Posty

Wyświetlam posty z etykietą vertigo

[Recenzja] Colosseum - "Valentyne Suite" (1969)

Obraz
Po wydaniu debiutanckiego albumu, "Those Who Are About to Die", muzycy Colosseum intensywnie koncertowali. Wszystkie dłuższe przerwy między poszczególnymi występami spędzili na równie wzmożonym tworzeniu nowego materiału. W czerwcu 1969 roku mieli już gotową wystarczającą ilość utworów, aby przystąpić do nagrań. Longplay został zarejestrowany w ciągu zaledwie trzech dni, między 16-18 czerwca. W tak krótkim czasie powstał jeden z najlepszych i najbardziej inspirujących albumów rockowych końca lat 60., a także, podobnie jak debiut, niezwykle wyrafinowany jak na ten gatunek. A jednocześnie przystępny także dla osób preferujących mniej wymagającą muzykę, nieosłuchanych z jazzem czy muzyką klasyczną, których wpływy są tutaj bardzo mocno zaakcentowane. "Valentyne Suite", jak zatytułowano dzieło, do sklepów trafił w listopadzie 1969 roku. Był to pierwszy album wydany przez Vertigo Records - oddział wytwórni Philips/Phonogram, specjalizujący się w mniej komercyjnych od

[Recenzja] Lucifer's Friend - "...Where the Groupies Killed the Blues" (1972)

Obraz
Drugi album Lucifer's Friend rozpoczyna się bardzo podobnie do eponimicznego debiutu. "Hobo" to kolejny energetyczny kawałek wywołujący silne skojarzenia z zeppelinowym "Immigrant Song". Jednak w porównaniu z "Ride the Sky" z poprzedniego longplaya, uwagę zwraca bardziej wygładzone brzmienie i nieco jakby skomercjalizowany charakter. Nie słychać też organów Hammonda, które na pierwszym albumie odgrywają znaczącą rolę - zastąpiono je pianinem. W jeszcze większe zdumienie może wprawić "Rose on the Vine", rozpoczynający się właśnie od solowej partii pianina o bardzo podniosłym charakterze. Później utwór nabiera hardrockowego ciężaru, a gitarowy czad dość ciekawie dopełniają lekko jazzujące klawisze. Pojawiają się też instrumentalne interludia o innym charakterze, przez które jednak całość wydaje się nieco przekombinowana. Ogólnie hard rocka na tym albumie nie ma wiele, bo oprócz tych dwóch nagrań pojawia się jeszcze tylko w tytułowym "

[Recenzja] Lucifer's Friend - "Lucifer's Friend" (1970)

Obraz
Lucifer's Friend nie zdobył nigdy wielkiej popularności, jednak bez wątpienia należy do hardrockowej czołówki. Korzenie zespołu sięgają 1969 roku, kiedy to brytyjski wokalista John Lawton (późniejszy członek Uriah Heep), po rozpadzie swojego ówczesnego zespołu, przeprowadził się do Niemiec. Tam poznał czwórkę instrumentalistów występujących pod szyldem The German Bonds. Muzycy postanowili połączyć siły, po czym przybrali nazwę Asterix i już na początku 1970 roku wydali swój debiutancki longplay. Zawartość eponimicznego albumu to jednak bardzo przeciętny hard rock. Sprawnie wykonany, jednak kiepski kompozytorsko. W dodatku brzmiący dość archaicznie na tle ówczesnych dokonań czołowych przedstawicieli ciężkiego grania (zwłaszcza partie wokalne, tkwiące w poprzedniej dekadzie). Najwyraźniej tak samo uważali muzycy, którzy szybko odcięli się od tego wydawnictwa, zmieniając nazwę na Lucifer's Friend i nagrywając swój "drugi debiut" (znów zatytułowany tak samo, jak zesp

[Recenzja] Uriah Heep - "Salisbury" (1971)

