Posty

[Recenzja] Howlin' Wolf - "The London Sessions" (1971)

Obraz
Klasycy bluesa #4: Howlin' Wolf (część II)    Na przełomie lat 60. i 70. przedstawiciele Chess Records - czołowej wytwórni wyspecjalizowanej w chicagowskim bluesie - szukali coraz to nowych sposobów, aby wypromować swoich podopiecznych wśród młodszej publiczności. Norman Dayron, producent związany z firmą, osobiście udał się na koncert w kalifornijskim Fillmore Auditorium, podczas którego wystąpiły bluesrockowe grupy Butterfield Blues Band, Electric Flag i Cream. Dayron za kulisami wdał się w rozmowę z gitarzystą ostatniego z tych zespołów, Erikiem Claptonem. Wówczas przedstawił mu propozycję nagrania albumu ze słynnym bluesmanem Howlin' Wolfem. Młody muzyk od razu na nią przystał, po czym ustalono, że sesja odbędzie się w Londynie. Do nagrań doszło na początku maja 1970 roku. Clapton od razu planował zaangażować sekcję rytmiczną The Rolling Stones, czyli Billa Wymana, Charliego Wattsa oraz Ian Stewart. Wystąpili oni w większości nagrań, a podczas jednodniowej nieobecnoś

[Recenzja] The Rolling Stones - "Get Yer Ya-Ya's Out!" (1970)

Obraz
Lata 70. Stonesi rozpoczęli od koncertówki. "Get Yer Ya-Ya's Out!" to pierwszy w dyskografii zespołu album koncertowy z prawdziwego zdarzenia. Poprzedni, starszy o cztery lata "Got Live If You Want It!", nie dość, że brzmi fatalnie, to kompletnie nic nie wnosi, gdyż cały materiał został odegrany bardzo wiernie studyjnym wersjom. Jednak recenzowany album powstał już w innych czasach. Z jednej strony możliwe było już zarejestrowanie koncertu w jakości zbliżonej do studyjnej, zaś z drugiej - grupy rockowe zaczęły podczas swoich występów znacznie swobodniej podchodzić do kompozycji. Dzięki temu wszystkiemu koncertówki stały się pełnowartościowymi pozycjami w dorobku poszczególnych wykonawców, nierzadko też po prostu najlepszymi. Akurat tego ostatniego o "Get Yer Ya-Ya's Out!" bym nie powiedział, aczkolwiek jest to bardzo fajne uzupełnienie regularnych płyt The Rolling Stones z przełomu dekad. Materiał zarejestrowano podczas amerykańskiej trasy zesp

[Recenzja] Queen - "A Night at the Odeon - Hammersmith 1975" (2015)

Obraz
Dziś mija równo czterdzieści lat od ukazania się przełomowego w dyskografii Queen albumu "A Night at the Opera". To właśnie na nim znalazł się utwór "Bohemian Rhapsody", który zapewnił zespołowi międzynarodową popularność. Z tej okazji do sklepów właśnie trafiło wydawnictwo zatytułowane "A Night at the Odeon - Hammersmith 1975" z zapisem jednego z koncertów trasy promującej ten album, który odbył się 24 grudnia 1975 roku w londyńskim Hammersmith Odeon. Po dekadach posuchy w kwestii publikacji rejestracji występów zespołu z pierwszych lat działalności, drugie w ciągu niewiele ponad roku wydawnictwo z tego okresu powinno być powodem do radości. Niestety, nowy album nie wnosi do dyskografii Queen tak wiele, jak zeszłoroczny "Live at the Rainbow '74". Głównie dlatego, że oba wydawnictwa mają bardzo podobną tracklistę. Tutaj w dodatku uboższą o kilka mniej znanych utworów, których miejsce zajęły "Bohemian Rhapsody" - grany w dwóch o

[Recenzja] The Yardbirds - "Five Live Yardbirds" (1964)

