[Recenzja] My Bloody Valentine - "Isn't Anything" (1988)



Przez długi czas myślałem, że debiutem My Bloody Valentine był "Loveless" z 1991 roku. To tamto wydawnictwo nieustannie cieszy się statusem jednego z najsłynniejszych i najważniejszych albumów wszech czasów. O wcześniejszych dokonaniach nie mówi ani nie pisze się wiele. Tymczasem wydany trzy lata wcześniej "Isn't Anything" jest płytą niewiele słabszą, a  liczne poprzedzające ją EPki też warto poznać, bo pokazują rozwój irlandzkiego - choć działającego głównie w Wielkiej Brytanii - zespołu, zanim doszedł do stworzenia i dopracowania swojego unikalnego, inspirującego innych brzmienia.

Zespół powstał w 1983 roku z inicjatywy dwóch muzyków współpracujących ze sobą już od pewnego czasu: gitarzysty Kevina Shieldsa oraz perkusisty Colma O'Ciosoiga. Najwcześniejsze nagrania, z wokalistą Davidem Conwayem, wpisują się w stylistykę rocka gotyckiego, a nawet horror punku z okolic Misfits. Muzyce proponowanej wówczas przez grupę zdecydowanie brakowało oryginalności. Same kompozycje, podobnie jak ich wykonanie, również nie zachwyca. Z czasem zespół, poszerzony o basistkę Deb Googe, zwrócił się w stronę noise rocka, inspirowanego dokonaniami The Jesus and Mary Chain, Dinosaur Jr. czy Sonic Youth, a więc także, przynajmniej pośrednio, The Velvet Underground. Nowe oblicze My Bloody Valentine zostało zaprezentowane na trzeciej z kolei EPce, wydanej w 1986 roku "The New Record by My Bloody Valentine", zawierającej cztery krótkie piosenki, łączące popowe melodie z noise'owym brzmieniem gitary. W tamtym czasie Shields coraz chętniej eksperymentował z efektami zniekształcającymi brzmienie swojego instrumentu, tworząc charakterystyczną ścianę dźwięku.

Ważnym momentem w historii zespołu było odejście Conwaya. Jego miejsce zajęła śpiewająca gitarzystka Bilinda Butcher, jednak głównym wokalistą został Shields. Tak powstał najsłynniejszy, działający do dziś skład grupy. W 1987 roku kwartet wypuścił dwie kolejne EPki, "Strawberry Wine" oraz "Ecstasy". Oprócz nieco bardziej przetworzonego, choć tym razem mniej noise'owego brzmienia pojawił się jeszcze jeden element charakterystyczny dla późniejszej twórczości - eteryczne, wycofane w miksie partie wokalne, inspirowane twórczością Cocteau Twins i innych prekursorów dream popu. Z czasem to właśnie wokal miał się stać głównym nośnikiem melodii, kontrastującym ze zniekształconym brzmieniem instrumentów, które zaczęły się coraz bardziej ze sobą zlewać. W ten sposób narodził się nowy muzyczny styl, zyskujący coraz więcej naśladowców, który określono mianem shoegaze'u. Termin ten został wymyślony przez dziennikarza tygodnika muzycznego "Sounds", który zaobserwował, że gitarzyści tych grup podczas koncertów cały czas gapią się na swoje buty. Oczywiście, w rzeczywistości wcale nie patrzyli na obuwie, lecz rozbudowane zestawy efektów gitarowych, niezbędnych do stworzenia odpowiedniego brzmienia.