Obraz
"Salisbury", podobnie jak debiutancki "...Very 'Eavy ...Very 'Umble", ukazał się w dwóch różnych wersjach. Na europejskim wydaniu uwzględniono "Bird of Prey", dobrze już znany ze strony B singla "Gypsy". W Stanach utwór ten był już uwzględniony na poprzednim albumie, więc jego miejsce zajęła inna kompozycja, "Simon the Bullet Freak" (ze strony B singla "Lady in Black"); przygotowano też zupełnie inną okładkę. Nagrania na longplay zaczęły się niespełna pół roku po poprzedniej sesji. Inspiracje zespołu przez ten czas się nie zmieniły, natomiast znacznie zwiększyła się rola Kena Hensleya. Klawiszowiec dołączył do składu w trakcie nagrywania pierwszego albumu, gdy cały materiał był już napisany i w znacznej części nagrany. Jego wkład ograniczył się do nagrania partii organów Hammonda, które pomogły w ukształtowaniu się brzmienia zespołu. Tym razem jego nazwisko pojawia się pod wszystkimi siedmioma utworami (liczę ma

[Recenzja] Uriah Heep - "...Very 'Eavy ...Very 'Umble" (1970)

Obraz
Niektórzy uważają Uriah Heep za zespół niemalże równy wielkiej hardrockowej trójcy: Led Zeppelin, Black Sabbath i Deep Purple. Inni słyszą w nim wyłącznie klona ostatniej z tych grup. Podobieństwa są uderzające, szczególnie w kwestii brzmienia oraz roli organów Hammonda, ale też np. w warstwie wokalnej. Fakt, że debiutancki album Uriah Heep, "...Very 'Eavy ...Very 'Umble", ukazał się zaledwie tydzień po premierze "In Rock", na którym w pełni ukształtowało się hardrockowe brzmienie Purpli. ale wcześniej oba zespoły często ze sobą koncertowały. Podobieństwa mogą też wynikać ze wspólnej inspiracji dokonaniami amerykańskiego Vanilla Fudge. Tak czy inaczej, twórczość obu brytyjskich grup jest bardzo do siebie zbliżona. I nie przypadkiem o jednym z nich pamiętają już chyba wyłącznie wielbiciele takiej stylistyki. Uriah Heep nie zbliżył się nigdy do poziomu najlepszych dokonań swojego głównego konkurenta, nie dawał tak porywających koncertów, ani nie dorobił s

[Recenzja] Black Sabbath - "13" (2013)

Obraz
To był najbardziej wyczekiwany album ostatnich lat. Wciąż pamiętam tę ekscytacje, kiedy 11 listopada 2011 roku (11.11.11) Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Geezer Butler i Bill Ward - oryginalni muzycy Black Sabbath - ogłosili rozpoczęcie prac nad nowym albumem. Pierwszym w tym składzie od czasu wydanego w 1978 roku "Never Say Die!". Później jednak z obozu zespołu zaczęły dobiegać niepokojące wieści - o konflikcie z Wardem (muzycy nie mogli dogadać się w kwestiach finansowych, więc perkusista zrezygnował z dalszej współpracy)  i poważniej chorobie Iommiego. Ostatecznie jednak udało się dokończyć longplay, który otrzymał niezbyt pomysłowy tytuł "13" (od roku, w którym go wydano). Już od pierwszych sekund nie ma żadnych wątpliwości, z jakim zespołem mamy do czynienia. "End of the Beginning" to niemalże nowa wersja kultowego "Black Sabbath" - wolne tempo, posępny klimat, ciężkie brzmienie, a także bardzo charakterystyczna gra Iommiego i rozpoznawa

[Recenzja] Thin Lizzy - "Black Rose" (1979)

Obraz
Niedługo po wydaniu słynnego "Live and Dangerous", ze składu Thin Lizzy definitywnie odszedł Brian Robertson. Znalezienie dla niego następcy nie sprawiło trudności. Wiosną 1978 roku Phil Lynott i Brian Downey wzięli udział w nagraniu drugiego solowego albumu Gary'ego Moore'a, "Back on the Streets" (na którym znalazł się m.in. spory hit "Parisienne Walkways", skomponowany przez Lynotta i Moore'a). Gitarzysta w rewanżu wziął udział w nagrywaniu kolejnego albumu Thin Lizzy, zatytułowanego "Black Rose". Dołączył do grupy także podczas promującej go trasy, jednak zrezygnował po kilku koncertach, woląc skupić się na karierze solowej. Jego następcą został Midge Ure (późniejszy członek Ultravox), który też nie zagrzał długo miejsca w zespole. "Black Rose" nie jest równym albumem. Ma jednak jedną niekwestionowaną zaletę: obecność utworu "Róisín Dubh (Black Rose): A Rock Legend". Lynott i Moore, podpisani jako jego