Obraz
Grupa The Yardbirds niewątpliwie zapisała się w historii muzyki rockowej. Jednak wcale nie ze względu na swoją twórczość, lecz z powodu muzyków, którzy właśnie w niej zaczynali swoją karierę, a swoje największe osiągnięcia zaliczyli później. Brytyjski zespół był prawdziwą kuźnią talentów. To właśnie podczas jej koncertów publiczność po raz pierwszy mogła przekonać się o talencie takich gitarzystów, jak Eric Clapton, Jeff Beck i Jimmy Page. Z kolei wokalista Keith Relf oraz perkusista Jim McCarty przyczynili się do powstania prog-rockowej grupy Renaissance, która jednak najbardziej cenione albumy nagrała dopiero po ich odejściu. Dokonania The Yardbirds pozostają w cieniu późniejszych dokonań członków zespołu. Wpływ na to miały różne czynniki. Z jednej strony sami muzycy nie do końca mieli na siebie pomysł, ale zawinili też producenci i menadżerowie, których nietrafione decyzje nie pomagały w wykorzystaniu drzemiącego w zespole potencjału. Niezbyt imponująco prezentuje się długograją

[Recenzja] Howlin' Wolf - "The Howlin' Wolf Album" (1969)

Obraz
Klasycy bluesa #3: Howlin' Wolf (część I)   W odpowiedzi na umiarkowany sukces albumu "Electric Mud", pokazującego bardziej rockowe wcielenie Muddy'ego Watersa, decydenci Cadet Records, pododdziału Chess Records, postanowili przygotować jego kontynuację. Do nagrania zaangażowano niemal dokładnie tych samych muzyków, jednak pierwszoplanową rolę tym razem miał pełnić Howlin' Wolf, który i tak nie miał wyboru z powodu podpisanego kontraktu. Wolf, a właściwie Chester Arthur Burnett był jednym z kluczowych przedstawicieli chicagowskiego bluesa, bardzo charakterystycznym wokalistą, a także zdolnym gitarzystą i kompozytorem. To właśnie on napisał takie standardy, jak "Smokestack Lightning", "Moanin' at Modnight", "Killer Floor" czy "How Many More Years". Był też pierwszym wykonawcą wielu słynnych kompozycji Williego Dixona, by wspomnieć tylko o "Back Door Man", "Evil", "I Ain't Superstitions",

[Recenzja] The Rolling Stones - "Let It Bleed" (1969)

Obraz
Poprzedni album Stonesów, "Beggars Banquet", otworzył nowy etap w twórczości zespołu, a "Let It Bleed" to jego znakomita kontynuacja. Podstawę wciąż stanowi amerykańska tradycja muzyczna. Jednak tym razem zespół zaproponował nieco bardziej jednoznaczny stylistycznie materiał, sfokusowany na graniu wywodzącym się z bluesa, choć niepozbawionym rockowego czadu. Nie znaczy to bynajmniej, że brakuje tu różnorodności. Oprócz bluesa wciąż słychać wyraźne wpływy country czy muzyki gospel. Dla większego eklektyzmu zrezygnowano z zamieszczenia najnowszego singlowego hitu "Honky Tonk Woman" na rzecz jego alternatywnej wersji o wszystko mówiącym tytule "Country Honk". Oba te nagrania, a także wydany na kolejnym singlu "Live with Me", powstały z udziałem nowego członka zespołu, Micka Taylora. Były gitarzysta John Mayall's Bluesbreakers zajął miejsce Briana Jonesa, którego ostatecznie usunięto ze składu z powodu różnic artystycznych i fataln

[Recenzja] The Who - "Quadrophenia" (1973)

Obraz
Pomimo niepowodzenia z ukończeniem projektu "Lifehouse", Pete Townshend uparł się, że przygotuje kolejną operę rockową . "Quadrophenia" opiera się na schemacie doskonale już znanym ze starszego o cztery lata albumu "Tommy". Ponownie mamy dwie płyty, wypełnione w większości zwyczajnymi piosenkami, które łączy jedynie warstwa tekstowa oraz przewijające się tu i ówdzie motywy przewodnie. Ten ostatni zabieg ma uzasadnienie - wprowadza przynajmniej pozorną spójność w warstwie instrumentalnej - ale na dłuższą metę może męczyć lub nawet irytować. To tylko niepotrzebne przedłużanie i tak długiego wydawnictwa, które spokojnie mogło być jednopłytowym zbiorem niezależnych od siebie utworów. Choć nawet wtedy byłby to zapewne bardzo przeciętny longplay. Po prostu poszczególne utwory same w sobie też nie prezentują się zbyt interesująco.  Oczywiście, trzeba wspomnieć o znakomitym finale w postaci balladowego "Love, Reign O'ver Me", w którym Roger

[Recenzja] Muddy Waters - "Electric Mud" (1968)

