[Recenzja] Bob Dylan - "Bob Dylan" (1962)



Eponimiczny debiut Boba Dylana pozostaje w cieniu wielu jego późniejszych wydawnictw. I właściwie trudno się temu dziwić, bo to dość niepozorny album, jakich wówczas nagrywano wiele. Składający się głównie z interpretacji tradycyjnych utworów folkowych i bluesowych, zarejestrowanych wyłącznie z akompaniamentem gitary akustycznej i harmonijki. Dylan napisał jedynie dwa spośród trzynastu utworów: gadany blues "Talkin' New York", w którym opisuje swoje wrażenia po przeprowadzce do tytułowego miasta, a także "Song for Woody", hołd dla folkowego pieśniarza Woody'ego Guthrie. Nie jest to jeszcze ten zaangażowany społecznie i politycznie Dylan, którego doskonale napisane teksty uczyniły "głosem pokolenia", a zarazem jednego z najbardziej rozpoznawalnych wykonawców wszech czasów.

Pod względem stricte muzycznym wszystko jednak jest już na swoim miejscu. Zarówno charakterystyczny, zachrypnięty głos, jak i nie mniej rozpoznawalny styl gry na gitarze i harmonijce. Pomimo prostoty, a wręcz ascetyzmu samych kompozycji, jak i aranżacji, zawarta tu muzyka potrafi przyciągnąć uwagę. Jest to niezwykle szczere, bezpretensjonalne granie, o bardzo przyjemnym brzmieniu i klimacie. Świetnie wypada blues "In My Time of Dyin'", znacznie bardziej surowy od późniejszej wersji Led Zeppelin, jednak do mnie przemawiający mocniej. Dylan daje tu jeden ze swoich najlepszych popisów wokalnych, doskonale dopełniany prostymi, ale granymi z niesamowitym wyczuciem partiami gitary. Ciekawie wypada też tutejsze wykonanie "House of the Risin' Sun", dwa lata później spopularyzowanego przez The Animals - znów jest bardziej surowo, ale po latach ta wersja broni się lepiej, bo nie miało się tu co zestarzeć. Warto też zwrócić uwagę na energetyczne "Highway 51 Blues" i "Gospel Plow", emocjonalny "See That My Grave Is Kept Clean", czy pogodniejszy "Man of Constant Sorrow". Z dwóch autorskich utworów ciekawiej wypada subtelniejszy "Song for Woody", z bardzo ładnymi partiami gitary i przykuwającą uwagę partią wokalną. Pozostałe utwory stanowią raczej tło dla wymienionych i nie wnoszą wiele do całości, ale też nie zaniżają jej poziomu.

Gdyby po wydaniu tego albumu Bob Dylan zakończył muzyczną karierę i nic więcej nie nagrał, zapewne nikt by dziś nie nie pamiętał o tym albumie, poza największymi miłośnikami amerykańskiego folku i akustycznego bluesa. Jednak już tutaj Dylan zaprezentował się jako charakterystyczny, utalentowany pieśniarz (choć jeszcze nie jako kompozytor - na to miał dopiero nadejść czas) i dlatego nie powinno się ignorować tego wydawnictwa tylko dlatego, że późniejsze są jeszcze lepsze. Chyba, że kogoś obchodzą wyłącznie zaangażowane teksty, a nie muzyka - wtedy faktycznie nie ma tu czego szukać.

Ocena: 7/10



Bob Dylan - "Bob Dylan" (1962)

1. You're No Good; 2. Talkin' New York; 3. In My Time of Dyin'; 4. Man of Constant Sorrow; 5. Fixin' to Die; 6. Pretty Peggy-O; 7. Highway 51 Blues; 8. Gospel Plow; 9. Baby, Let Me Follow You Down; 10. House of the Risin' Sun; 11. Freight Train Blues; 12. Song to Woody; 13. See That My Grave Is Kept Clean

Skład: Bob Dylan - wokal, gitara, harmonijka
Producent: John H. Hammond


Komentarze

  1. Ale zdziwko że ta recenzja się pojawiła, miałem kiedyś przesłuchać tą płytę ale nie przesłuchałem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak nawiązując do tej recenzji, nie pisałeś kiedyś czasami że teksty nie mają dla ciebie większego znaczenia w ocenie muzyki i często nie zwracasz na nie uwagi? Akurat recenzując Dylana trzeba się skupić na tekstach w co najmniej równym stopniu co na muzyce, w końcu mamy od czynienia z laureatem literackiego Nobla, tutaj jeszcze nie ma wiele do analizy, ale jestem strasznie ciekaw dalszych recenzji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z jednej strony teksty odgrywają w twórczości Dylana tak wielką rolę, że nie można ich ignorować opisując jego dyskografię, ale z drugiej - to jednak mimo wszystko muzyka i dlatego chciałbym skupić się przede wszystkim na warstwie instrumentalnej, bo takich recenzji Dylana brakuje.

      Usuń
  3. O proszę, nie spodziewałem się tego.
    Osobiście uważam tę płytę za raczej średnią na tle tego, co Dylan zrobił później, jednak wersje "House of the Rising Sun" jest fenomenalna. Bob chyba nigdy później nie dał nam na tyle ekscytującego wokalu, co w tym utworze. Naprawdę świetnie to wypada. Sama płyta jednak jest zaledwie wstępem do późniejszej kariery pieśniarza.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bard nad bardami to jest! Ale z mojej perspektywy lekko go nie doceniasz, patrząc po ocenach na rymie :) Albo ja przeceniam... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sądzę, że przy dokładniejszym zapoznaniu się z tamtymi albumami, ich oceny wzrosną ;)

      Usuń
  5. na ile tutaj zadziałała magia nazwiska Dylana?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kto by pomyślał że jeszcze słuchasz tak prostej muzyki.

      Usuń
    2. A jakie ma znaczenie czy jakaś muzyka jest prosta czy skomplikowana? Liczy się tylko to, jak (i czy adekwatnie) dane środki wyrazu zostały użyte w konkretnym dziele.

      Usuń
    3. Czy niektórzy z was naprawdę nie czują obciachu pisząc swoje komentarze? Aż ręce opadają....

      Usuń
  6. Kurcze, ale jestem podekscytowany, tym że bierzesz się za Dylana. Od dłuższego czasu miałem ochotę poczytać o jego muzyce, a niestety polskie blogi "muzyczne" w jego przypadku rzadko się nią zajmują... Nie wiem czemu, ale sądziłem, że za nim nie przepadasz i nie ma co liczyć na jego omówienie... W każdym razie bardzo mnie moja pomyłka cieszy, z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście, o Dylanie wypowiadałem się dotąd w nie najlepszym tonie, argumentując, że to teksty powinny być dodatkiem do muzyki, a nie na odwrót. Zdania w tej kwestii nie zmieniłem, natomiast nieco poprawił się mój odbiór twórczości Dylana ;)

      Usuń
  7. W przypadku Dylana, co jest dodatkiem do czego z pewnością jest kwestią sporną. Oczywiście rozsławiła go muzyka, ale też nie za nią dostał Nobla. Jednak kuriozalne wydaje mi się traktowanie muzycznych recenzji Dylana. Jeżeli ktoś jest krytykiem literackim, jak najbardziej, niech wypowiada się o jego tekstach, jednak blogi muzyczne powinny przede wszystkim skupiać się na muzyce! Dlatego właśnie tak cieszy mnie pojawienie się tej recenzji.

    OdpowiedzUsuń
  8. Jak dla mnie jego wykonanie "House of the rising sun" pod względem interpretacji wokalnej przewyższa wszystkie inne wersje.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)