Posty

[Recenzja] Hank Mobley - "Soul Station" (1960)

Obraz
Hank Mobley wydaje się postacią nieco dziś zapomnianą. Raczej nie wymienia się go jednym tchem wśród największych saksofonistów bopowych. W latach 50. należał jednak do najbardziej rozchwytywanych tenorzystów. Jako sideman wspomagał m.in. Dizzy'ego Gillespie, Maxa Roacha, Horace'a Silvera, Lee Morgana, Freddie'ego Hubbarda czy Milesa Davisa, w którego grupie zajął miejsce samego Johna Coltrane'a. Przewinął się też przez skład prowadzonej przez Arta Blakeya grupy The Jazz Messengers. W tamtym okresie zyskał przydomek mistrza wagi średniej tenoru,  w nawiązaniu do jego tonu, subtelniejszego w porównaniu z Coltrane'em czy Sonnym Rollinsem, ale bardziej zadziornym niż u Lestera Younga. W podobnym rozkroku zdają się stać jego autorskie albumy, jak najsłynniejszy chyba "Soul Station", mający w sobie wiele z intelektualizmu jazzu cool, ale tyle samo z ekspresyjności hard bopu. Materiał na longplay, opublikowany nakładem Blue Note, został zarejestrowany 7 lutego 1

[Recenzja] The Waeve - "The Waeve" (2023)

Obraz
Chociaż to pierwsze duże wydawnictwo The Waeve, tworzący duet Graham Coxon i Rose Elinor Dougall debiutantami oczywiście nie są. On znany jest przede wszystkim z gry na gitarze, saksofonie oraz innych instrumentach w Blur, a ona współtworzyła The Pipettes. Ciekawiej od własnego doświadczenia prezentują się inspiracje dla nowego projektu. Coxon powołuje się m.in. na "In the Court of the Crimson King" King Crimson, "Still Life" Van der Graaf Generator, "Camembert Electrique" Gong oraz "Laughing Stock" Talk Talk, ale też płyty rhythm'n'bluesowej śpiewaczki Irmy Thomas czy folkowego piosenkarza Martina Carthy'ego. Graham z kolei wskazuje na wydawnictwa Broadcast, Fairport Convention, Penguin Cafe Orchestra oraz Young Marble Giants. Nie znaczy to bynajmniej, że muzyka zawarta na eponimicznym albumie The Waeve kopiuje tych - często niemających przecież ze sobą nic wspólnego - wykonawców. Duet bierze sobie raczej jakieś jakieś drobne element

[Recenzja] Loscil & Lawrence English - "Colours of Air" (2023)

Obraz
Kanadyjczyk Scott Morgan, pseudonim Loscil, oraz Australijczyk Lawrence English debiutowali na początku XXI wieku i od samego początku obracali się w zbliżonych, ambientowo-dronowych klimatach. Album "Colours of Air" jest jednak dopiero ich pierwszym wspólnym projektem. To dokładnie taka muzyka, jakiej można było się spodziewać po współpracy tej dwójki. Całość składa się z ośmiu stosunkowo krótkich, jak na tę stylistykę, utworów, zatytułowanych nazwami kolorów. Duet próbuje tu przedstawić za pomocą dźwięków, jak wyobraża sobie brzmienie poszczególnych barw. Posługuje się w tym celu odpowiednio przetworzonymi elektronicznie nagraniami organów piszczałkowych, dokonanych na egzemplarzu z australijskiego Old Museum w Brisbane. Z początku dominuje raczej zwiewne, pastelowe granie, jednak z czasem atmosfera gęstnieje, staje się coraz bardziej napięta ("Grey", "Black"), aż ostatecznie pogrąża w mroku ("Pink", najbardziej zrytmizowana "Magenta"

[Recenzja] Shame - "Drunk Tank Pink" (2021)