Obraz
Klasycy bluesa #2: Muddy Waters (część I)   W połowie lat 60. zaczęło wyraźnie maleć zainteresowanie bluesem wśród jego głównej grupy docelowej, młodych Afroamerykanów. Miejsce tego stylu zajęły inne gatunki, jak funk i soul. Zbiegło się to w czasie z rosnącą popularnością bluesa wśród białych słuchaczy, którzy jednak preferowali bluesa granego w bardziej rockowy sposób przez białych muzyków. Dostrzegli to przedstawiciele najważniejszej bluesowej wytwórni, Chess Records z Chicago. I zwietrzyli w tym interes. Wystarczyło nakłonić jednego ze swoich podopiecznych, by przygotował album w stylu Jimiego Hendrixa lub grupy Cream. Padło na jednego z najważniejszych chicagowskich bluesmanów, uznawanego za twórcę nowoczesnego bluesa. Muddy Waters, a w zasadzie McKinley Morganfield, był aktywny od początku lat 40., a wiele z jego utworów stało się standardami. To on był pierwszym wykonawcą wielu spośród pisanych przez Williego Dixona hitów, by wspomnieć tylko o "Hoochie Coochie Man"

[Recenzja] The Rolling Stones - "Beggars Banquet" (1968)

Obraz
Po wydaniu "Their Satanic Majesties Request", zmiażdżonego przez krytykę i nie polubionego przez fanów, Stonesi musieli dobrze zastanowić się nad swoim kolejnym posunięciem. Mogli uparcie kontynuować eksperymenty z psychodelią lub powrócić do wcześniejszego stylu. Zdecydowali się jednak na odważniejsze rozwiązanie - kolejny krok do przodu. Czas pokazał, że była to najlepsza decyzja. W przeciwnym razie staliby się pewnie zespołem wymienianym gdzieś pomiędzy The Animals czy The Kinks, a nie wśród tych największych rockowych twórców. To właśnie "Beggars Banquet" rozpoczyna najbardziej interesujący okres w twórczości The Rolling Stones. Nie obyło się jednak bez pewnych komplikacji. W czasie, gdy powstawał ten materiał, w zespole panowała nienajlepsza atmosfera. Muzycy mieli różne wizje artystyczne, co doprowadziło do odsunięcia Briana Jonesa, który jeszcze na poprzednim albumie miał decydujący głos w kwestii aranżacji. Nowy kierunek mu nie odpowiadał, a w rezultaci

[Recenzja] The Who - "Meaty Beaty Big and Bouncy" (1971)

Obraz
The Who, podobnie jak wielu innych wykonawców zaczynających karierę w pierwszej połowie lat 60., padł ofiarą ówczesnej polityki firm fonograficznych. Wiele utworów grupy, głównie tych najlepszych, ukazało się wyłącznie na singlach. Dziś większość z nich można znaleźć na kompaktowych wznowieniach regularnych albumów, natomiast w epoce problem z rozproszonymi kawałkami częściowo rozwiązywała kompilacja "Meaty Beaty Big and Bouncy". Trafiło na nią czternaście nagrań, z których większość nie była wcześniej wydana na płycie długogrającej. Jest tu też kilka powtórek: trzy kompozycje z debiutanckiego "My Generation" (tytułowy, "The Kids Are Alright", "A Legal Matter) oraz po jednej z trzech kolejnych longplayów ("Boris the Spider", "I Can See for Miles", "Pinball Wizard"). Bardzo satysfakcjonujący to wybór, praktycznie wyczerpujący temat najlepszych albumowych kawałków zespołu z lat 60. Może dodałbym tu jeszcze "A Quick

[Recenzja] Willie Dixon - "I Am the Blues" (1970)

Obraz
Klasycy bluesa #1: Willie Dixon Blues to korzenie, reszta muzyki to owoce . To słynne powiedzenie Williego Dixona, z którym może trudno zgodzić się bezkrytycznie, jednak sporo w nim racji. W końcu to z bluesa wywodzi się większość współczesnej muzyki, od jazzu, przez rock, funk czy soul, po wszystkie ich pochodne. Czym jednak kierował się Dixon tytułując swój samodzielny debiut słowami "I Am the Blues"? Czy chciał jedynie podkreślić, jak bliska jest mu bluesowa stylistyka, czy może dać do zrozumienia, że bez niego nie byłaby ona taka sama? Jeśli to drugie, to jako autor niezliczonych standardów miał do tego całkowite prawo. To jego kompozycje pracowały na spopularyzowanie bluesa, a do dziś chętnie po nie sięgają nie tylko bluesowi twórcy. Willie Dixon urodził się w 1915 roku w stanie Mississippi, gdzie od początku musiał mieć do czynienia z bluesem oraz innymi formami afroamerykańskiej muzyki. Już jako nastolatek śpiewał w zespołach gospel. W latach 30., podobnie jak wiel

