[Recenzja] The Rolling Stones - "Blue & Lonesome" (2016)



Premiera nowego albumu tak zasłużonej grupy, jak The Rolling Stones, to wielkie muzyczne wydarzenie. Zwłaszcza, że od opublikowania poprzedniego długogrającego wydawnictwa grupy minęło już jedenaście lat. "Blue & Lonesome" nie przynosi jednak wyczekiwanego od dawna premierowego materiału. To zbiór bluesowych i rhythm'n'bluesowych standardów. Zespół niejako zatacza pełne koło, gdyż w początkach swojej działalności też grał głównie - choć przecież nie tylko - przeróbki cudzych kompozycji. Sama płyta powstała nieco przypadkiem, w przerwie od nagrywania własnego materiału. W ciągu trzech dni Mick Jagger, Keith Richard, Charlie Watts i Ronnie Wood - wsparci przez swoich stałych współpracowników oraz zaprzyjaźnionych muzyków, Erica Claptona i Jima Keltnera - spontanicznie zarejestrowali te dwanaście kawałków. Nad całą płytą unosi się taka swobodna atmosfera nieplanowanej sesji.

I zapewne właśnie dlatego słuchanie tego materiału dostarcza mi znacznie więcej przyjemności, niż jakakolwiek płyta Stonesów z ostatnich… czterech dekad. Utwory - zaczerpnięte m.in. z repertuaru takich bluesmanów, jak Willie Dixon, Howlin' Wolf, Little Walter czy Memphis Slim, choć zespół unikał najbardziej oczywistych wyborów - zachowały swój bluesowy, wyluzowany charakter. Mnóstwo tutaj typowych dla tego gatunku zagrywek gitarowych oraz świetnych partii harmonijki, która często jest tu pierwszoplanowym instrumentem, a wszystko to opiera się na odpowiedniej, solidnej grze sekcji rytmicznej. Całość zagrana jest bardzo naturalnie, z szacunkiem do tradycji, z dużym luzem, bez wygładzonej produkcji. Najbardziej jednak zaskakuje, że ten powrót do korzeni sprawił, że w muzyków jakby wróciła młodzieńcza energia. W głosie 73-letniego dziś Jaggera w ogóle nie słychać jego wieku, dawno nie brzmiał tak dobrze. Instrumentaliści nie grają może nic wybitnego, po prostu trzymają się konwencji, jednak tyle w tym życia i wyczuwalnej radości z grania, że żadne zarzuty nie brzmiałyby poważnie. Nawet Clapton przypomniał sobie, jak grać bluesa, o czym świadczą jego solówki z "Everybody Knows About My Good Thing" Johnny'ego Taylora oraz "I Can't Quit You Baby" Otisa Rusha. Z pozostałych utworów świetne są przede wszystkim "Commit a Crime" Wolfa oraz singlowe "Just Your Fool" Buddy'ego Johnsona i "Hate to See You Go" Waltera, które najlepiej łączą niesamowitą energię z przebojowością, a także tytułowa ballada "Blue & Lonesome" z repertuaru Slima, zagrana w bardzo emocjonujący, odpowiednio udramatyzowany sposób. 

Najnowsze wydawnictwo The Rolling Stones, mimo oczywistego anachronizmu, zamknięcia się w przestarzałej konwencji i braku własnych kompozycji - a może właśnie dzięki temu wszystkiemu - okazuje się najlepszym albumem zespołu od dawna. Co najmniej od czasu "Some Girls", a subiektywnie wskazałbym nawet na "Sticky Fingers". "Blue & Lonesome" w końcu przynosi dawno zgubioną energię, radość z grania oraz wyraziste kompozycje. Na plus działa też długość materiału, wynosząca poniżej trzech kwadransów, dzięki czemu w ogóle nie odczuwam znużenia. Dziwi mnie natomiast decyzja, by tak krótki materiał wydać na dwóch płytach winylowych - częste zmienianie stron może odebrać przyjemność ze słuchania tego sympatycznego albumu.