[Recenzja] Thin Lizzy - "Live and Dangerous" (1978)

Obraz
"Live and Dangerous" jest powszechnie uważany za jedną z najlepszych koncertówek. Co ciekawe, do jego wydania doszło nieco przypadkiem. Zespół chciał nagrać kolejny album studyjny. Koniecznie z Tonym Viscontim w roli producenta. Ten jednak miał bardzo napięty grafik. Wówczas pojawił się pomysł, aby przygotować koncertówkę. W styczniu 1978 roku muzycy i Visconti przesłuchali kilkadziesiąt godzin zarejestrowanego na żywo materiału. Ostatecznie wybrali nagrania z czterech występów: z 14 listopada 1976 roku w londyńskim Hammersmith Odeon, z 20 i 21 października 1977 roku w filadelfijskim Tower Theater, a także z 28 października 1977 roku w Toronto. Nie jest tajemnicą, że nagrania zostały poddane licznym studyjnym nakładkom. Według Viscontiego, aż 75% albumu to ścieżki zarejestrowane w studiu, obejmujące wszystkie partie wokalne i gitarowe. Sam zespół temu zaprzeczał, twierdząc, że w studiu dograne zostały jedynie chórki i niektóre solówki. "Live and Dangerous"

[Recenzja] Thin Lizzy - "Bad Reputation" (1977)

Obraz
Grupa Thin Lizzy nigdy nie należała do najbardziej kreatywnych. Kompletnie na to nie zważając, muzycy nagrywali i wydawali kolejne wydawnictwa w błyskawicznym tempie. W okresie od listopada 1974 do października 1976 roku, a więc w ciągu niespełna dwóch lat, ukazały się aż cztery albumy z premierowym materiałem: "Nightlife", "Fighting", "Jailbreak" i "Johnny the Fox". Na każdym z nich można znaleźć udane momenty, jednak w otoczeniu wielu wypełniaczy i wpadek. Właściwie podobnie prezentuje się reszta dyskografii zespołu. Z jednym wyjątkiem. Pozycją wyróżniającą się na tle pozostałych jest nagrany i wydany w 1977 roku "Bad Reputation". Zespół przechodził wówczas mały kryzys. W wyniku nieporumienień miedzy Philem Lynottem i Brianem Robertsonem, drugi z nich opuścił zespół. Nie znaleziono jednak jego następcy przed rozpoczęciem nagrań, więc wszystkie partie gitarowe miał zarejestrować Scott Gorham. Ten jednak nie był tym zachwycony

[Recenzja] Thin Lizzy - "Jailbreak" (1976)

Obraz
Pomimo sporego sukcesu wydanego w 1972 roku singla "Whiskey in the Jar", grupa Thin Lizzy wciąż kiepsko sobie radziła. Album "Vagabonds of the Western World", podobnie jak dwa poprzednie, okazał się komercyjną klapą. Do tego zaczęły się problemy ze składem. Gitarzysta Eric Bell postanowił odejść, robiąc to w całkiem widowiskowy sposób - w trakcie występu po prostu rzucił gitarę i zszedł ze sceny. Na jego miejsce zatrudniono Gary'ego Moore'a, z którym Phil Lynott grał już wcześniej w grupie o nazwie Skid Row (nie mylić z amerykańską kapelą, która rozpoczęła działalność kilkanaście lat później), jednak i on wkrótce zrezygnował. Wówczas podjęto decyzje o przyjęciu aż dwóch nowych gitarzystów - Johna Du Canna (ex-Atomic Rooster) i Andy'ego Gee. Było to jednak rozwiązanie tymczasowe, wyłącznie na czas niemieckiej trasy w maju 1974 roku. Po jej zakończeniu zorganizowany został kasting, dzięki któremu do zespołu dołączyli Scott Gorham i Brian Robertson.