[Recenzja] The Rolling Stones - "Their Satanic Majesties Request" (1967)

Obraz
"Their Satanic Majesties Request" to wyjątkowe wydawnictwo w dyskografii The Rolling Stones. Ten jeden jedyny raz zespół całkowicie porzucił swój styl i podążył za aktualną modą. Materiał powstawał w okresie, gdy po obu stronach Atlantyku rozprzestrzeniało się granie przesycone psychodelicznym klimatem. Słychać tu, może aż nazbyt wyraźnie, wpływ wydanych w tym samym roku "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" The Beatles oraz "The Piper at the Gates of Dawn" Pink Floyd, choć inspiracji dostarczyły również eksperymenty muzyków z różnymi używkami. Był to niewątpliwie dziwny czas w historii zespołu. Keith Richards twierdzi, że z nagrywania tego albumu nie pamięta nic, w co można - biorąc pod uwagę jego narkotykowe przygody - uwierzyć. Sesje ciągnęły się przez prawie cały 1967 rok, od początku lutego do końca października. Fakt, że w międzyczasie muzycy musieli stawiać się na własnych rozprawach w związku z posiadaniem narkotyków i odbywać krótkie kar

[Recenzja] The Who - "Who's Next" (1971)

Obraz
Zachęcony sukcesem "Tommy'ego", Pete Townshend postanowił stworzyć kolejną rock operę. Tym razem myślał o jeszcze bardziej ambitnym przedsięwzięciu. Projekt "Lifehouse" miał obejmować nie tylko album, lecz także film oraz specjalne koncerty z rozbudowaną oprawą wizualną. Realizacja przerosła jednak muzyków i zarzucono ten pomysł. Zrezygnowano też z planów wydania EPki "6 ft. Wide Garage, 7 ft. Wide Car", na którą miały trafić inne zarejestrowane w tym czasie utwory. Jednak materiał z obu tych projektów nie został w całości schowany do szuflady. Część kompozycji zarejestrowano ponownie pomiędzy kwietniem i czerwcem 1971 roku, a następnie wydano na albumie zatytułowanym "Who's Next". Prezentuje on dojrzalsze oblicze zespołu, który już całkiem wyzbył się tej proto-rockowej naiwności wczesnych płyt, jednocześnie rezygnując z pustej bombastyczności "Tommy'ego". Piąte studyjne wydawnictwo zespołu to w zasadzie archetypowy al

[Recenzja] Salem Mass - "Witch Burning" (1971)

Obraz
Miasto Salem w stanie Massachusetts zasłynęło dzięki licznym procesom czarownic, do jakich dochodziło tam w XVII wieku. Wydarzenia te zainspirowały niezliczoną ilość pisarzy, filmowców czy muzyków. Jednym z najbardziej znanych przykładów jest z pewnością utwór "Witch Hunt" ze słynnego albumu Rush, "Moving Pictures". Temat najwyraźniej jeszcze bardziej zainteresował pewien kwartet z Idaho, który przyjął nazwę Salem Mass, a swojemu jedynemu albumowi nadał tytuł "Witch Burning". To dość tajemniczy zespół, o którym niewiele dziś wiadomo, poza tym, że wspomniane wydawnictwo opublikował na własny rachunek, bez pomocy żadnej wytwórni fonograficznej. Wypełnia go w zasadzie typowa dla tamtych czasów muzyka, czerpiąca jednocześnie z psychodelii i hard rocka. Działały wtedy setki takich grup, z których o większości nikt już dziś nie pamięta, bo z reguły brakowało im czegoś, co by je wyróżniało. Nie dotyczy to Salem Mass, w którego przypadku tym czymś było rozbud

[Recenzja] The Rolling Stones - "Between the Buttons" (1967)