Ocena: 8/10

Zaktualizowano: 10.2023



The Rolling Stones - "Blue & Lonesome" (2016)

1. Just Your Fool; 2. Commit a Crime; 3. Blue and Lonesome; 4. All of Your Love; 5. I Gotta Go; 6. Everybody Knows About My Good Thing; 7. Ride 'Em On Down; 8. Hate to See You Go; 9. Hoo Doo Blues; 10. Little Rain; 11. Just Like I Treat You; 12. I Can't Quit You Baby

Skład: Mick Jagger - wokal, harmonijka; Keith Richards - gitara; Ronnie Wood - gitara; Charlie Watts - perkusja
Gościnnie: Darryl Jones - gitara basowa; Chuck Leavell - instr. klawiszowe; Matt Clifford - instr. klawiszowe; Eric Clapton - gitara (6,12); Jim Keltner - instr. perkusyjne (9)
Producent: Don Was, Mick Jagger i Keith Richards


Komentarze

  1. Rzeczywiście to najlepsza ich płyta co najmniej od końca lat 70'. Fajnie, bo spodziewałem się totalnej maniany.

    A z tym podwójnym winylem sądzę, że chodzi o to - oprócz ciągnięcia z ludzki kasy oczywiście - , że w czasach bardzo dawnych płyty tyle trwały, więc to może być nawiązanie do klasycznego bluesa wydawanego na ep ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale wtedy powinny to być płyty 10-calowe, tak jak w tamtych czasach. Szczerze mówiąc, nie widziałem jeszcze tego albumu, ale podejrzewam, że wydano go na 12-calowych płytach, zostawiając mnóstwo wolnego miejsca.

      Usuń
  2. Świetna płyta, nie trudno ich podziwiać, tyle lat na scenie i ciągle tworzą coś niesamowitego z pasją i zaangażowaniem, co na prawdę wpada w ucho ;) Bardzo fajna recenzja, pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj, cóż to za wspaniały powrót. Cudowna, niewymuszona muzyka, zagrana prosto z serca. Mick w niesamowitej formie wokalnej, co było dla mnie zaskoczeniem, bo wydawało mi się, że jego głos najlepsze lata ma już dawno za sobą. Ode mnie również 8/10 i czekam na nowe utwory autorstwa Micka i Keitha :).

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak dla mnie to jest najlepsza płyta być może nawet od czasów Sticky Fingers. Nigdy specjalnie nie przepadałem za Some Girls poza kilkoma wyjątkami, ale dla mnie to choć album oczywiście na poziomie, ale raczej prosty rock n roll z pewnymi wyjątkami
    Krążek ten mam od dawna, ale gdyby nie Ty Paweł i Twój blog (bo przez niego trochę nauczyłem się słuchać bluesa i poznawać trochę wartościowej muzyki) leżała płyta kilka lat zanim po nią sięgnąłem ponownie... i byłem zachwycony i zadawałem sobie pytanie, jak mogłem uznać to za może nie tyle szajs ale za porwanie się z motyką na słońce. No ale singlowe kawałki super wybrane bo z nimi nie miałem problemu.
    Jeśli chodzi o mnie to pomimo że uwielbiam Stonesów, mam nadzieję że nie nagrają kolejnego krążka z premierowym materiałem bo wydając ten album zrobili fajną klamrę. Zaczęli grając rythm n bluesa i mam nadzieję że skończą na bluesie. Nic więcej nie potrzeba mogą co najwyżej próbować ubogacać wydawnictwa w wersje deluxe. Nic więcej bo dyskografia zakończona z przytupem i nie jest to regułą u większości wykonawców muzyki rozrywkowej. Albo składanki z odrzutami ale regularne albumy stanowcze nie. Bo myślę że jak wydadzą to zamiast trzymać się w tym dobrym czasie plus/minus 40 minut, dadzą długasa na ponad godzinę i męcz się człowieku. I nie mam na myśli że słabe muzycznie, tylko monotonność ile można? Bo wydaje mi się że to jest problem wielu wykonawców muzyki popularnej, że jeżeli kilka lat nie ma studyjnego nowego materiału to pchają tego tyle aby wypełnić prawie cały CD i w pewien sposób "zadośćuczynić" słuchaczowi kilka lat zwloki.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)