[Recenzja] Bob Dylan - "Planet Waves" (1974)
Jednym z najbardziej tajemniczych zdarzeń w historii Boba Dylana jest jego motocyklowy wypadek z lipca 1966 roku. Przez lata narosło wokół tego wydarzenia wiele legend. Popularna teoria głosi, że w ogóle do niego nie doszło, gdyż nie została wezwana karetka, a artysta nie był hospitalizowany. Pomimo tego, niemal całkiem wycofał się z życia publicznego i na wiele lat zrezygnował z koncertowania. Prawdopodobnie miał po prostu dość sławy, a zwłaszcza coraz bardziej irytujących dziennikarzy oraz fanów. Z czasem jednak zatęsknił za występami przed publicznością. Latem 1973 roku podjął decyzję o powrocie na scenie. Co więcej, postanowił zaprosić do współpracy swój dawny zespół wspierający, The Band. Muzycy zaczęli próby, podczas których grali też zupełnie nowe kompozycje Dylana i zupełnie spontanicznie postanowiono nagrać nowy album jeszcze przed wyruszeniem w trasę. Longplay miał nosić tytuł "Ceremonies of the Horsemen", ale w ostatniej chwili przemianowano go na "Planet Waves", co spowodowało dwutygodniowe przesunięcie premiery. Jest to pierwsze oficjalne wydawnictwo Dylana na którym towarzyszy mu pełen skład The Band.
Dziesięć premierowych kompozycji artysty - w tym jedna zaprezentowana w dwóch wersjach - utrzymane jest w folkowej stylistyce, z wyraźnie obecnymi tu i ówdzie elementami country, bluesa oraz rocka. Zastrzeżenia mam właściwie tylko do otwieracza. "On a Night Like This" to raczej banalna piosenka country, przypominająca o mniej udanych albumach Dylana z początku dekady. Dalej jest już jednak znacznie lepiej. Szczególnie dobrze wypadają kawałki balladowe, jak wyraźnie bluesowy "Going, Going, Gone" z bardzo ładnym organowym tłem i świetnymi gitarowymi zagrywkami Robbiego Robertsona. Albo już bardziej folkowe "Forever Young" (który zamieszczono tu też w szybszej, mniej udanej wersji) i "Dirge". Pomimo tak mocnej konkurencji, zdecydowanie najpiękniejszym fragmentem jest finałowy "Wedding Song". Partii wokalnej towarzyszy tu wyłącznie akompaniament gitary akustycznej i harmonijki, przywołując skojarzenia z tymi najwcześniejszymi nagraniami Dylana. Pod względem instrumentalnym jest to poziom jego najlepszych kompozycji, za to wokalnie wypada znacznie lepiej. W ogóle cały album jest świetnie zaśpiewany - połowa lat 70. to najlepszy okres Dylana jako wokalisty. Bardzo fajnie wypada tu także większość tych bardziej energetycznych kawałków, z "Tough Mama" i "Never Say Goodbye" na czele.
"Planet Waves" ginie w cieniu kilku kolejnych albumów Boba Dylana. Moim zdaniem zupełnie niesłusznie, bo to także świetny longplay. Właśnie tutaj artysta, po latach zagubienia, powrócił do naprawdę wysokiej formy jako kompozytor i wykonawca. Nie bez znaczenia jest też wsparcie bardzo dobrego Zespołu. Dylan i The Band to połączenie, które zawsze dawało fantastyczne efekty. "Planet Waves" nie jest tu wyjątkiem.
Dziesięć premierowych kompozycji artysty - w tym jedna zaprezentowana w dwóch wersjach - utrzymane jest w folkowej stylistyce, z wyraźnie obecnymi tu i ówdzie elementami country, bluesa oraz rocka. Zastrzeżenia mam właściwie tylko do otwieracza. "On a Night Like This" to raczej banalna piosenka country, przypominająca o mniej udanych albumach Dylana z początku dekady. Dalej jest już jednak znacznie lepiej. Szczególnie dobrze wypadają kawałki balladowe, jak wyraźnie bluesowy "Going, Going, Gone" z bardzo ładnym organowym tłem i świetnymi gitarowymi zagrywkami Robbiego Robertsona. Albo już bardziej folkowe "Forever Young" (który zamieszczono tu też w szybszej, mniej udanej wersji) i "Dirge". Pomimo tak mocnej konkurencji, zdecydowanie najpiękniejszym fragmentem jest finałowy "Wedding Song". Partii wokalnej towarzyszy tu wyłącznie akompaniament gitary akustycznej i harmonijki, przywołując skojarzenia z tymi najwcześniejszymi nagraniami Dylana. Pod względem instrumentalnym jest to poziom jego najlepszych kompozycji, za to wokalnie wypada znacznie lepiej. W ogóle cały album jest świetnie zaśpiewany - połowa lat 70. to najlepszy okres Dylana jako wokalisty. Bardzo fajnie wypada tu także większość tych bardziej energetycznych kawałków, z "Tough Mama" i "Never Say Goodbye" na czele.
"Planet Waves" ginie w cieniu kilku kolejnych albumów Boba Dylana. Moim zdaniem zupełnie niesłusznie, bo to także świetny longplay. Właśnie tutaj artysta, po latach zagubienia, powrócił do naprawdę wysokiej formy jako kompozytor i wykonawca. Nie bez znaczenia jest też wsparcie bardzo dobrego Zespołu. Dylan i The Band to połączenie, które zawsze dawało fantastyczne efekty. "Planet Waves" nie jest tu wyjątkiem.
Ocena: 8/10
Bob Dylan - "Planet Waves" (1974)
1. On a Night Like This; 2. Going, Going, Gone; 3. Tough Mama; 4. Hazel; 5. Something There Is About You; 6. Forever Young (slow version); 7. Forever Young (fast version); 8. Dirge; 9. You Angel You; 10. Never Say Goodbye; 11. Wedding Song
Skład: Bob Dylan - wokal, gitara, harmonijka, pianino; Richard Manuel - pianino, perkusja; Garth Hudson - organy, akordeon; Robbie Robertson - gitara; Rick Danko - gitara basowa; Levon Helm - perkusja, mandolina
Gościnnie: Ken Lauber - kongi (7)
Producent: Rob Fraboni
Bob Dylan - "Planet Waves" (1974)
1. On a Night Like This; 2. Going, Going, Gone; 3. Tough Mama; 4. Hazel; 5. Something There Is About You; 6. Forever Young (slow version); 7. Forever Young (fast version); 8. Dirge; 9. You Angel You; 10. Never Say Goodbye; 11. Wedding Song
Skład: Bob Dylan - wokal, gitara, harmonijka, pianino; Richard Manuel - pianino, perkusja; Garth Hudson - organy, akordeon; Robbie Robertson - gitara; Rick Danko - gitara basowa; Levon Helm - perkusja, mandolina
Gościnnie: Ken Lauber - kongi (7)
Producent: Rob Fraboni
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.