[Recenzja] Black Sabbath - "Born Again" (1983)

Obraz
Black Sabbath odrodził się po raz kolejny. Na bębny wrócił Bill Ward, jednak największą niespodzianką był nowy wokalista. Został nim sam Ian Gillan, były wokalista Deep Purple. Tony Iommi i Geezer Butler pozyskali go za pomocą podstępu. Zaprosili go na obiad, który oczywiście skończył się wspólną popijawą. Gdy Gillan był już wystarczająco pijany, podsunęli mu do podpisania kontrakt...  Z anim zdążyłem się zorientować, w czym rzecz, byłem wokalistą Black Sabbath  - podsumował Gillan. I dodawał: Tak naprawdę nie sądzę, by można było o mnie mówić jako o wokaliście Black Sabbath. To tytuł zarezerwowany przede wszystkim dla Ozzy'ego. Do tamtego zespołu pasowało określenie Black Purple. Albo Deep Sabbath. Muzycy chcieli nagrać album pod innym szyldem, ale ówczesny menadżer, Don Arden, nie chciał o tym nawet słyszeć. Nowa nazwa nie zapewniłaby takiej sprzedaży, jak popularny szyld. Pierwszy kontakt z albumem może być odpychający - na koszmarną okładkę można jeszcze przymk

[Recenzja] Black Sabbath - "Live Evil" (1982)

Obraz
"Live Evil" to pierwszy autoryzowany przez zespół album koncertowy. Materiał został zarejestrowany podczas trasy promującej album "Mob Rules". Ściślej mówiąc, nagrań dokonano podczas amerykańskiej części trasy,  na przełomie kwietnia i maja 1982 roku. W repertuarze znalazły się głównie utwory z dwóch najnowszych wówczas albumów, uzupełnione kilkoma klasykami z pierwszych trzech albumów zespołu (i odtworzonym z taśmy "Fluff"). Zespół stara się wiernie odtworzyć swoje kompozycje. Jedynie "Heaven and Hell" został znacznie rozbudowany - niestety nie o jakieś ciekawe improwizacje, a nudną zabawę call and response z fanami i cytat z "The Sign of the Southern Cross". Utwór wypada nieporównywalnie gorzej od studyjnego pierwowzoru - rozczarowuje zwłaszcza solówka Iommiego. Pozostałe z nowych utworów nie różnią się zbytnio od oryginalnych wersji, a jeśli już, to nieznacznie na korzyść tych drugich. Za to kompozycje z czasów Ozzy'eg

[Recenzja] Black Sabbath - "Mob Rules" (1981)

Obraz
Przed nagraniem tego albumu z zespołu odszedł kolejny oryginalny członek - zmagający się z alkoholowym uzależnieniem Bill Ward. Jego miejsce zajął Vinny Appice, młodszy brat bardziej znanego Carmine'a Appice'a (m.in. Vanilla Fudge, Cactus i trio Beck, Bogert & Appice). Nie miało to oczywiście większego wpływu na graną przez zespół muzykę. "Mob Rules" spokojnie mógłby nosić tytuł "Heaven and Hell II". Dominują tutaj energiczne, proste, dość nośne, ale i heavymetalowo sztampowe, przewidywalne kawałki, w rodzaju utworu tytułowego, "Turn Up the Night", "Voodoo", czy "Slipping Away". Ale już w takim "Country Girl" pojawia się całkiem dobry riff i nawet Ronnie Dio nie przesadza w szarżowaniu swoim głosem. Dla równowagi znalazło się tutaj również kilka bardziej monumentalnych utworów. W balladowych fragmentach "The Sign of the Southern Cross" Dio śpiewa w jeszcze bardziej zniewieściały sposób, niż zwykl

[Recenzja] Black Sabbath - "Heaven and Hell" (1980)

