[Recenzja] Miles Davis - "The Man with the Horn" (1981)



Po prawie sześciu latach milczenia, w 1981 roku Miles Davis powrócił z nowym materiałem. W nagraniu "The Man with the Horn" (tytuł jest nawiązaniem do jednego z pierwszych wydawnictw trębacza, 10-calowego albumu "Young Man with a Horn" z 1952 roku) uczestniczył tylko jeden muzyk wcześniej z nim współpracujący - perkusista Al Foster. Składu dopełnili młodzi instrumentaliści, jak saksofonista Bill Evans (nie mający nic wspólnego - poza nazwiskiem - z pianistą Billem Evansem, który grał w jednym z wcześniejszych składów Davisa), gitarzyści Barry Finnerty i Mike Stern, basista Marcus Miller, czy - w dwóch utworach - perkusista Vincent Wilburn (prywatnie siostrzeniec Davisa). Producentem albumu został tradycyjnie Teo Macero.

Podczas sześcioletniego odpoczynku Davisa wiele w muzyce się zmieniło. Nie tylko ze względu na powstanie nowych stylów i nowych standardów brzmienia, ale też z powodu praktycznie całkowitego wyparcia ambitnej muzyki z mediów. Świadomy tych zmian, Miles postanowił pójść w nieco inną stronę, całkowicie zerwać z awangardą i zbliżyć się do ówczesnego mainstreamu. Pod wpływem nowych współpracowników, zdecydował się także na powrót do naturalnego tonu trąbki (jedynie w utworze tytułowym przepuszcza jej brzmienie przez efekt wah-wah) i bardziej tradycyjnego sposobu gry. Z kolei gra akompaniujących mu muzyków czerpie z popularnych w tamtym czasie trendów. Słychać to przede wszystkim w klangujących partiach basu, a w dwóch utworach - "Shout" i tytułowym "The Man with the Horn" - pojawiają się nawet syntezatory. Samo brzmienie stało się bardziej sterylne, choć jeszcze nie plastikowe.

Pod względem stylistycznym, zawarte tutaj utwory to mieszanka jazzu, ówczesnego popu, funku i rocka (w różnych proporcjach). Pomimo bardziej wygładzonego brzmienia i ciągotek do mainstreamu, nie brakuje tutaj utworów opartych na zespołowej improwizacji, z długimi i całkiem udanymi solówkami. Świetnie wypada otwierający całość "Fat Time", wyróżniający się gitarowymi popisami Mike'a Sterna (niegdyś członka jazzrockowego Blood, Sweat & Tears), które dodają rockowego charakteru. Chyba jeszcze lepiej wypadają "Back Seat Betty" i "Aïda", którym najbliżej do wcześniejszych dokonań Davisa, za sprawą licznych, porywających solówek i mniej komercyjnego charakteru.

Na przeciwnym biegunie mieszczą się natomiast wspomniane już wcześniej "Shout" i "The Man with the Horn". Oba skrajnie komercyjne, pierwszy rażący banalną, skoczną melodią, drugi odpychający wręcz smoothjazzową miałkością (jego popowy charakter podkreśla partia wokalna Randy'ego Halla), choć posiadający całkiem ładną solówkę Milesa. Trudno uwierzyć, że takie gnioty zostały nagrane przez twórcę "Kind of Blue", "Bitches Brew"i "On the Corner". Warto jednak odnotować, że to jedyne utwory na tym albumie, których Davis nie skomponował (zrobili to Randy Hall i Robert Irving III).

Na zakończenie albumu czeka jeszcze niespodzianka w postaci prawie-akustycznego "Ursula", nawiązującego do dawnych, przedelektrycznych dokonań trębacza. Jest to całkiem udany, fajnie rozimprowizowany utwór, choć z zupełnie nie pasującym do niego brzmieniem, przez co zestarzał się bardziej, niż starsze, stuprocentowo akustyczne nagrania Milesa.

"The Man with the Horn" był dopiero początkiem drastycznych zmian w muzyce Milesa Davisa. Wraz z kolejnymi w jego dyskografii "We Want Miles" i "Star People" stanowi przejściowy etap, między porywającą, ambitną fuzją jazzu, rocka i funku, znaną z wcześniejszych albumów, a tandetnym popem, który całkiem zdominował jego wydawnictwa po 1983 roku. "The Man with the Horn" w swoich najlepszych momentach nie zbliża się do szczytów z przeszłości, za to w najsłabszych jest już naprawdę tragicznie. 

Ocena: 7/10



Miles Davis - "The Man with the Horn" (1981)

1. Fat Time; 2. Back Seat Betty; 3. Shout; 4. Aïda; 5. The Man with the Horn; 6. Ursula

Skład: Miles Davis - trąbka; Bill Evans - saksofon (oprócz 3); Barry Finnerty - gitara (oprócz 5); Mike Stern - gitara (1); Marcus Miller - gitara basowa (oprócz 3,5); Al Foster - perkusja (oprócz 3,5); Sammy Figueroa - instr. perkusyjne (oprócz 5); Robert Irving III - syntezator i pianino (3,5); Randy Hall - gitara, syntezator i czelesta (3,5), wokal (5); Felton Crews - gitara basowa (3,5); Vincent Wilburn - perkusja (3,5)
Producent: Teo Macero


Komentarze

  1. całkowite wyparcie ambitnej muzyki z mainstreamu? w 1981 triumfy święciły takie zespoły jak Talking Heads, Public Image Ltd. czy chociażby nowe King Crimson (a wcześniej League Of Gentlemen Frippa). Trudno o nich powiedzieć, że nie były ambitne, po prostu ambicje kierowały w inną stronę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przecież nie napisałem, że nie było w tamtym czasie ambitnie grających wykonawców, tylko nakreśliłem ówczesną sytuację w mediach, gdzie takich wykonawców nie promowano. Podawanie pojedynczych przykładów, jako kontrargumentu, to manipulacja. Te zespoły były tylko kroplą w morzu. Zresztą ich sukcesy wynikały głównie z tego, że grały muzykę bliską ówczesnemu mainstreamowi, a mimo to wcale nie były aż tak spektakularne. W 1981 roku na szczycie (przynajmniej w Stanach) byli tacy wykonawcy, jak REO Speedwagon, Styx, Foreigner, Journey czy AC/DC.