Za pierwsze prawdziwie shoegaze'owe wydawnictwo My Blood Valentine należy uznać wydaną w sierpniu 1988 roku EPkę "You Made Me Realise". To właśnie tutaj zespół po raz pierwszy tak udanie połączył gitarowy zgiełk ze zgrabnymi melodiami oraz zwiewnym klimatem. Był to doskonały przedsmak wydanego trzy miesiące później "Isn't Anything". Pierwsze długogrające wydawnictwo grupy - niepowtarzające żadnych utworów z EPek - to nie tylko bezpośrednia kontynuacja "You Made Me Realise", ale także rozwinięcie tamtejszych pomysłów, z kilkoma nowymi rozwiązaniami. Obok rozpędzonych, hałaśliwych, ale bardzo melodyjnych nagrań w rodzaju "(When You Wake) You're Still In a Dream", singlowego "Feed Me With Your Kiss", "Sueisfine" czy "You Never Should", zdarzają się też kawałki nie ustępujące im energią, ale łagodniejsze brzmieniowo, jak "Soft As Snow (But Warm Inside)" (z wyjątkowo wyraźną, niezniekształconą partią basu), "Cupid Come" czy "Nothing Much to Lose". Dźwiękowe eksperymenty nie zawsze sprowadzają się do zgiełku. W "All I Need", "I Can See It", a zwłaszcza w "No More Sorry" za ich pomocą kreowane są bardziej klimatyczne brzmienia. Najbardziej niezwykłym utworem jest jednak oniryczny "Lose My Breath", w którym dziwne dźwięki schodzą na dalszy plan, ustępując miejsca gitarze akustycznej i partii wokalnej Bilindy, dzięki czemu jeszcze bardziej uwypuklona zostaje najładniejsza na tej płycie melodia. O ile cały album nieznacznie ustępuje swojemu słynnemu następcy, tak ten utwór prezentuje poziom co najmniej porównywalny z najlepszymi fragmentami "Loveless".

Na "Isn't Anything" charakterystyczny styl zespołu jest już właściwie w pełni rozwinięty. Muzycy nie zaprezentowali tutaj niczego złożonego pod względem kompozycji i wykonania, ale innowacyjne eksperymenty z wykorzystaniem efektów gitarowych oraz studyjnych technik czynią z My Bloody Valentine jednego z najciekawszych przedstawicieli rockowego mainstreamu przełomu lat 80. i 90. "Isn't Anything" to rzadki w tamtych czasach przykład albumu łączącego bardzo dużą przystępność i komercyjną atrakcyjność z artystycznymi ambicjami, choć te ostatnie przejawiają się wyłącznie w kwestii brzmieniowej. Bardzo cenię podejście muzyków. Świadomi swoich technicznych ograniczeń, nie próbowali grac czegoś, co by ich przerosło. Jednocześnie wykazali się sporą kreatywnością w tych aspektach, które wcale nie wymagają umiejętności, a właśnie pomysłu. Kevin Shields i jego towarzysze niewątpliwie mieli na siebie dobry pomysł, który zrealizowali ze znakomitym efektem.

Ocena: 8/10



My Bloody Valentine - "Isn't Anything" (1988)

1. Soft As Snow (But Warm Inside); 2. Lose My Breath; 3. Cupid Come; 4. (When You Wake) You're Still In a Dream; 5. No More Sorry; 6. All I Need; 7. Feed Me With Your Kiss; 8. Sueisfine; 9. Several Girls Galore; 10. You Never Should; 11. Nothing Much to Lose; 12. I Can See It (But I Can't Feel It)

Skład: Kevin Shields - gitara, wokal; Bilinda Butcher - gitara, wokal; Deb Googe - gitara basowa; Colm O'Ciosoig - perkusja
Producent: My Bloody Valentine


Komentarze

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brzmienie to tak samo istotny element dzieła muzycznego, jak każdy inny. Oczywiście, że twórczość MBV coś by straciła bez prądu, ale to dokładnie tak samo, jak cała muzyka elektroniczna, 99% rocka i pewnie co najmniej 1/4 jazzu. Takie gdybanie nie ma jednak żadnego sensu. Jeśli na danym wydawnictwie interesująco wykorzystano możliwości, jakie dał dostęp do elektrycznych urządzeń, to nie ma żadnego znaczenia co by było, gdyby muzycy nie umieli tego dostępu. Równie (nie)dobrze można się zastanawiać co miałyby do zaoferowania Miles Davis, gdyby go zasabotować i dać mu w studiu lub przed koncertem gwizdek zamiast trąbki. W jedno i drugie przecież się dmucha, tylko w trąbce można modulować dźwięk. Możliwości modelowania dźwięku w instrumentach można jeszcze bardziej poszerzyć za pomocą urządzeń elektrycznych. I korzystanie z takich możliwości w pomysłowy sposób jest nie mniej wartościowe od samej techniki gry.

