Posty

[Recenzja] Fire! - "Testament" (2024)

Obraz
Płyta tygodnia 23.02-29.02 Jeśli można być czegoś pewnym w fonograficznym roku kalendarzowym, to nowego albumu - a przynajmniej koncertówki czy EPki - tria Fire! lub jego rozbudowanego wcielenia Fire! Orchestra. W zeszłym roku pod tym drugim szyldem ukazał się monumentalny "Echoes", w którego nagraniu uczestniczyło ponad czterdziestu muzyków. Tym razem skład został ograniczony do absolutnego minimum. Na płycie słychać wyłącznie barytonowy saks - i sporadyczne pokrzykiwania - Matsa Gustafssona, bas Johana Berthlinga oraz bębny Andreasa Werliina. Żadnej elektroniki, fletów czy grających na dodatkowych instrumentach gości, co dotąd było na płytach Fire! normą. Cały materiał zarejestrowano w trakcie dwóch dni, prosto na analogową taśmę, bez żadnych dogrywek i żmudnych miksów. Wszystko to zgodnie ze szkołą Steve'a Albiniego, w którego studiu i z którego pomocą album powstawał. Czytaj też:  [Recenzja] Fire! Orchestra - "Echoes" (2023) W takiej surowej wersji trio wypa

[Recenzja] Shuggie Otis - "Inspiration Information" (1974)

Obraz
Nie spieszył się Shuggie Otis z nagrywaniem swojego trzeciego albumu. Sesje na "Inspiration Information" zaczęły się już w 1971 roku, zapewne wkrótce po zakończeniu prac nad poprzednim "Freedom Flight". Skończyły się natomiast dopiero trzy lata póżniej, w roku wydania płyty. W latach 70. taka przerwa wydawnicza mogła dziwić, choć w kontekście późniejszego zniknięcia Otisa ze sceny - kolejny album wydał po ponad czterech dekadach - właściwie nie ma znaczenia. Przedłużające się nagrania nie wynikały bynajmniej z lenistwa, a raczej nadmiaru obowiązków, jakie wziął na siebie artysta, który samodzielnie napisał, zaaranżował i wyprodukował materiał, a do tego jeszcze wykonał wszystkie partie wokalne, gitarowe, klawiszowe oraz perkusyjne, korzystając z pomocy muzyków sesyjnych jedynie do wykonania raczej niespecjalnie wyeksponowanych partii dęciaków, smyczków i harfy. Czytaj też:  [Recenzja] Shuggie Otis - "Freedom Flight" (1971) "Inspiration Information&quo

[Recenzja] Can - "Live in Paris 1973" (2024)

Obraz
Trochę się już obawiałem, że seria archiwalnych koncertówek Can nie będzie kontynuowana. Na szczęście, pomimo zeszłorocznej przerwy, właśnie ukazała się czwarta jej odsłona. Tym razem sięgnięto jeszcze głębiej do szuflady, wybierając najstarszy jak dotąd materiał. "Live in Paris 1973" to zapis występu z 23 lutego '73 w słynnej paryskiej sali koncertowej L'Olympia. Był to jeden z ostatnich koncertów w tym najbardziej klasycznym kwintecie, z wokalistą Damo Suzukim. Premiera wydawnictwa zbiegła się zresztą w czasie z wieścią o śmierci tego muzyka. Z Can Suzuki nagrał trzy najsłynniejsze, najbardziej cenione albumy: "Tago Mago", "Ege Bamyasi" i "Future Days", po czym na wiele lat wycofał się z grania w związku ze wstąpieniem do Świadków Jehowy. W ostatnich latach, mimo walki z toczącą go od dekady chorobą nowotworową, był znów aktywny, koncertując z młodszymi grupami, jak black midi czy Spiritczualic Enhancement Center. Czytaj też:  [Recenzja

[Recenzja] Julia Holter - "Loud City Song" (2013)

