[Recenzja] David Bowie - "David Bowie" (1969)



Niespecjalnie podzielam zachwyty na temat Davida Bowie. Ale rozumiem, skąd bierze się jego fenomen. Był prawdziwą osobistością, niezwykle charyzmatycznym artystą. Ponadto grał w tak wielu stylach, że chyba każdy znajdzie w jego twórczości coś dla siebie. Mnie najbardziej przekonują te eksperymentalne dokonania w rodzaju "Low" i "Blackstar", podczas gdy zachwyt wielbicieli klasycznego rocka budzi zwykle "Ziggy Stardust", zwolennicy bardziej tanecznej muzyki mogą się pobujać przy ejtisowym "Let's Dance" lub nowocześniejszym "Earthling", a miłośnicy archaicznego popu mogą się zasłuchiwać w eponimicznym debiucie z 1967 roku. Dość powszechnie za właściwy debiut muzyka uznaje się jednak wydany dwa lata później album, który pierwotnie również nie posiadał tytułu.

Najwyraźniej Bowie szybko zdał sobie sprawę, że jego pierwsze wydawnictwo było raczej wstydliwym początkiem kariery. Dlatego kolejny album ponownie podpisał tylko własnym nazwiskiem, aby dać jasno do zrozumienia, że to dla niego nowy początek. Inaczej do tej kwestii podszedł amerykański wydawca, najwyraźniej obawiając się, że oba albumy mogą się ze sobą mylić - dlatego też drugi eponimiczny longplay wyszedł tam pod tytułem "Man of Words / Man of Music". Na tym jednak nie koniec zamieszania, gdyż większość wznowień na całym świecie, począwszy od 1972 roku, wydawana jest pod tytułem "Space Oddity" - od jednego z zamieszczonych tu utworów, pierwszego wielkiego przeboju artysty (a zarazem pierwszego, jaki w ogóle trafił do notowań).

Muszę przyznać, że "Space Oddity" to wyjątkowo zgrabnie napisana i zaaranżowana piosenka. Wyróżniająca się wyrazistą melodią (momentami o nieco beatlesowskim charakterze) oraz przyjemnych, folkowo-psychodelicznym klimatem, osiągniętym za pomocą gitary akustycznej, stylofonu (kieszonkowych organów elektronicznych), a także melotronu, na którym zagrał późniejszy klawiszowiec Yes, Rick Wakeman. Jednak na sukces tego singla miały wpływ także względy pozamuzyczne, ówczesna fascynacja możliwością eksploracji kosmosu. Nie dość, że tytuł jawnie nawiązywał do słynnego filmowego dzieła Stanleya Kubricka, "2001: Odyseja kosmiczna" (org. "2001: A Space Odyssey") z poprzedniego roku, to jeszcze mała płyta z tym nagraniem ukazała się dosłownie w przededniu lądowania Apollo 11 na Księżycu. Było to ewidentnie marketingowe działanie, które nie wszystkim się podobało. Tony Visconti, producent albumu oraz główny współpracownik Bowiego w tamtym okresie, uważał to za wyjątkowo tanie zagranie i nie chciał przyłożyć się do wyprodukowania tego nagrania (zastąpił go Gus Dudgeon). Pomimo tego jest to naprawdę fajna piosenka, która pięć dekad później wciąż się broni.

