[Recenzja] Uriah Heep - "Salisbury" (1971)



"Salisbury", podobnie jak debiutancki "...Very 'Eavy ...Very 'Umble", ukazał się w dwóch różnych wersjach. Na europejskim wydaniu uwzględniono "Bird of Prey", dobrze już znany ze strony B singla "Gypsy". W Stanach utwór ten był już uwzględniony na poprzednim albumie, więc jego miejsce zajęła inna kompozycja, "Simon the Bullet Freak" (ze strony B singla "Lady in Black"); przygotowano też zupełnie inną okładkę. Nagrania na longplay zaczęły się niespełna pół roku po poprzedniej sesji. Inspiracje zespołu przez ten czas się nie zmieniły, natomiast znacznie zwiększyła się rola Kena Hensleya. Klawiszowiec dołączył do składu w trakcie nagrywania pierwszego albumu, gdy cały materiał był już napisany i w znacznej części nagrany. Jego wkład ograniczył się do nagrania partii organów Hammonda, które pomogły w ukształtowaniu się brzmienia zespołu. Tym razem jego nazwisko pojawia się pod wszystkimi siedmioma utworami (liczę materiał z obu wydań), przy czym aż cztery skomponował samodzielnie. Co więcej, w dwóch z nich, "Lady in Black" i "High Priestess", pełni rolę głównego wokalisty.

Tym razem odrobinę lepiej wypada edycja europejska i znów - podobnie jak przewaga amerykańskiej wersji debiutu - jest to zasługa "Bird of Prey". Ten czadowy utwór doskonale sprawdza się w roli otwieracza. W Stanach na początek pojawia się "High Priestess" - również utrzymany w szybkim tempie, ale znacznie już łagodniejszy brzmieniowo i, niestety, bardziej banalny melodycznie. Z takich bardziej hardrockowych numerów jest tu jeszcze naprawdę fajny "Time to Live" (bardzo w stylu Deep Purple) i całkiem przyzwoity "Simon the Bullet Freak" (mniej purplowy ze względu na zastąpienie organów pianinem). W żadnym wypadku nie są to wybitne kompozycje, ale nie popadają ani w patos, ani w banał, co często grupie się zdarzało. Pozostały materiał pokazuje już nieco inne oblicza zespołu. "The Park" to nastrojowa ballada, dość naiwna i nieco kiczowata, ale mająca pewien urok. Drugim łagodniejszym utworem jest "Lady in Black", jeden z najsłynniejszych kawałków zespołu. Gdyby zostawić tylko wokal i partię gitary akustycznej, byłaby to zwyczajna ogniskowa przyśpiewka - zresztą udział innych instrumentów znaczącą nie wpływa na charakter tego nagrania. Oczywiście, znów jest kiczowato i naiwnie, ale też muszę przyznać, że melodia jest całkiem przyjemna i autentycznie zapada w pamięć. Jest to jedno z tych nagrań, które teoretycznie nie powinny mi się podobać, ale w jakimś stopniu nawet je lubię (nie aż takim, by wracać do nich z własnej woli).

Najbardziej problematycznym utworem jest tutaj tytułowa kompozycja "Salisbury". Rozbudowane formalnie nagranie z udziałem 24-osobowej orkiestry. Porwanie się na coś takiego przez zespół rockowy prawie zawsze kończy się fatalnie. Dobitnie uświadamia, że ogromne ambicje muzyków nie idą w parze z wystarczającymi możliwościami ich zrealizowania. W tym przypadku mogło się to nawet udać, gdyby zabrał się za to rockowy zespół z nieco większą wyobraźnią. Uriah Heep nie próbował bowiem nagrać czegoś szczególnie skomplikowanego. Prawdopodobną inspiracją był "Concierto de Aranjuez" Joaquína Rodrigo, a więc dzieło stosunkowo skromne, jak na muzykę klasyczną. Spore fragmenty zdradzają też wpływ jazz-rocka z okolic Colosseum, a więc też grupy grającej dość prosto, jak na taką stylistykę. Tyle tylko, że to wszystko zostało tutaj przefiltrowane przez hardrockowy styl zespołu. I w momentach, kiedy wkracza wokal, robi się bardzo banalnie, a we fragmentach instrumentalnych wyraźnie brakuje kreatywności i brzmi to jak nieudolne naśladownictwo "Valentyne Suite". W dodatku trudno tu mówić o jakieś szczególnej współpracy z orkiestrą - może i partie zespołu oraz sekcji smyczkowej i dętej nie rozłażą się ze sobą, ale też nie łączą się w żaden ciekawy sposób. Ogólnie nie słucha się tego jakoś źle. W tle może sobie grać i nie będzie mi przeszkadzać. Ale wsłuchanie się, nawet nie jakoś bardzo wnikliwe, dobitnie uświadamia, że muzykom po prostu zabrakło umiejętności, a nie porwali się przecież na coś niemożliwego dla zespołu rockowego.

Uriah Heep na "Salisbury" wciąż próbuje swoich sił nie tylko w hard rocku, ale także w innych stylistykach, co samo w sobie jest godne pochwały, ale efekty nie zawsze przekonują. Słychać za to pewien postęp w kwestii kompozytorskiej, co niewątpliwie wynika z większego zaangażowania Hensleya. Poziom poszczególnych utworów jest tym razem odrobinę bardziej wyrównany, choć wciąż pozostawia sporo do życzenia.

Ocena: 6/10



Uriah Heep - "Salisbury" (1971)

EU: 1. Bird of Prey; 2. The Park; 3. Time to Live; 4. Lady in Black; 5. High Priestess; 6. Salisbury

US: 1. High Priestess; 2. The Park; 3. Time to Live; 4. Lady in Black; 5. Simon the Bullet Freak; 6. Salisbury

Skład: David Byron - wokal; Mick Box - gitara, dodatkowy wokal; Ken Hensley - instr. klawiszowe, gitara, wibrafon, wokal, dodatkowy wokal; Paul Newton - gitara basowa, dodatkowy wokal; Keith Baker - perkusja
Gościnnie: John Fiddy - orkiestracja (6)
Producent: Gerry Bron


Po prawej: okładka wydania amerykańskiego.


Komentarze

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)