Obraz
Longplay "Between the Buttons" po obu stronach Atlantyku ukazał się pod tym samym tytułem i z identyczną okładką, ale znów z nieco innym repertuarem. Amerykański wydawca tradycyjnie nie odpuścił sobie dodania najnowszych przebojów, które w Europie opublikowano wyłącznie na singlach. Obecność na płycie zadziornego "Let's Spend the Night Together", a także bardzo zgrabnego melodycznie, choć nieco ckliwego "Ruby Tuesday", to znakomite posunięcie. Zwłaszcza, że zastąpiono nimi kawałki o podobnym charakterze, znacznie jednak mniej udane. "Please Go Home" nie ma ani energii, ani przebojowości tego pierwszego, a "Back Street Girl" okazuje się jeszcze bardziej przesłodzony od drugiego i pozbawiony jego uroku. Szkoda natomiast, że na żadnym wydaniu nie uwzględniono innego przebojowego singla z tych samych sesji, czyli "Have You Seen Your Mother, Baby, Standing in the Shadow?", w którym stonesowski czad spotyka się z sekcją dętą

[Recenzja] The Who - "Live at Leeds" (1970)

Obraz
Studyjne płyty The Who są bardzo nierówne. Jakże inaczej przedstawia się sytuacja z koncertowym "Live at Leeds". To zasługa zarówno świetnie dobranego materiału, jak i tego, że The Who na żywo był nieco innym zespołem. A w zasadzie kompletnie innym. Niesamowicie żywiołowe występy kwartetu szybko zapewniły mu nieformalny tytuł najlepszej grupy koncertowej. Pomogło w tym robienie rockowego show - błaznowanie Pete'a Townshenda i Keitha Moona, czy rozwalanie instrumentów lub inne ekscesy - ale nie da się ukryć, że i grana przez zespół muzyka sporo zyskiwała w warunkach koncertowych. Muzycy stawiali przede wszystkim na rockowy czad, grając ze zdecydowanie większą energią, wyraźnie ciężej, ale też mocniej osadzając się w bluesie. Na dobre wyszło bardziej surowe brzmienie, rezygnacja z tych wszystkich dodatków w rodzaju instrumentów klawiszowych, dęciaków, akustycznej gitary czy wszechobecnych chórków. Nie żeby te rzeczy były same w sobie złe, ale dlatego, że w przypadku teg

[Recenzja] Dave Gahan & Soulsavers - "Angels & Ghosts" (2015)

Obraz
Trzy lata po premierze "The Light the Dead See", Soulsavers i Dave Gahan wracają z nowym albumem. "Angels & Ghost", jak zatytułowano longplay, opiera się na dość podobnych pomysłach. Mamy tu do czynienia z bardziej subtelnym obliczem rockowego mainstreamu, z naleciałościami muzyki gospel oraz momentami lekko westernowym klimatem. Zabrakło jednak tego charakterystycznego dla poprzednika, przejmującego smutku. Nie jest to może jakoś bardzo radosna muzyka, ale sporo w niej takiego gospelowego ciepła, które dodają niemal wszechobecne chórki. Początek płyty, z takimi utworami, jak "Shine" (wyróżniający się nieco zeppelinową gitarą slide), " You Owe Me", "Tempted" i "All of This and Nothing", wypada naprawdę przyjemnie. Wszystkie cztery posiadają całkiem zgrabne, wyraziste melodie oraz niezły klimat. Dalej jednak poziom wyraźnie spada. Dominują  nudnawe, smętne ballady w rodzaju "One Thing", "Lately" czy

[Recenzja] The Rolling Stones - "Aftermath" (1966)

Obraz
Od tego albumu różnice pomiędzy amerykańskimi i europejskimi wydawnictwami The Rolling Stones zaczęły stopniowo maleć. "Aftermath" ukazał się w dość zbliżonej formie po obu stronach Atlantyku, aczkolwiek z inną okładką i pewnymi zmianami w repertuarze. W Stanach pominięto aż cztery kawałki z europejskiej edycji ("Mother's Little Helper", "Out of Time", "Take It or Leave It" i "What to Do", wydane później na różnych kompilacjach), za to dodano najnowszy przebój "Paint It, Black". Co ciekawe, album nawet w tej krótszej wersji dość mocno przekracza ówczesne standardy dotyczące długości płyt długogrających. Zaś w dłuższej brakuje mu zaledwie siedem i pół minuty do pełnej godziny. Z czternastu utworów większość zachowuje typową dla tamtych czasów długość około trzech minut. Pewną ekstrawagancją mógłby się wydawać pięciominutowy "Out of Time", gdyby nie jeszcze dłuższy, jedenastominutowy "Goin' Home" -