[Recenzja] Suicide - "Suicide" (1977)

Suicide - Suicide


Eponimiczny debiut amerykańskiego duetu Suicide nie jest może płytą szczególnie popularną wśród polskich słuchaczy, lecz niewątpliwie należy do najbardziej wizjonerskich i inspirujących wydawnictw z tamtego okresu. Tworzony przez wokalistę Alana Vegę i klawiszowca Martina Reva zespół był być może pierwszym w historii duetem wokalno-syntezatorowym - podobny duet z przeszłości, The Silver Apples, używał jeszcze perkusji - a także protoplastą synthpopu oraz inspiracją dla wielu grup z kręgu elektronicznego rocka. 

Muzyka Suicide całkiem dobrze wpisywała się w punkowy, a raczej już post-punkowy krajobraz ówczesnej sceny muzycznej, choć jej inspiracji należałoby szukać raczej w klasycznym rock and rollu. Takie wpływy słychać przede wszystkim w sposobie śpiewania Vegi, którego często porównywano z Gene'em Vincentem, choć taki "Johnny" to stuprocentowy rock'n'roll, tyle że o stricte elektronicznym brzmieniu. Trudno też uniknąć skojarzeń ze wspomnianym Silver Apples, choć przez tę niemal dekadę, jaka upłynęła od pierwszych nagrań tamtej grupy, dość mocno zmieniła się technologia. Prymitywny generator dźwięku został zastąpiony tanim syntezatorem, a tradycyjne bębny okazały się zbyteczne w czasach powszechnego dostępu do automatów perkusyjnych.

Elektroniczny punk Suicide - z czasem zapoczątkowaną przez grupę stylistykę zaczęto nazywać synth-punkiem - okazał się zyskująco ciekawym pomysłem. Jest to muzyka bardzo prosta, zagrana niemal amatorsko, ale także oryginalna i pomysłowa, przede wszystkim za sprawą niezwykłego, jak na tamte czasy, brzmienia. Staromodne linie wokalne zostały tu perfekcyjnie skontrastowane nowoczesną warstwą muzyczną, z minimalistycznymi, wręcz prymitywnymi partiami perkusyjnego automatu oraz różnego rodzaju szumem, skwierczeniem i buczeniem syntezatorów, czasem z dodatkiem prostych, melodyjnych motywów granych na organach. Wbrew pozorom, materiał ma całkiem przystępny charakter. No, z wyjątkiem najdłuższego na płycie, dziesięciominutowego "Frankie Teardrop", w którym trudno doszukać się śladów melodii. Całość opiera się na intensywnym, zapętlonym rytmie, elektronicznych hałasach oraz znerwicowanej partii wokalnej, przechodzącej czasem w krzyk. Tekst był zresztą na bieżąco improwizowany, a inspirację stanowił artykuł o zwolnionym z pracy robotniku, który zabił swoją rodzinę, a następnie sam popełnił samobójstwo. Dla ówczesnych słuchaczy mogło być to równie szokujące nagranie, jakim dekadę wcześniej był "The End" The Doors.

Równie zwariowanego grania już na tej płycie nie zaznamy i trochę szkoda, ale to bynajmniej nie znaczy, że nie ma tu już nic ciekawego. Już pierwszy kawałek, "Ghost Rider", znakomicie udowadnia, że w muzyce rockowej można obyć się bez gitar czy tradycyjnych bębnów. Przy pomocy samych tylko syntezatorów i automatu perkusyjnego udało się uzyskać prawdziwie punkową energię oraz odpowiednio agresywne, brudne brzmienie. Czadu nie jest też pozbawiany wspomniany "Johnny", jednak duet preferuje nieco wolniejsze tempa, jak w transowym "Rocket U.S.A.", quasi-balladzie "Cheree", psychodelicznym w lekko doorsowskim stylu "Girl" oraz utrzymanym w mroczniejszej - naprawdę świetnej - atmosferze "Che". Tytuł tego ostatniego, szczególnie w połączeniu z czerwoną gwiazdą na okładce, zdaje się wskazywać na komunistyczne sympatie muzyków, dlatego warto rozwiać ewentualne wątpliwości. Gwiazda to po prostu logo wytwórni Red Star, dla której album został nagrany, natomiast tekst ostatniego utworu okazuje się raczej krytyką gloryfikowania Che Guevary.

Pierwszy album Suicide należy do tych płyt, które wywarły tak duży wpływ na późniejszą muzykę, że nie wypada ich nie znać i nieporozumieniem byłoby ich nie doceniać. Oczywiście, można dywagować nad czysto artystyczną wartością tej muzyki. Jednak moim zdaniem jest to kwestia absolutnie trzeciorzędna, jeśli nie zwyczajnie nieistotna, ponieważ duet swoje techniczne braki całkowicie przykrył tu oryginalnym pomysłem na granie i świetnym klimatem.

Ocena: 8/10



Suicide - "Suicide" (1977)

1. Ghost Rider; 2. Rocket U.S.A.; 3. Cheree; 4. Johnny; 5. Girl; 6. Frankie Teardrop; 7. Che

Skład: Alan Vega - wokal; Martin Rev - instr. klawiszowe
Producent: Craig Leon i Marty Thau


Komentarze

  1. Świetny album, posiada własny charakter i nie da się go pomylić z żadnym innym. Świetnie spędzone pół godziny. Myślę, że Tuxedomoon mogli inspirować się Suicide.

    OdpowiedzUsuń
  2. jeśli chodzi o synthpunk to polecam pierwszą ep-kę zespoły Soft Cell - Mutant Moments

    OdpowiedzUsuń
  3. Czemu nic pan nie pisze o White Noise

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie bardzo rozumiem. Uważasz, że powinna być o tej grupie wzmianka w powyższej recenzji, czy osobny tekst? Tego drugiego w planach nie mam.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)