Obraz
Dzięki "Ekstasis" o Julii Holter zrobiło się dość głośno w niezalu, a w efekcie pojawiła się możliwość nagrania kolejnej płyty dla nieco większej, choć wciąż niezależnej wytwórni Domino. W praktyce oznaczało to choćby przeniesienie się z własnej sypialni, gdzie dotąd powstawała większość nagrań artystki, do profesjonalnego studia nagraniowego. I zaangażowanie całej grupy sesyjnych muzyków, którzy znacząco wzbogacili brzmienie, wcześniej ograniczające się niemal wyłącznie do wokalu, instrumentów klawiszowych oraz automatu perkusyjnego.  "Loud City Song" to swego rodzaju album koncepcyjny, opowiadający o życiu w wielkim, głośnym mieście. Punktem wyjścia była kompozycja "Maxim's I", zainspirowana fragmentem musicalu "Gigi" - odrzut z "Ekstasis", który nie pasował tam tematycznie. To przyjemna, melodyjna piosenka o bogatej, nieco baroque-popowej aranżacji ze smyczkami i sekcją dętą, tworzących jednak dość subtelny, nocny nastrój. Kompoz

[Recenzja] Autechre - "Tri Repetae" (1995)

Obraz
Ze wszystkich brakujących tu recenzji tej zapewne brakowało najbardziej. Przynajmniej jeśli za kryterium mam brać własne oceny. "Tri Repetae" to nie tylko najwyżej oceniany przeze mnie album Autechre, ale tez ścisła czołówka wydawnictw swojej dekady. Trudno o lepszy początek nowego, nieregularnego cyklu recenzji, w którym zamierzam skupić się na ambitniejszej elektronice lat 90. i kolejnych. Szczególnie tej z nurtu IDM, inteligentnej muzyki tanecznej, co jest nazwą o tyle kuriozalną, że to raczej takie techno do słuchania w domu niż do robienia za tło na klubową imprezę. Przed "Tri Repetae" duet Seana Bootha i Roba Browna dorobił się kilku EPek oraz dwóch albumów, "Incunabula" i "Amber" - naprawdę udanych, niewątpliwie lepszych na początek ze względu na wiekszą przystępność, ale to na swoim trzecim longplayu Brytyjczycy zaprezentowali niezwykle oryginalne, całkowicie własne podejście do muzyki. Czytaj też:  [Recenzja] Autechre - "SIGN"

[Recenzja] Venom - "Black Metal" (1982)

Obraz
Cykl "Ciężkie poniedziałki" S02E04 Kiedy muzycy Venom wymyślili tytuł dla swojego drugiego albumu, "Black Metal", zapewne nawet nie myśleli o tym, że przyjmie się on jako nazwa całego muzycznego stylu. Inna sprawa, z choć brytyjskie trio było jedną z głównych inspiracji wszelkiej maści grup black-metalowych, to w zasadzie poza tą całą infantylną otoczką satanistyczną, nie ma z nimi wiele wspólnego. Estetycznie bliżej tu speed czy już nawet thrash metalu, na który Venom faktycznie miał duży wpływ w kwestiach stricte muzycznych. A podejmowane przez ówczesnych dziennikarzy próby wciśnięcia zespołu do Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu nie były wcale aż tak bardzo pozbawione sensu. Cała ta scena powstała przecież w odpowiedzi na wybuch popularności punk rocka, gdy okazało się, że do grania w zespole nie trzeba wcale specjalnych umiejętności ani środków finansowych na profesjonalne studio nagraniowe. Czytaj też:  [Recenzja] Diamond Head - "Lightning to the Nations

[Recenzja] Neil Young & Crazy Horse - "Rust Never Sleeps" / "Live Rust" (1979)

Obraz
Wydane w tym samym roku "Rust Never Sleeps" i "Live Rust" należą do najbardziej docenianych płyt Neila Younga, a jeśli sugerować się wyłącznie RYM-owymi statystykami - stanowią jego absolutne opus magnum . W przypadku tego drugiego sprawa jest prosta, to klasyczna koncertówka. Jak jednak zaklasyfikować "Rust Never Sleeps"? Niby to album studyjny, a jednak też koncertowy. No dobrze, dwa utwory faktycznie zarejestrowano w całości w studiu, gdzieś pomiędzy kawałkami, które trafiły na poprzednie wydawnictwo Younga, "Comes a Time". Resztę materiału skompilowano jednak z dwóch koncertów, z 26 maja oraz 19 października 1978 roku, dodając studyjne nakładki i eliminując - na ile było to możliwe przy ówczesnej technologii - odgłosy publiczności. Chociaż większość utworów z "Rust Never Sleeps" zarejestrowano podczas koncertów, wszystkie kompozycje dopiero tutaj miały swoją fonograficzną premierę. Young w tamtej dekadzie sporo komponował i nagrywa