      Usuń
  2. Zastanawia mnie po co wracał. Pieniążki? Nie słuchałem tego albumu, a jedynie kawałka z wokalem, niedawno cztery litery i trochę rapów z Doo-Bop i momentami czułem się dość nieprzyjemnie. W latach 70. jakoś nie bał się eksperymentów i adresowania swojej muzyki do bardzo różnych słuchaczy nie celując w 1 grupę, a tu nagle jawnie zaczął iść tam gdzie większość twórców w tamtych czasach. Poczucie smaku mu dragi stępiły?

    Przy okazji zapytam - co sądzisz o Louisie Armstrongu? Kiedyś jako dzieciak wrzucałem ich wszystkich do jednego worka - wystarczyło że byli czarni i wykonywali coś co określano jako jazz. Niedawno prześledziłem jednak zmiany akordów i tonacji w jego "signature song" i jawiło się to dość ciekawie niemniej forma bardzo piosenkowa. Nie sądziłem, że to powstało dopiero w 1967 roku, bo typ muzykował od wczesnych lat 20.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że jako muzyk mógł po prostu czuć potrzebę powrotu do grania i tworzenia. Na brak pieniędzy raczej nie narzekał, chyba żaden inny jazzman się tak nie dorobił. A ta przerwa wynikała z tego, że w tamtym czasie po prostu nie był w stanie grać. Co nie zadziałało po powrocie? Nie ma co ukrywać, że wielkość Davisa była zawsze w znacznym stopniu zasługą muzyków, jakimi się otaczał. W latach 80. nie miał szczęścia do współpracowników. Z takimi muzykami nie mógł nagrać czegoś ambitnego.

      Louis Armstrong to raczej przedstaeiciel tego starego, dziś archaicznego, do tego czysto rozrywkowego jazzu. Nie przepadam za takim graniem i nigdy nie zgłębiałem jego dokonań. Aczkolwiek Davis w swojej autobiografii chwalił grę Armstronga.

      Usuń
    2. Wiem, czytałem (w którejś z recenzji) czemu zrobił sobie przerwę i w sumie pasowała mi wizja nawróconego bądź nie ćpuna, który postanowił wrócić do tego co mu przynosiło dochód. Występ w epizodzie Miami Vice też pasował mi do teorii pt. "Miles w latach 80. cienko przędzie, więc godzi się nawet na chałtury". To że poleciał w tyle soundtracków też mi wygląda na muzyczną prostytucję.

      Może i miał głód tworzenia, ale chyba słyszał że to co wyprawiają inni muzycy nie ma zbyt dużej wartości (by nie powiedzieć że jest strasznym gównem) więc chociaż mógł nie wydawać tego pod własnym nazwiskiem. Raczej po 6 latach przerwy chyba nie był obciążony żadnymi kontraktami zobowiązującymi go do sygnowania każdej płyty w której uczestniczy własnym nazwiskiem. Aczkolwiek to Ty znasz jego autobiografię. W czyim tłumaczeniu posiadasz? Bo wiem że były co najmniej dwa.

      Lepsze fragmenty z tej płyty tracą przez brzmienie.

      Usuń
    3. Mam chyba najnowsze wydanie, z przekładem Łobodzińskiego. Nie pamiętam już, czym Davis motywował swój powrót i czy w ogóle to zrobił. Do teorii że chodziło o kasę nie pasuje mi to, że raczej nie była mu potrzebna. Miał dochody ze sprzedaży starych płyt. "Kind of Blue" i "Bitches Brew" to odpowiednio 1. i 8. z najlepiej sprzedających się albumów jazzowych (dane co do drugiego mogą być nieaktualne, ale pierwszy na pewno zachował pozycję). Możliwe, że Davis chciał spróbować się w takiej stylistyce, bo faktycznie mu się to podobało. W swojej autobiografii chwalił np. Prince'a.

      Usuń
    4. Miałem dzisiaj chwilę, więc sprawdziłem, co Davis pisał o swoim powrocie. Twierdzi, że głównym powodem (a jednocześnie jedynym, o jakim w ogóle wspomina) były ciągłe namowy jego siostrzeńca Vincenta Wilburna. Zresztą Wilburn wystąpił na kilku płytach Milesa z lat 80. jako perkusista.

      Davis wspomniał też, że po powrocie nie chciał odnawiać współpracy z Teo Macero - swoim producentem od czasów Pierwszego Wielkiego Kwintetu do przerwy w działalności dwie dekady później. Ostatecznie Macero wyprodukował "The Man with the Horn" i "Star People", ale kolejnych albumów już nie i to może być powód, dlaczego są słabsze.

      Usuń
    5. Czyli jakiś młodszy o ponad 30 lat i na pewno nie tak wyrobiony muzycznie dzieciak nukał mu żeby wrócił do gry, a on dla świętego spokoju się zgodził. Na pewno nie miał wizji by wujaszek stworzył drugi On The Corner czy Nefertiti. W końcu dorastał w czasach gdy jazz ewoluował w coraz bardziej plastikowe fusion.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024