Obraz
Zmarł Tom Verlaine, śpiewający gitarzysta, klawiszowiec i kompozytor grupy Television. Jej debiutancki album "Marquee Moon" to jedno z największych dzieł muzyki około-punkowej, którego wpływ na cały nurt naprawdę trudno przecenić. Bez Verlaine'a i Television nie byłoby pewnie wielu innych grup. Może nie byłoby też tej całej potężnej dziś sceny Windmill, reprezentowanej m.in. przez zespół Shame, choć jego muzycy lubią powoływać się raczej na Davida Bowie czy The Stooges. Londyński kwintet zadebiutował już w 2018 roku płytą "Songs of Praise" - wyprzedzając tym samym nawet "Schlagenheim" black midi - ale większe uznanie zdobył po trzech latach, gdy istniała już i zdobywała popularność cała scena, wraz ze swoim drugim albumem "Drunk Tank Pink". Trochę wstyd przyznać, ale sam nie dostrzegłem wówczas w grupie większego potencjału. Podobnie miałem z Dry Cleaning, którego debiut pozostawił mnie obojętnym, ale dałem mu drugą szansę po usłyszeniu singl

[Recenzja] Death - "The Sound of Perseverance" (1998)

Obraz
  Nieczęsto się zdarza, by dyskografię zamykał jej najmocniejszy punkt. Ogólnie niewielu było wykonawców, którzy z płyty na płytę stawaliby się coraz lepsi, w międzyczasie pomagając w stworzeniu nowego muzycznego stylu, a następnie nieustannie poszerzając jego ramy. Takim zespołem był Death, jeden pionierów death metalu - niewykluczone, że to właśnie od jego szyldu nazwano całą stylistykę, choć    znawcy wskazują też inną możliwą etymologię. Dowodzona przez śpiewającego gitarzystę Chucka Shuldinera grupa pozostawiła po sobie siedem albumów. Trzy pierwsze wyznaczyły ramy deathmetalowej stylistyki, które wkrótce miały okazać się dla zespołu zbyt ciasne. Prawdziwym przełomem okazał się czwarty w dyskografii "Human", przynoszący zwrot w stronę grania bardziej złożonego pod względem technicznym, pokazującego wręcz progresywne myślenie o strukturze utworów. "Individual Thought Patterns" i "Symbolic" przynoszą równie pomysłowe podejście do ekstremalnego metalu, n

[Recenzja] Cicada - "Seeking the Sources of Streams" (2023)

Obraz
Początek roku to czas, kiedy jeszcze stosunkowo niewiele dzieje się na rynku muzycznym. Z jednej strony powoduje to pewien niedosyt nowych dźwięków, a z drugiej - daje szansę na przesłuchanie różnych mniej oczywistych tytułów, które później mogłyby zostać łatwo przeoczone w nawale premier. Być może właśnie taką płytą jest "Seeking the Sources of Streams", który nadszedł z dość egzotycznego kierunku. Firmująca go Cicada to zespół pochodzący z Tajwanu, grający instrumentalną, kameralną muzykę o akustycznym brzmieniu. Nie jest to ani folk, ani regionalny odpowiednik muzyki klasycznej, ani inny dający się łatwo określić gatunek. Całość ma równie pastoralny charakter, co jej okładka. Przyznać się muszę, że nie spodziewałem się tak delikatnego i pełnego spokoju grania po zespole z tego nieuznawanego przez międzynarodową większość kraju, żyjącego w pełnych napięć relacjach z Chinami. Muzyka na "Seeking the Sources of Streams" została ponoć zainspirowana długimi wędrówkami

[Recenzja] Harold Budd, Simon Raymonde, Robin Guthrie, Elizabeth Fraser - "The Moon and the Melodies" (1986)

Obraz
Najbardziej osobliwy album w dyskografii Cocteau Twins. Nazwa zespołu nie pada zresztą ani razu na okładce czy samej płycie. Są tylko nazwiska jego muzyków - Elizabeth Fraser, Robina Guthrie oraz wracającego po przerwie Simona Raymonde'a - a także amerykańskiego pianisty i kompozytora Harolda Budda, który występuje tu w równouprawnionej roli. Nie była to raczej współpraca, jaką dałoby się wcześniej przewidzieć. Właśnie do takiego wniosku doszli najwidoczniej twórcy programu, do którego mieli być zapraszani twórcy reprezentujący różne rodzaje muzyki, a następnie próbować coś wspólnie stworzyć. Amerykanin oraz szkocki zespół zgodzili się wziąć udział w tym przedsięwzięciu, a chociaż ostatecznie projekt nie wypalił i nie doszło do emisji żadnego odcinka, to czwórka muzyków postanowiła kontynuować współpracę już we własnym zakresie. Wbrew pozorom, wcale nie było im tak daleko do siebie. Zarówno Budd, jak i Cocteau Twins, opierali swoją muzykę na tradycyjnych instrumentach oraz elektron