Słabiej niestety prezentuje się reszta albumu. Całkiem udany jest jeszcze nieco jamowy "Unwashed and Somewhat Slightly Dazed", zdradzający wyraźne wpływy twórczością Boba Dylana - zarówno za sprawą sposobu śpiewania Bowiego, jak i warstwy instrumentalnej, utrzymanej w folkowo-bluesowym stylu, choć wzbogaconej typowo rockowymi solówkami gitary. Do pewnego momentu jest to świetny utwór, ale potem jakby nagle zabrakło już pomysłu i ostatnie dwie minuty ograniczają się do zapętlenia jednego motywu. Trochę rockowego grania pojawia się jeszcze w bardziej zwartym, ale też zbyt zwyczajnym "Janine". Pozostałe nagrania to już głównie folkowe klimaty, przeważnie dość przyjemne, choć nie zachęcające mnie to kolejnych odsłuchów ("Letter to Hermione", "An Occasional Dream", "God Knows I'm Good" i ewentualnie "Cygnet Committee", który przydałoby się jednak znacząco skrócić), kiedy indziej strasznie nużące ("Memory of a Free Festival", z końcówką inspirowaną chyba najnudniejszym kawałkiem Beatlesów - "Hey Jude"). Całości dopełnia łagodny "The Wild Eyed Boy From Freecloud" ze staroświecką, nieco pretensjonalną orkiestracją, który sprawia wrażenie, jakby był nagraniem z zupełnie innej sesji, zamieszczonym tu przypadkiem.

Gdyby nie "Space Oddity", drugi eponimiczny album Bowiego przepadłby dokładnie tak samo, jak jego poprzednik. Ogólnie nie jest to szczególnie udane wydawnictwo. Przeszkadza nadmierny eklektyzm, sugerujący stylistyczne niezdecydowanie lidera. Ale przede wszystkim brakuje tutaj naprawdę udanych kompozycji. Poza pierwszym i połową drugiego utworu niewiele tu momentów, na które zwróciłem uwagę przy pierwszym przesłuchaniu; po kolejnych odsłuchach wciąż mam problem z przypomnieniem sobie pozostałych. Może to tylko moje subiektywne wrażenie, ale jakoś poza "Space Oddity" żaden z tych utworów nie utrzymał się na dłużej w koncertowej setliście ani nie przypominano ich na składankach. Mimo wszystko już tutaj słychać dużą charyzmę i przebłyski talentu lidera. Prawdopodobnie już nigdy nie wrócę do tego wydawnictwa, ale odsłuchy na potrzeby recenzji nie były szczególnie bolesne.

Ocena: 6/10



David Bowie - "David Bowie" / "Man of Words / Man of Music" / "Space Oddity" (1969)

1. Space Oddity; 2. Unwashed and Somewhat Slightly Dazed; 3. Letter to Hermione; 4. Cygnet Committee; 5. Janine; 6. An Occasional Dream; 7. The Wild Eyed Boy From Freecloud; 8. God Knows I'm Good; 9. Memory of a Free Festival

Skład: David Bowie - wokal, gitara, organy, stylofon, zanza; Rick Wakeman - melotron, klawesyn; Keith Christmas - gitara; Tim Renwick - gitara, flet; Mick Wayne - gitara; Herbie Flowers - gitara basowa; John "Honk" Lodge - gitara basowa; Tony Visconti - gitara basowa, flet; John Cambridge - perkusja; Terry Cox - perkusja; Paul Buckmaster - wiolonczela; Benny Marshall - harmonijka, dodatkowy wokal
Producent: Tony Visconti (2-9); Gus Dudgeon (1)


Komentarze

  1. Nie znam tego albumu oprócz 'Space Oddity'. Zapoznałem się za to z ważniejszymi albumami z jego twórczości. Osobiście wyróżniam kolejny - 'The Mam Who Sold The World's, trylogia berlińska ze wskazaniem na 'Low', a przede wszystkim zamykający twórczość 'Blackstar'.
    Jestem zdania, że Bowie to świetny kompozytor ambitnej muzyki pop: rockowej, glamrockowej, jazzowej itp. To ta sama półka co Peter Gabriel solo. Muzyk grający po prąd z obecnymi gustami, lub wyprzedzający mode na dany styl o krok.
    Najbardziej do mnie przemawia jego przedśmiertne dzieło 'Blackstar', które uważam za najlepsze. Ciekaw jestem pana recenzji tego albumu, jak i innych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bowie niewątpliwie jest dobrym kompozytorem, ale nie przypisujmy mu zbyt wiele. Przesłuchałem wszystkie najważniejsze i najbardziej znane albumy z jego dyskografii i na tej podstawie na pewno nie nazwałbym go kompozytorem jazzowym. Może na "Blackstar" są jazzujące momenty, ale to nie są kompozycje jazzowe.

