[Recenzja] Muddy Waters - "Electric Mud" (1968)



Klasycy bluesa #2: Muddy Waters (część I)
 
W połowie lat 60. zaczęło wyraźnie maleć zainteresowanie bluesem wśród jego głównej grupy docelowej, młodych Afroamerykanów. Miejsce tego stylu zajęły inne gatunki, jak funk i soul. Zbiegło się to w czasie z rosnącą popularnością bluesa wśród białych słuchaczy, którzy jednak preferowali bluesa granego w bardziej rockowy sposób przez białych muzyków. Dostrzegli to przedstawiciele najważniejszej bluesowej wytwórni, Chess Records z Chicago. I zwietrzyli w tym interes. Wystarczyło nakłonić jednego ze swoich podopiecznych, by przygotował album w stylu Jimiego Hendrixa lub grupy Cream. Padło na jednego z najważniejszych chicagowskich bluesmanów, uznawanego za twórcę nowoczesnego bluesa. Muddy Waters, a w zasadzie McKinley Morganfield, był aktywny od początku lat 40., a wiele z jego utworów stało się standardami. To on był pierwszym wykonawcą wielu spośród pisanych przez Williego Dixona hitów, by wspomnieć tylko o "Hoochie Coochie Man", "I Just Want to Make Love to You", "I'm Ready", "The Same Thing", "You Need Love" czy "You Shock Me". Zresztą komponował też samodzielnie, czego wynikiem były tak popularne kawałki, jak "I Can't Be Satisfied", "Mannish Boy", "She'a Alright" czy "Trouble No More".

Inicjatorem albumu "Electric Mud" był Marshall Chess, od wielu lat związany z wytwórnią należącą do jego ojca i wuja, współzałożycieli Chess Records. W 1967 roku otworzył własny pododdział firmy, Cadet Concept Records, który miał skupić się popularnej wówczas muzyce. Jego pierwszym wydawnictwem był debiutancki album Rotary Connection, raczej przeciętnej grupy grającej rock psychodeliczny. Nie udało się odnieść zamierzonego sukcesu, więc podjęto kolejną próbę, którą była namowa Muddy'ego Watersa do nagrania rockowego albumu. Bluesman nie był przekonany do tego pomysłu, ale z powodu kontraktu nie miał wiele do powiedzenia. O tym, że nie czuł się pewnie w takiej stylistyce świadczy fakt, że w nagraniach wystąpił jedynie w roli wokalisty, choć był przecież znakomitym gitarzystą. W sesji wspomogło go wielu muzyków sesyjnych, w tym członkowie Phil Upchurch i Charles Stepney z Rotary Connection, a także Pete Cosey, późniejszy współpracownik Milesa Davisa. 

Na warsztat wzięto głównie doskonale znane kompozycje, jak wspomniane wyżej "I Just Want to Make Love to You", "Hoochie Coochie Man", "She's Alright", "Mannish Boy" czy "The Same Thing", a repertuaru dopełniło kilka przeróbek, w tym "Let's Spend the Night Together" The Rolling Stones wzbogacony riffem z "Sunshine of Your Love" Cream. Takich niespodzianek jest tu zresztą więcej - nowa wersja "She's Alright" opiera się na riffie podpierdzielonym z "Voodoo Chile" Hendrixa, pojawia się w nim też melodia z "My Girl" soulowej grupy The Tempations. Muzycznie brzmi to wszystko naprawdę świetnie: jest rockowy ciężar, mnóstwo energii i naprawdę piękne, klasyczne brzmienie, z ostrymi gitarami, głębokim basem, mocarną perkusją oraz organowym tłem. Czasem pojawia się też saksofon lub harmonijka Gene'a Barge'a. W "Hoochie Coochie Man" jego partie momentami nadają lekko jazzowego charakteru. Wszystko jest tu jednak zagrane z prawdziwym poszanowaniem dla bluesowej tradycji. Nie można zapomnieć o głównym bohaterze tego longplaya. Muddy Waters może i nie czuł tej bardziej rockowej stylistyki, ale jako wokalista naprawdę dobrze się w niej odnalazł. Nie jest to co prawda jego życiowa forma, ale jego mocny, bluesowy głos fajnie dopełnia warstwę instrumentalną. Jedynie w "Let's Spend the Night Together" śpiewa zupełnie bez zaangażowania. Do moich ulubionych fragmentów longplaya zaliczają się przede wszystkim powalające wersje "I Just Want to Make Love to You" i "She's Alright", które mogą się równać z najbardziej porywającymi studyjnymi nagraniami Hendrixa czy Cream (bo koncertowe to już jednak inna liga).

Dla bluesowych ortodoksów album był - i zapewne dalej jest - kompletnym nieporozumieniem i największą pomyłką w całej działalności Muddy'ego Watersa. On sam nie wypowiadał się na jego temat najlepiej, otwarcie krytykując ostrzejsze brzmienie i rockową rytmikę. "Electric Mud" był jednak kierowany do zupełnie innej publiczności - wielbicieli białego grania z końcówki lat 60. ubiegłego wieku. Wspierający go instrumentaliści pokazali tu jednak, że potrafią grać taką muzykę bynajmniej nie gorzej od jej czołowych reprezentantów, a i sam lider wypada tu nieźle. Zdecydowanie polecam ten materiał słuchaczom ceniącym dokonania Cream, Jimiego Hendrixa oraz podobnych twórców.

Ocena: 8/10



Muddy Waters - "Electric Mud" (1968)

1. I Just Want to Make Love to You; 2. I'm Your Hoochie Coochie Man; 3. Let's Spend the Night Together; 4. She's Alright; 5. Mannish Boy; 6. Herbert Harper's Free Press News; 7. Tom Cat; 8. The Same Thing

Skład: Muddy Waters - wokal; Pete Cosey - gitara; Roland Faulkner - gitara; Phil Upchurch - gitara; Louis Satterfield - gitara basowa; Morris Jennings - perkusja i instr. perkusyjne; Charles Stepney - organy; Gene Barge - saksofon, harmonijka
Producent: Marshall Chess, Charles Stepney i Gene Barge


Komentarze

  1. Ja należę do zwolenników tego albumu. Fantastycznie zagrany elektryczny blues. Zawsze bardzo lubiłem tego typu granie :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak ;) Szkoda, że praktycznie nie można znaleźć tego albumu na winylu.

      Usuń
  2. Monumentalne, surowe brzmienie, momentami kojarzy mi się z "Earthbound" King Crimson !

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)