostanie wydany. Rzeczywiste nagrania ciągnęły się od 2010 roku. Efekt tej siedmioletniej sesji

[Recenzja] Breakout - "Na drugim brzegu tęczy" (1969)

Obraz
Debiutancki album grupy Breakout, "Na drugim brzegu tęczy", to pierwszy prawdziwie (choć nie całkiem) rockowy album, jaki ukazał się w Polsce. Zespół ewidentnie był pod wpływem anglosaskiej muzyki. Co prawda, dziś można stwierdzić, że longplay jest spóźnioną o jakieś dwa lata odpowiedzią na tamtejsze granie, jednak trzeba pamiętać, że to były nieco inne czasy, gdy wszystko z Zachodu dochodziło tu ze znacznym opóźnieniem. Jedno jest pewne. W 1969 roku nikt w Polsce nie brzmiał tak, jak Breakout. Ciężkie gitarowe riffy i mocna gra sekcji rytmicznej w takich kawałkach, jak "Poszłabym za tobą", "Na drugim brzegu tęczy" czy "Gdybyś kochał, hej!", wyraźnie zdradzają wpływy prekursorów hard rocka - Cream i The Jimi Hendrix Experience. Zespół nie ogranicza się jednak do kopiowania wspomnianych klasyków. W "Poszłabym za tobą" pojawia się interesujące zwolnienie z solówką na flecie, a utwór tytułowy wzbogacony jest jazzującymi partiami sakso

[Recenzja] Gentle Giant - "The Missing Piece" (1977)

Obraz
1977 rok zapisał się w historii rocka ze względu na eksplozję popularności punk rocka, która niemal całkowicie zmiotła starszych wykonawców. Szczególnie mocno oberwały zespoły progresywne, które nagle z docenianego przez krytyków i słuchaczy zjawiska, stały się obiektem drwin. Poniekąd z własnej winy. Już od jakiegoś czasu wyraźny był spadek jakości ich kolejnych albumów. Jedynie nielicznym, jak Pink Floyd czy Van der Graaf Generator, udawało się utrzymywać wysoki poziom artystyczny. Inne zespoły wyraźnie się pogubiły, albo uparcie trzymając się swojego stylu i nagrywając coraz gorsze wersje tych samych albumów, na których doprowadzały swoją muzykę do coraz większego absurdu, albo zaczęły się zwracać w stronę coraz prostszej muzyki, nie mającej wiele do zaoferowania pod względem artystycznym. Nie ominęło to nawet Gentle Giant. Pierwsze oznaki kryzysu objawiły się na albumie "Interview", utrzymanym jeszcze w stylu poprzednich wydawnictw, ale zbyt wtórnym wobec nich i wy

[Recenzja] Deep Purple - "Infinite" (2017)

Obraz
"Infinite" to dwudziesty - i być może ostatni - album tej zasłużonej, lecz od dawna nieekscytującej grupy. Przedpremierowe zapowiedzi nie nastrajały pozytywnie. Po przesłuchaniu longplaya mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że oba single dały dobry pogląd na to, czego spodziewać się po całości. "Time for Bedlam" - pierwszy ujawniony utwór, a zarazem otwieracz albumu - to taki typowy hardrockowy kawałek w szybkim tempie, lecz wygładzony brzmieniowo i pozbawiony dobrej melodii. Zaskoczeniem była elektroniczna klamra utworu, z przetworzonym głosem Iana Gillana, brzmiąca kuriozalnie i zbyt pretensjonalnie. Jak się okazuje, to nie jedyny utwór, w którym zespół próbuje ukryć braki kompozytorskie udziwnioną, taką niby-nowoczesną aranżacją. W "On Top of the World" pojawia się niemal identyczny fragment z deklamacją Gillana i elektronicznym podkładem, ale umieszczony w środku kompozycji. Z kolei "Get Me Outta Here" w całości opiera się na elektroni