[Recenzja] Kali Malone - "All Life Long" (2024)

Obraz
Płyta tygodnia 9.02-15.02 Na przestrzeni ostatnich trzech lat Kali Malone z kompletnie nieznanej mi artystki stała się dla mnie jedną z najważniejszych postaci współczesnej sceny muzycznej i istotnym punktem odniesienia podczas pisania o innych twórcach. Tak się złożyło, że akurat w tym okresie Malone przejawia wzmożoną aktywność artystyczną, co roku wydając nowy materiał. Zaczęło się od bardzo zwartego "Living Torch" z 2022 roku, później był monumentalny "Does Spring Hide Its Joy" - z trzema sześćdziesięciominutowymi wersjami tytułowej kompozycji - a ostatni tydzień przyniósł kolejny większy projekt, "All Life Long". Choć to właściwie trzy różne projekty na jednym, blisko osiemdziesięciominutowym albumie. Czytaj też:  [Recenzja] Kali Malone - "Living Torch" (2022) "All Life Long" składa się z kompozycji, nad którymi Malone pracowała w latach 2020-23. Połowę zawartej tu muzyki artystka wykonała samodzielnie lub z pomocą Stephena O'M

[Recenzja] Julia Holter - "Ekstasis" (2012)

Obraz
Nadchodzący album Julii Holter "Something in the Room She Moves" to jedna z najbardziej oczekiwanych przeze mnie premier pierwszego kwartału tego roku. I dobry moment, aby przyjrzeć się wcześniejszym dokonaniom tej artystyki, bo poza pojedynczymi wzmiankami oraz recenzją zeszłorocznego "Behind the Wallpapper", na którym wystąpiła jedynie w gościnnej roli wokalistki, nie poswięciłem jej wystarczająco miejsca. A jako jedna z czołowych postaci dzisiejszego art popu zdecydowanie na to zasługuje. "Ekstasis" z pewnością nie jest oczywistym wyborem na zaprezentowanie twórczości Holter. Póżniejsze płyty - "Loud City Song", "Have You in My Wilderness" oraz "Aviary" - okazały się większym sukcesem komercyjnym i na ogół są oceniane wyżej. Jednak to właśnie wydawnictwo z 2012 uchwyciło sam początek kariery Julii jako autorki zgrabnych piosenek, choć do tamtej pory specjalizowała się w graniu bardziej eksperymentalnym. Pewne echa tych wcze

[Recenzja] Little Simz - "Drop 7" (2024)

Obraz
W XXI wieku nastąpiło pewne zatarcie różnic pomiędzy fonograficznymi formatami. Tego samego dnia, gdy Burial wydał 25-minutowego singla, Little Simz opublikowała EPkę o długości niespełna kwadransa. Przynajmniej albumy zazwyczaj pozostają najdłużej grającymi wydawnictwami, czego przykładem kolejna z wczorajszych premier, blisko 80-minutowa płyta Kali Malone. Ta ostatnia jest bez wątpienia największym muzycznym wydarzeniem tygodnia i jeszcze do niej wrócę w odpowiednim czasie. Singli natomiast z zasady nie recenzuję, nawet tych długich, więc Burial musi jeszcze poczekać na pierwszy dedykowany tekst. Za to zignorować nie mogę tego drobiazgu od brytyjskiej raperki, bo mimo krótkiego czasu trwania dzieją się tu ciekawe rzeczy. Czytaj też:  [Recenzja] Little Simz - "Sometimes I Might Be Introvert" (2021) "Drop 7" składa się z siedmiu premierowych utworów - niby sugeruje to już sam tytuł, ale wszystkie poprzednie "Dropy" miały niepowiązaną z tytułami liczbę ście