Obraz
Po rozstaniu z Ozzym Osbourne'em, instrumentaliści Black Sabbath postanowili zatrudnić na jego miejsce Ronniego Jamesa Dio, który właśnie rozstał się z grupą Rainbow. Wokalistę o zupełnie innej barwie i szerszej skali głosu, co musiało wpłynąć na zmianę samej muzyki. Muzycy postanowili nawiązać do aktualnych trendów i porzucić swój eklektyczny hardrockowy styl na rzecz jednowymiarowego heavy metalu. Pierwsze, co zwraca uwagę po włączeniu płyty, to naprawdę dobre brzmienie. Kilka poprzednich albumów grupy pozostawiało pod tym względem wiele do życzenia. Tym razem jednak zespół zatrudnił do produkcji fachowca - Martina Bircha, znanego m.in. ze współpracy z Deep Purple, Rainbow, ale też Fleetwood Mac i Wishbone Ash (a później Iron Maiden). Choć Birchowi czasem zdarzały się różne wpadki (np. niesłyszalny bas na "Rising" Rainbow), tym razem trudno do czegokolwiek się przyczepić. Zachwyca szczególnie uwypuklony w miksie bas... Choć to akurat nieco dzieło przypadku - po

[Recenzja] Black Sabbath - "Never Say Die!" (1978)

Obraz
Optymistyczny tytuł tego albumu to tylko sarkazm. W rzeczywistości muzycy byli przekonani, że to już koniec ich kariery. Kryzys w zespole się pogłębiał, nikt nie miał pojęcia w jakim pójść kierunku. Sytuacji na pewno nie poprawiały uzależnienia muzyków od narkotyków i alkoholu. Ani tym bardziej odejście ze składu Ozzy'ego Osbourne'a pod koniec 1977 roku. Jego miejsce zajął Dave Walker (wcześniej członek Savoy Brown i Fleetwood Mac), z którym instrumentaliści zaczęli pracę nad nowym materiałem. Przed przystąpieniem do nagrań, do składu wrócił jednak oryginalny wokalista. Wszyscy byli jednak świadomi, że to tylko chwilowy powrót - i faktycznie, po zakończeniu trasy promującej "Never Say Die!", Osbourne odszedł na dobre, by rozpocząć karierę solową. Pomimo tego wszystkiego, powstał całkiem niezły album. Bardziej spójny od poprzednika, z przeważnie udanymi kompozycjami, których spora część sprawia wrażenie, jakby powstała podczas zespołowego jamowania. W wielu mo

[Recenzja] Black Sabbath - "Technical Ecstasy" (1976)

Obraz
"Technical Ecstasy" znacząco różni się od poprzednich albumów Black Sabbath. Już sama okładka jest bardzo nietypowa. Rysunek dwóch robotów kopulujących na ruchomych schodach (za przygotowanie tej grafiki odpowiada firma Hipgnosis, znana przede wszystkim ze współpracy z Pink Floyd) zdecydowanie nie kojarzy się z wizerunkiem i wcześniejszym dorobkiem tej grupy. Jednak największe zdumienie budzi zawarta tutaj muzyka. To bardzo eklektyczny album, zdradzający inspiracje, o jakie wcześniej trudno było ten zespół podejrzewać. Zaskakujący dużą ilością łagodniejszych kawałków. Zespół wynajął nawet sesyjnego muzyka Geralda Woodruffe'a, którego klawiszowe partie pełnią bardzo prominentną rolę na tym wydawnictwie. Otwierający całość "Back Street Kids", pomimo surowego brzmienia i riffowego charakteru, kojarzy się raczej z heavymetalowym graniem z kolejnej dekady, niż wcześniejszą twórczością Black Sabbath. Sztampowo robi się w drugiej połowie kawałka, kiedy dochodz

[Recenzja] Black Sabbath - "Sabotage" (1975)

Obraz
Black Sabbath na "Sabotage" idzie jeszcze dalej w stronę progresywnego grania. Efekt jest jednak dość kontrowersyjny, a zdania na temat albumu są podzielone. Dla jednych jest to kolejna klasyczna pozycja w dorobku grupy, dla innych - wyraźna oznaka kryzysu. Od razu się przyznaje, że bliżej mi do tej drugiej opinii. Kompozycje nie są tu tak dobre, jak na poprzednich albumach, a eksperymenty zdają się być zbyt przypadkowe i nieprzemyślane, jakby zespół nie do końca wiedział, co próbuje osiągnąć. Nie brakuje tu jednak ciekawych momentów. Do nich zalicza się przede wszystkim "Symptom of the Universe". Absolutnie wspaniały utwór, łączący ciężar i agresję z pomysłową, rozbudowaną strukturą, zawierający kilka świetnych riffów. Bronią się także surowy "Hole in the Sky" i nieco bardziej rozbudowany "The Thrill of It All", którym najbliżej do wcześniejszych dokonań zespołu. Bardzo ciekawym urozmaiceniem jest natomiast singlowy "Am I Going Ins

