[Recenzja] The Cure - "Seventeen Seconds" (1980)

The Cure - Seventeen Seconds


Tutaj dopiero zaczyna się ten prawdziwy The Cure. Muzyka na "Seventeen Seconds" stała się bardziej chłodna i melancholijna, zbliżając się do gotyckiej atmosfery Siouxsie and the Banshees czy Joy Division. Nie wszystkim muzykom w zespole podobała się taka zmiana. Basista Michael Dempsey pragnął pozostać przy wcześniejszym, pogodniejszym stylu. W dodatku jego swobodny, wyemancypowany sposób gry niespecjalnie pasował do nowej koncepcji Roberta Smitha. W rezultacie doszło do rozłamu i miejsce Dempseya zajął Simon Gallup. Przy okazji do składu dołączył jego kompan z grupy The Magazine Spies, klawiszowiec Matthieu Hartley. Nagrany w kwartecie album "Seventeen Seconds" okazał się pierwszym większym sukcesem komercyjnym The Cure, dochodząc do pierwszej dwudziestki w brytyjskim notowaniu oraz zaznaczając swoją obecność na amerykańskiej liście. Przyniósł grupie także pierwszy, umiarkowany przebój singlowy - "A Forest".

W porównaniu z debiutem zwraca uwagę na pewno wycofanie oraz uproszczenie sekcji rytmicznej. Bas skupia się na harmonicznej podstawie i raczej nie przejmuje roli melodycznej, natomiast nabijające prosty rytm bębny czasem zostają wręcz zastąpione przez automat. Na pierwszy plan wychodzi gitara, której czyste, skradające się partie stały się głównym - obok charakterystycznego śpiewu Smitha - znakiem rozpoznawczym The Cure. Doszły też klawiszowe plamy, pełniące niemal wyłącznie rolę tła lub ozdobników. Nawet jeśli na piśmie nie wygląda to wszystko najlepiej, to w praktyce daje bardzo udany efekt. "Seventeen Seconds" to przede wszystkim fantastyczny klimat, jeszcze nie tak gęsty i mroczny, jak na niektórych spośród późniejszych płyt zespołu, za to już tutaj zbudowany bardzo konsekwentnie, dzięki czemu słucha się tych dziesięciu utworów nie jak luźnego zbioru piosenek, ale dobrze przemyślanego monolitu.

W całą tę atmosferę doskonale wprowadza dwuminutowy instrumental "A Reflection". Ale też zespół umiejętnie potrafi połączyć ją z całkiem wyrazistymi, na swój sposób przebojowymi melodiami, czego znakomitym dowodem już kolejny na płycie "Play for Today", ale też następujące tuż po nim "Secrets" (w którym ciekawym zabiegiem okazuje się mocne wycofanie w miksie wokalu) oraz "In Your House". Kolejne miniatury, brzmiące jak ze ścieżki dźwiękowej horroru "Three" i "The Final Sound", budują napięcie przed kulminacyjnym punktem całego albumu. We wspomnianym "A Forest" udało się stworzyć najzimniejszy klimat, a jednocześnie zaproponować jedną z najlepszych melodii. Po takim utworze trudno byłoby zaprezentować coś równie dobrego korzystając z dokładnie tych samych patentów. Muzycy zadbali jednak o to, by każde kolejne nagranie coś wnosiło. W przypadku "M" jest to nieco bardziej optymistyczny nastrój, podczas gdy "At Night" wyróżnia się ostrzejszym, quasi-hardrockowym riffem basowym, przekonująco wplecionym w stylistykę albumu. Z kolei utwór tytułowy to jakby złoty środek między ówczesnym, a wcześniejszym obliczem zespołu - klimatem pasuje tutaj, ale uwypuklony i nieco bardziej wyzwolony bas kojarzy się z debiutem grupy.

"Seventeen Seconds" z pewnością należy do tych najbardziej udanych albumów w dorobku The Cure, nawet jeśli do ścisłej czołówki trochę jej brakuje. Jednak właśnie tutaj położony został fundament, na którym mogły zostać zbudowane kolejne dzieła. Dużą zaletą "Seventeen Seconds" jest jego spójność i dość wyrównany poziom poszczególnych utworów - choć podejrzewam, że większość z nich lepiej się broni jako część albumu, niż gdyby zostały wyrwane z tego kontekstu - natomiast tą największą niewątpliwie okazuje się świetny klimat. W niedalekiej przyszłości muzycy The Cure pokazali jednak, że pod względem budowania nastroju stać ich na jeszcze więcej.

Ocena: 8/10



The Cure - "Seventeen Seconds" (1980)

1. A Reflection; 2. Play for Today; 3. Secrets; 4. In Your House; 5. Three; 6. The Final Sound; 7. A Forest; 8. M; 9. At Night; 10. Seventeen Seconds

Skład: Robert Smith - wokal i gitara; Simon Gallup - gitara basowa; Lol Tolhurst - perkusja; Matthieu Hartley - instr. klawiszowe
Gościnnie: Sergey Nazmov - automat perkusyjny
Producent: Mike Hedges i Robert Smith


Komentarze

  1. Ja też daje chyba bardziej 8 niż 6

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdecydowanie krok w prawidłowym kierunku. Do opus magnum jeszcze daleko, ale są już podstawy, by stać się jedną z najbardziej intrygujących kapel mainstreamu lat 80. Do której płyty zamierzasz zrecenzować ich twórczość?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno dotrę z recenzjami do początku lat 90., ale będę też pewnie pomijał co słabsze i mniej istotne płyty.

      Usuń
    2. Ale Faith trzeba, bo to bardzo ładna i fajna płyta.