      Usuń
    2. Ja znowu mam wrażenie, na podstawie albumów z lat 70-tych, że on do końca nie miał pomysłu na siebie- jak się za coś wziął, to tego jakby "nie dorabiał" do końca. Albumy sprawiają wrażenie albo grania na czas ("Diamond Dogs", albo są bezbarwne, taka "brzydka" muzyka ("Ziggy Stardust and Spiders from Mars", "Hunky Dory"), miałki ambient z dodatkiem disco i zwykłego rocka ("Heroes", "Low"). Nie przypadł mi zbytnio do gustu.

      Usuń
    3. Panie Pawle, ja z tym jazzem to nie chciałem przesadzić. Tak jak wspomniałem Bowie to świetny wykonawca pop z różnymi naleciałościami min jazzowymi.

      Do Kuby:
      Coś w tym jest o czym piszesz. Zgadzam się, że Bowie został wyniesiony na piedestał, ale to chyba bardziej za postać Ziggy'ego i pojedyncze single. Ja osobiście uważam za najbliższym ideału jest jego ostatni album 'Blackstar' i daje mu 9. Reszta dyskografii to 'Low' na 8 i może jeszcze 'Heroes'. Pozostałe albumy są poniżej tych ocen.

      Usuń
    4. u mnie (może musiałbym jeszcze raz przesłuchać) Heroes- 7/10, Low - 6-7/10 (właściwie tylko "Subterraneans" jakoś zapadł mi w pamięć), "Young Americans" - 7/10 - swoją drogą mój ulubiony jego album z lat 70-tych, "Station To Station"- 4-5/10 - pamiętam, że tylko "Golden Years" mi tam spasowało, prócz dobrych wokali to nudne piosenki, "Diamond Dogs"- 6-7/10 - album sprawia wrażenie zrobionego pośpiesznie, grania na czas, utwory są jakoś dziwnie "ściśnięte", bardzo dziwnie mi się go słuchało, "ziggy stardust and spiders..."- 6-7/10 - również dziwny album, albo prosty rock'n'roll, albo dziwnie zaaranżowane utwory, "Hunky Dory" - 7/10 - najbardziej pamiętam "Life On Mars" i "Andy Warhol", reszta jakaś taka bezbarwna.

      Usuń
    5. No to chyba dotarliśmy do problemu z Bowiem. Właściwie każda jego płyta to kolejna pośpieszna zmiana stylu, rok po roku, i faktycznie najczęściej wybijają się tylko pojedyńcze piosenki. Najwięcej chyba na "Ziggym" - większość wykonawców normalnego pop-rocka dla ludu pokroiłaby się dla takiego repertuaru.

      Usuń
    6. Jeśli chodzi o "Hunky Dory", jak mogłem zapomnieć o "Changes"- też dosyć przyjemny kawałek.

      Usuń
  2. Nie tylko "Unwashed and Somewhat Slightly Dazed" nawiązujje do Dylana- "Cygnet Comitee" to wręcz taki "ostrzejszy" Dylan. Jeśli chodzi o "Memory of a Free Festival" to ta końcówka jest według mnie drugim, po "Space Oddity" mocnym punktem albumu, jest to bardziej nawiązanie do soulu, niż Beatlesów (w "Hey Jude" jest taki fragment, ale nie można go przyrównać do innego gatunku, tak jak tego fragmentu- tam jest to takie bardziej "rockowe" nucenie)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie lubię tego albumu,jest kompletnie bez wyrazu, poza oczywiście 'Space Oddity'.
    Wolę albumy późniejsze jak wspomniane tutaj gdzieś 'Low','Heroes' czy 'Scary Monsters(and Super Creeps).
    Natomiast co do wynoszenia na piedestał-pełna zgoda.
    Media,u nas zwłaszcza radiowa Trójka uczyniły z niego niemal muzycznego guru.
    Ale to nie tak,że nie mogą lub popełniają błąd.
    Ten artysta według mnie na to zasługuje przez swoją kreatywność i chęć ciągłej zmiany.Ale zgodzę się że jego albumy bywają nierówne.
    Nagrywał często zmieniając się wielokrotnie i zawsze było to na swój sposób świeże i ekscytujące.
    Dodam że w moim przypadku fascynacja Bowiem pojawiła się dość późno i nie była podyktowana tym co piszą i mówią. Zwyciężyła raczej ciekawość. W każdym razie kilka albumów cenię do dziś.
    Czy będą recenzje tych najważniejszych?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie pisałbym o takim albumie jak ten, gdybym nie zamierzał dalej pociągnąć tematu ;)