      Cała tamta dyskusja była nie na temat i już jej nie ma.

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    3. Z samej nauki gry na instrumencie i olewania wszystkich innych aspektów wychodzą takie okropieństwa jak Dream Theater. To, o czym dalej piszesz, nie jest problemem, bo po prostu dla słuchacza nie ma żadnego znaczenia w jaki sposób coś powstało, a liczy się wyłącznie ostateczny efekt. Nawet jeśli była to metoda prób i błędów, to jednak nie przypadek decyduje o tym, w którym momencie twórca pomyśli: ok, koniec kręcenia gałkami - to brzmienie jest dobre. Zapewne większość wykonawców muzyki elektronicznej zmierza do osiągnięcia konkretnego brzmienia i posiada wiedzę jak je stworzyć. A debiutu MBV słuchałem w ostatnim czasie wielokrotnie i żadnego przeskoku tam nie ma.

      Usuń
    4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    5. Brałeś pod uwagę uszkodzenie pliku lub płyty? A nawet jeśli jest tam błąd w produkcji to o czym ma to niby świadczyć? Więcej mówi to o słuchaczu, który nie był w stanie wynieść z tej muzyki czegoś poza zapamiętaniem nieistotnego szczegółu.

      Nie sposób porównywać ze sobą wartości zupełnie innej muzyki, której walory tkwią w czym innym. Twórczość Zappy czy Henry Cow jest na pewno bardziej zaawansowana pod takimi względami, jak np. harmonia czy rytmika, ale w kwestii kolorystyki może już ustępować dokonaniom MBV. Uparcie ignorując pewne aspekty, pokazujesz jedynie własne ograniczenia, a nie słabość wykonawców.

      Usuń
    6. @Wszyscy wiedzą kto
      "A efekty to coś dużo prostszego, co raczej działa metodą prób i błędów niż umiejętnościami."

      Jeżeli ktoś używając danego efektu uzyskuje zamierzony efekt i jednocześnie nie jest to brzmienie, który w danym urządzeniu działa "z automatu" - gdyby tak było, identyczny rezultat mógłby uzyskać każdy gitarzysta - to jak najbardziej jest to konkretna umiejętność, w dodatku niestandardowa, czyli taka, której opanowanie wymaga większego wkładu twórczego, niż przyswojenie doskonale opisanych i sprawdzonych procedur zmierzających do opanowania typowych technik gry na jakimś instrumencie.

      Tak przez ciekawość - grasz na czymś? Pytam, bo chyba każdy bardziej poszukujący gitarzysta elektryczny wie, ile wysiłku wymaga opanowanie umiejętności kontrolowania przesteru, efektów modulacyjnych i przestrzennych - i to tylko w sposób poprawny, by nci nie bałaganiło, bo kolejnym poziomem jest używanie oferowanych przez nie możliwości w sposób kreatywny. Właściwie za każdym razem, gdy wprowadzamy do arsenału nowy środek techniczny, wymaga to poszerzenia naszego zasobu technik gry o takie, które pozwolą wydobyć z niego coś ciekawego.

      Ogólnie: liczy się efekt muzyczny, a nie użyty do jego osiągnięcia efekt gitarowy ;)

      Usuń
    7. Jak kto chce Shieldsa w bardziej awangardowym wydaniu to powinien sięgnąć po płytę Experimental Audio Research ‎"Beyond The Pale". Gra tam też Eddie Prevost z AMM.