[Recenzja] Kali Malone - "Does Spring Hide Its Joy" (2023)

Obraz
Twórczość Kali Malone odkryłem dopiero przed paroma miesiącami, przy okazji premiery "Living Torch" - jednego z moich albumów roku 2022. Do jego największych zalet należy niezwykła, jak na tę stylistykę, zwięzłość materiału. To zaledwie trzydzieści trzy minuty (i trzydzieści trzy sekundy) muzyki, które idealnie nadają się na pierwszy kontakt z tą artystką, należącą do najwybitniejszych młodych przedstawicieli sceny elektronicznej i eksperymentalnej. Tegoroczny, właśnie wydany "Does Spring Hide Its Joy" to już rzecz prawdziwie monumentalna, z którą zapoznanie się wymaga znacznie więcej czasu. W pełnej wersji, opublikowanej w formacie CD, składa się z trzech nagrań trwających po sześćdziesiąt minut. Edycja winylowa została okrojona o ostatni utwór, zaś dwa pierwsze podzielono na trzy części każde, aby dostosować się do czasowych ograniczeń nośnika. W streamingu można zapoznać się z oboma miksami. Wszystkie trzy nagrania to tak naprawdę wykonania tej samej, tytułowej k

[Recenzja] David Crosby - "If I Could Only Remember My Name" (1971)

Obraz
Coś jest we stwierdzeniu, że znani muzycy umierają seriami. Niedługo po Jeffie Becku zawinął się David Crosby. Gimby nie znają - co najwyżej kojarzą jego niepochlebne opinie na temat Van Halena i Iron Maiden - a był to przecież jeden z najważniejszych muzyków pokolenia wczesnych boomerów. Karierę zaczynał w The Byrds, niepozornej grupie, która wynalazła folk rock, jangle pop i psychodelię. To właśnie Crosby, wespół z Gene'em Clarkiem i Jimem McGuinnem, skomponował "Eight Miles High", najprawdopodobniej pierwszy psych-rockowy kawałek, chętnie interpretowany później przez jazzmanów. Drogi artysty i The Byrds rozeszły się niedługo póżniej. Jednym z powodów było odrzucenie przez pozostałych muzyków kompozycji "Triad" z odważnym, jak na tamte czasy, tekstem o miłosnym trójkącie. Kawałek trafił jednak do repertuaru Jefferson Airplane. Crosby tymczasem połączył siły ze Stephenem Stillsem i Grahamem Nashem. Eponimiczny debiut tria przyniósł kolejną słynną kompozycje muz

[Recenzja] John Cale - "Mercy" (2023)

Obraz
Trochę bez związku z recenzowaną płytą, wypadałoby chyba wspomnieć o niedawnej śmierci Jeffa Becka. Jednego z najwspanialszych gitarzystów ery klasycznego rocka, którego prawdziwym przekleństwem był brak zdolności kompozytorskich i brak szczęścia do dobrych kompozytorów w swoim otoczeniu. W jego dorobku najbardziej lśnią interpretacje cudzych utworów, a najlepszym albumem pozostał ten wypełniony samymi przeróbkami, czyli debiutancki "Truth". Po latach 70. dodatkowo stracił kontakt z muzyczną rzeczywistością, zamykając się w swojej niszy. Podobny los podzieliło wielu innych przedstawicieli tamtego pokolenia. Byli też jednak tacy rockmani, którym udało się odnaleźć w kolejnych dekadach i nawet u schyłku kariery kreatywnie czerpać z nowych muzycznych trendów. Musi tu paść nazwisko Davida Bowie, który w wieku 69 lat, na dwa dni przed śmiercią, wydał "Blackstar", jeden ze swoich najwybitniejszych oraz najbardziej ambitnych albumów, czerpiący co najlepsze z XXI-wiecznych