      Usuń
  4. Z Bowiem mam całkiem skomplikowaną relację, głównie dlatego, że był on dla mnie w pewien sposób "furtką" dla wielu odmian ambitniejszej muzyki. Na pewno bardzo lubię pięć płyt, które wydał w latach 76-80. Jestem bardzo ciekaw jak pociągniesz dalej temat ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Super, że pojawił się David! Osobiście również przekonałem się do niego dość późno, przy pierwszych podejściach długo mi zeszło, zanim "chwyciłem bakcyla". Teraz jednak to jeden z moich ulubionych artystów. W każdym albumie znajduję coś dla siebie, chociaż najbardziej lubię Station to Station z 1976, które jest moim zdaniem jego najlepszą płytą. Czekam na kolejne recenzje :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Jeśli chodzi o Davida, to z pewnością doceniam Ziggy'ego za to, że po raz pierwszy Bowie zdaje się być bardziej przekonany do swojej twórczości. Mi jednak o wiele bardziej podeszły albumy, które ukazały się tuż przed nim i tuż po nim, czyli "Hunky Dory" i "Aladdin Sane" (chyba jeden z moich ulubionych krążków Bowiego). Z reszty dyskografii wyróżniłbym też "Station to Station", "Low", "Heroes" (mimo wszystko), a potem dopiero "1. Outside" (również jeden z moich ulubionych), "The Next Day" (za sympatyczny powrót do przeszłości) i wspaniały "Blackstar".
    Poza tym jednak Bowie zawsze wydawał mi się nieco daleki od mojego gustu i przeważnie raczej tworzył dość mało interesujące rzeczy. To właśnie jest problem z tym artystą: albo w coś trafił, albo nie. Albo się odnajdywał w stylistyce na 100% (co, swoją drogą nie zawsze musiało się przekładać na kompozycje), albo po prostu nudził. Cenię go za to, że non stop szukał, aczkolwiek jest to też broń obusieczna, bo częściej niż znajdował, to raczej się gubił. Aczkolwiek - tak jak napisałeś - był postacią charyzmatyczną i charakterystyczną i to trzeba mu oddać, że w każdej odsłonie był "jakiś".

    OdpowiedzUsuń
  7. Przesluchalem kilka lat temu kilka plyt David ,ale mnie nie zachwycilo.Wymienie kilka piosenek ktore najabrdziej wpadly mi w uchu:Rebel,rebel-klasyka rocknrolla.Young Americans-romans z muzyka soul,Fame-jeden z najb.znanych i najlepszych przykl.funk-rocka.Slynna Warszawa.Lets Dance-ktorego nie cierpie przez totalne ogranie przez radio.I Tonight z Tina Turner-cos w stylu reagge,oczywiscie wer.live jest duzo lepsza i bardz.znana.

    OdpowiedzUsuń
  8. Pierwsze zdanie tekstu nie jest już zbyt aktualne po 1,5 roku od czasu tej recenzji?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano nie jest. Po dokładniejszym zapoznaniu się z dyskografią, podczas prac nad tym cyklem recenzji, w końcu zrozumiałem o co chodzi z tym Bowiem.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Death - "The Sound of Perseverance" (1998)