      Usuń
    3. O "Faith" martwić się nie musisz. Nawet gdybym nie uważał jej za bardzo dobrą - a uważam - to zdecydowanie należy do tych najistotniejszych w dorobku The Cure.

      Usuń
    4. Ja nie potrafię jakoś ani "Seventeen Seconds" ani "Faith" się zachwycać, ale trzeba przyznać, że te płyty były niezbędnym krokiem ku ich opus magnum jakim jest "Pornography". No i już na nich The Cure stworzyło coś własnego.

      Usuń
    5. Ja uwielbiam i "17 Seconds" i "Faith", ale nie mam obiektywnego stosunku do tych płyt bo o obydwu powiedziała mi mama (jako swoich ulubionych płytach z lat młodości, razem z Joy Division) w czasach jak moje słuchanie ograniczało się tylko do britu, grunge, gangsta rapu (czarnego) i czegoś jeszcze, czego nie powinienem tu wspominać, a muzykę znajdowałem przede wszystkim na wrzucie.pl [RIP], często nawet nie zawracając sobie tyłka albumami, a wyłącznie bazując na "fajnych kawałkach" (im mniej smęcenia tym lepiej). Oczywiście 17 i Faith nie weszło mi od razu jak miałem te 14 lat.

      Na tych płytach świetna jest produkcja - klekocząca gitara, sprężynujący bas i jakby niereformowalna perkusja tworząca zamknięty, acz przestrzenny klimat. Chętnie bym posłuchał tak brzmiącego "Pornography" bo jeżeli to nawet jest ich opus magnum, to z ogromną skazą w postaci produkcji. Ale lubiłem czasem zasiąść za bębnami i ponapieprzać "Hanging Garden". Mam nadzieję, że z kwietniowej (bo P. będzie w kwientiu?) recenzji wyniosę tyle, że zrewiduję swoje podejście do tej płyty.

      Super że doceniłeś rolę tych dwóch miniatur ze ścieżek 5 i 6.

      Usuń
    6. Ja z kolei mając te naście lat popełniłem taki błąd, że na pierwszy kontakt z The Cure wybrałem "Greatest Hits". I na długi czas zniechęciło mnie to do słuchania tego zespołu.

      Też mam nadzieję, że recenzja "Faith" pojawi się w marcu, a "Pornography" w kwietniu.

      Usuń
  3. Jedyny zespół którego poznawanie zacząłem od Greatest Hits (chyba to się nazywało "Classic Queen" albo "Greatest Hits II") to Queen.

    Jak jakieś zespoły mają spore dyskografie (10+ albumów) to czasem ciężko ogarnąć za co łapać się na początek i "Greatest Hits" zdaje się być najłatwiejszą opcją, ale jak wiadomo tam są wrzucane niekoniecznie te najbardziej wartościowe...

    Choć oczywiście są zespoły gdzie GH wystarczy jako jedyny album.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najgorzej, że dopóki nie przesłuchasz podstawowej dyskografii, nie możesz być pewny, że w przypadku danego wykonawcy warto znać tylko greatest hits. Z kolei jak zaczniesz od składaka, możesz mieć zafałszowany obraz twórcy i nie sięgnąć po inne wydawnictwia, gdzie jest ciekawszy materiał. The Cure i Queen są na to dowodem.

      Usuń
    2. W przypadku kompilacji to różnie bywa i prawda jest taka że nie zawsze musi tak być, ponieważ oprócz typowych Greatest hitów są także takie pełniące rolę ciekawostek czyli jedne zawierające tylko strony B singli lub inne nie albumowe single niewydane na pełnych wydawnictwach i takie zawierające najwcześniejszą historię artysty/zespołu na początku lub przed powstaniem i mając do czynienia z takimi wydawnictwami wielkich rzeczy nie można oczekiwać za bardzo(choć nie zawsze tak jest), ale mimo to wręcz dobrze że są takie wydawnictwa, no bo co dalej powiedzieć stanowią historię, ale nie każdy tak ma i by się tak chciało by w końcu to zrobili.

      Usuń
    3. Oczywiście, są i takie kompilacje, ale mowa była nie o tym, czy warto w ogóle słuchać składaków, tylko czy dobrze zaczynać od zbiorów największych hitów.

      Usuń
    4. W moim przypadku albumy typu Greatest Hits najlepiej sprawdzają się, jeśli chodzi o artystów "niealbumowych". Mam tu na myśli chociażby B.B. Kinga, rock and rollowców jak Little Richard, czy Chuck Berry, ale też niektóre zespoły, np. Eagles. Ogólnie w 90% przypadków jestem jednak fanem całych dyskografii, łącznie z gorzej przyjętymi albumami, więc tego typu kompilacje najczęściej odpadają.

      Usuń
    5. Tak jak powiedział MrEzio45 właśnie w tym przypadku, a jeżeli chodzi o to co ja wcześniej powiedziałem to w co po niektórych kompilacjach ze znacznie starszym materiałem są też słynne hity i materiały które mają pewien potencjał hitowy czy to z albumu czy niewydany np. "Pandora's Box" Aerosmith z materiałem od 1966-1982 , Trylogia Anthology The Beatles z materiałami razem wziętym od 1958-1995. Jeżeli chodzi o zaczynanie od kompilacji to zależy jaki jest materiał na pełnym albumie (czy kiepski czy trudny) i czy się lubi długie (w kontekście liczby utworów) albumy kompilacyjne (jedna z moich słabości) i czy się usłyszało kiedy było się dzieckiem.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Polish Jazz Quartet - "Polish Jazz Quartet" (1965)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Soft Machine - "Fifth" (1972)