      Usuń
  2. "w tych aspektach, które wcale nie wymagają umiejętności"
    Czemu niby nie wymagają? Przecież różne umiejętności bywają, niestandardowe techniki instrumentalne to też techniki ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że tak. Ale z kontekstu wynika, że chodzi o epatowanie wirtuozerią, skomplikowaną techniką, a nie o to, że żadne umiejętności nie są potrzebne.

      Usuń
    2. Technika "glide guitar" należy zatem do tych nieskomplikowanych?
      Piszesz jeszcze o zastosowaniu "studyjnych technik", gdy tymczasem Shields to wszystko gra sam!

      Usuń
    3. Grał sam, ale brzmienie zostało przetworzone za pomocą efektów i stołu mikserskiego. Nie twierdzisz chyba, że Shields posiada umiejętności techniczne porównywalne choćby z Fredem Frithem (skoro już ktoś inny przywołał tu Henry Cow)?

      Usuń
    4. Posiada inne umiejętności niż Frith. Wypracował swój własny styl wykorzystując różne alternatywne stroje gitarowe, stroje otwarte, pokazał jak w alternatywnym rocku można używać wajchy (własna technika gry). Jego kontrola nad brzmieniem jest godna podziwu. Efekty to jakby część instrumentu, współcześni gitarzyści grają głównie na efektach, zresztą już Hendrix grał głównie na wzmacniaczu.

      Usuń
    5. Całkowicie się zgadzam z tym, co napisałeś. W recenzji chciałem jedynie podkreślić, że tutaj liczy się kreatywność, a nie wyuczenie paru sztuczek i technik stosowanych przez tzw. wirtuozów gitary.

      Usuń
    6. "Wirtuozów", czyli takich "guitar hero"? W zawodach typu kto szybciej potrafi arpeggiować czy grać po skalach to Shields rzeczywiście nie ma szans.

      Usuń
    7. Dokładnie tak. Tutaj czegoś takiego nie ma, ale 1) nie jest potrzebne, 2) Shields zaproponował coś znacznie ciekawszego.

      Usuń
  3. Naprawdę dobra płyta, mimo tego, że jest tylko przystawką przed naprawdę świetnymi rzeczami, jakie MBV zaprezentowało kilka lat później.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z jednej strony tak, ale z drugiej jest to pełnowartościowy album, który niesłusznie postrzega się wyłącznie przez pryzmat "Loveless".

      Usuń
    2. Myślę jednak, że to bardziej świadczy o wielkości Loveless niż o tym, że Isn't Anything jest w jakiś sposób mniej wartościowe. To naprawdę dobra płyta, oryginalna i ciekawa, sam zresztą dobrze ją opisałeś w recenzji. Tylko po prostu nie jest tak wyrazista, nie jest tak silnym wyrażeniem myśli artystycznej jak Loveless. I to nie jest zarzut, tylko świadczy o tym, jak mocną wizją artystyczną jest tamten album.
      Myślałeś o opisaniu jeszcze jakiegoś shoegaze później, na przykład Slowdive? Nie ukrywam, że chyba nawet bardziej mi podchodzą niż MBV.

      Usuń
    3. Na tę chwilę nie mam konkretnych planów, ale myślę, że nie skończy się na MBV. Choć na mnie właśnie ten zespół wywarł największe wrażenie.

      Usuń
    4. Przed Slowdive to Cocteau Twins musi być. ;)

      A co do MBV, to w pełni mnie przekonała do nich dopiero "EP's 1988-1991", gdzie faktycznie znakomicie widać ich ewolucję i pomysłowość, do której nie zbliżył się żaden inny shoegazowy zespół.

      Usuń
    5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
  4. Ciekawostka - studyjna dyskografia MBV trwa tyle co 3 pierwsze płyty Velvet Underground

    OdpowiedzUsuń
  5. Album pełen 'zanieczyszczonych' ładnych melodii.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)