[Recenzja] Black Sabbath - "Sabbath Bloody Sabbath" (1973)

Obraz
"Sabbath Bloody Sabbath" to kontynuacja kierunku wyznaczonego przez "Vol. 4". Tym razem muzycy jeszcze odważniej eksperymentują z różnymi stylami i poszerzają instrumentarium, wyraźnie próbując zbliżyć się do rocka progresywnego. Fenomenalne otwarcie zapewnia utwór tytułowy, z kolejnym genialnym riffem Iommiego i świetnym kontrastem pomiędzy czadowymi zwrotkami, a bardzo melodyjnymi, akustycznymi zwrotkami. A jest jeszcze wyjątkowo agresywna druga część, z której można by zrobić inny utwór. Wszystko jednak idealnie tu do siebie pasuje. To jeden z sztandarowych utworów zespołu, niestety rzadko wykonywany na żywo ze względu na skomplikowaną partię wokalną. W studyjnej wersji Ozzy spisał się doskonale. Bardzo fajnymi utworami są także "A National Acrobat" (jeszcze jeden świetny riff, tym razem wymyślony przez Geezera) i "Sabbra Cadabra", w którym klawiszowe pasaże zagrał sam Rick Wakeman z Yes. Jeszcze lepiej wypada energetyczny "Killin

[Recenzja] Black Sabbath - "Vol. 4" (1972)

Obraz
Trzy pierwsze albumy Black Sabbath powstawały w błyskawicznym tempie. Zespół po prostu wchodził na kilka dni do studia, z materiałem ogranym na koncertach i rejestrował go praktycznie na żywo, z niewieloma późniejszymi nakładkami. Czwarty album powstawał w zupełnie innych warunkach. Muzycy przenieśli się do Stanów, a konkretnie do Los Angeles, gdzie w wynajętej willi, pomiędzy kolejnymi imprezami i eksperymentami z przeróżnymi środkami odurzającymi, komponowali nowe utwory i eksperymentowali z brzmieniem. Sesja nagraniowa odbyła się w słynnym Record Plant Studios, bez udziału żadnego producenta z zewnątrz. Po raz pierwszy w karierze muzycy sami zajęli się produkcją, korzystając jedynie ze wskazówek ówczesnego menadżera, Patricka Meehana. Rezultat jest od razu słyszalny. Zamiast surowego brzmienia mamy prawdziwe bogactwo - mnóstwo gitarowych nakładek, klawisze, a nawet orkiestrę w dwóch utworach. Same kompozycje również wydają się bardziej dopracowane i różnorodne. "Vol.

[Recenzja] Black Sabbath - "Master of Reality" (1971)

Obraz
Już na swoim debiutanckim dziele muzycy Black Sabbath zaprezentowali własny styl i bardzo oryginalne brzmienie, jednak album "Black Sabbath" w znacznym stopniu opiera się na bluesowych patentach. Na drugim w dyskografii "Paranoid" styl zespołu jest już w pełni wykrystalizowany. Ale dopiero na "Master of Reality" został on doprowadzony do perfekcji. To bardzo krótki album, ledwo przekraczający pół godziny, co jednak tylko działa na jego korzyść. Zamiast wydłużania na siłę otrzymaliśmy bardzo zwarty, treściwy i pozbawiony słabych punktów materiał. "Master of Reality" to właściwie tylko sześć utworów, wzbogaconych dwiema instrumentalnymi miniaturkami, w których wystąpił tylko Tony Iommi. O ile "Embryo" jest właściwie tylko wstępem do kolejnego na płycie "Children of the Grave", brzmiącym jak wprawka początkującego gitarzysty, tak "Orchid" wyróżnia się już całkiem zgrabną melodią. Obie miniaturki ciekawie urozm