Posty

[Recenzja] Horse Lords - "Comradely Objects" (2022)

Obraz
Kwartet Horse Lords z Baltimore poznałem w pandemicznym roku 2020, przy okazji premiery albumu "The Common Task". Wówczas pełnej recenzji nie było, choć polecałem to wydawnictwo w jednym z przeglądów płytowych nowości oraz uwzględniłem je w swoim corocznym podsumowaniu. Niewątpliwie warto tej grupie poświęcić nieco więcej uwagi, a właśnie nadarzyła się ku temu doskonała okazja. Instrumentaliści w trakcie lockdownów nie próżnowali i przygotowali materiał na kolejny, swój piąty już longplay, "Comradely Objects". Rozwijają tu to, co znamy już z wcześniejszych płyt. Otrzymujemy zatem muzykę, którą najprościej byłoby określić mianem math rocka, co jednak zdecydowanie nie wyczerpuje tematu. Słychać tu wpływy m.in. krautrocka, free jazzu, afrykańskiej polirytmii, bluegrassu, drone'u, totalizmu, a najbardziej chyba minimalizmu, szczególnie koncepcji stroju naturalnego La Monte Younga - kwartet gra na specjalnie zmodyfikowanych instrumentach, pozwalających uzyskać mikrot

[Recenzja] Апорєа - "На рєкахъ Вавл҃нскыхъ" (1988)

Obraz
Poszukując muzyki na własną rękę, sięgając poza mainstream, można dojść w naprawdę dziwne, ale i fascynujące rejony. Jedyne wydawnictwo grupy  Апорєа [Aporea] to już naprawdę głębokie podziemie. W drugiej połowie lat 80., w Republice Macedonii - wówczas wciąż jeszcze części Jugosławii - grupa muzyków powiązanych z jednej strony z Macedońskim Kościołem Prawosławnym, a z drugiej tamtejszą sceną post-punkową, nagrała oraz wydała własnym sumptem kasetę magnetofonową z pięcioma utworami o łącznym czasie dwudziestu minut. Tego typu wydawnictwo mogło łatwo przepaść i zostać całkowicie zapomniane, a jednak przetrwało do naszych czasów, otoczone pewnym kultem, zaś kilka lat temu doczekało się nawet wznowienia na kompakcie oraz trafiło do streamingu. Co ciekawe, przy okazji reedycji posłużono się alternatywnym szyldem, Apokrifna Realnost, ale to dokładnie ten sam materiał. "На рєкахъ Вавл҃нскыхъ", czyli "Na rzekach babilońskich", to intrygująca próba połączenia tradycji z now

[Recenzja] Soft Machine - "Drop" (2008)

Obraz
Wśród licznych archiwaliów Soft Machine "Drop" jest albumem niepowtarzalnym. To jedyne koncertowe nagrania grupy z okresu tuż po rozstaniu z oryginalnym bębniarzem (i wokalistą) Robertem Wyattem, a jeszcze przed dołączeniem Johna Marshalla, który pozostał na stanowisku do rozpadu zespołu (i bierze udział w jego niepotrzebnych reaktywacjach). W międzyczasie Mike Ratledge, Hugh Hopper i Elton Dean, za namową tego ostatniego, zaangażowali do składu Phila Howarda. Kwartet zarejestrował razem kilka utworów w studiu - nagrania z tej sesji wypełniły pierwszą stronę winylowego wydania albumu "Fifth" - oraz kilka kolejnych dla BBC, jednak koncerty uświadomiły muzykom, że taki układ personalny nie działa. Howard próbował pociągnąć Soft Machine w zdecydowanie bardziej freejazzowym kierunku, znajdując sojusznika w osobie Deana, co nie powinno dziwić, gdyż obaj współtworzyli także grupę Just Us. Pozostała dwójka nie czuła się dobrze grając z perkusistą, który pozwalał sobie na z

[Recenzja] Goat - "Oh Death" (2022)

Obraz
Gdzieś w północnej Szwecji leży malownicza wioska o nazwie Korpilombolo. W dawnych czasach mieszkańcy oddawali się tam magicznym rytuałom. Kiedy na miejsce przybyli chrześcijańscy misjonarze, postanowili spalić i zrównać wioskę z ziemi, a następnie odbudować, wolną od rzekomego zła. Ocaleli mieszkańcy rzucili jednak na miejsce klątwę… Kilka wieków później w tym właśnie miejscu rozpoczęła się historia grupy Goat. Oczywiście, cała ta fikcyjna opowieść stanowi element autopromocji, tworzący wokół projektu mistyczną otoczkę. Całe to przedsięwzięcie faktycznie jest owiane pewną tajemnicą. Nazwiska udzielających się muzyków nie są znane, a oni sami podczas koncertów i sesji fotograficznych kryją się pod maskami oraz dziwnymi przebraniami, przywołującymi skojarzenia z rytualnymi szatami jakiś dawnych, egzotycznych kultur. Tym, co wiadomo na pewno, jest to, że Goat rzeczywiście pochodzi ze Szwecji, a na początku poprzedniej dekady opublikował, w dwuletnich interwałach, trzy albumy. Debiutancki

[Recenzja] King Gizzard and the Lizard Wizard - "Changes" (2022)

Obraz
Trochę dziwnie było w zeszłym tygodniu beż żadnego nowego wydawnictwa King Gizzard and the Lizard Wizard. Ale w końcu jest. Trzeci całkowicie premierowy album Australijczyków w tym miesiącu i piąty w tym roku. Nie zdziwiłbym się, gdyby muzycy gdzieś za miesiąc zapowiedzieli kolejną płytę, choćby i ze świątecznymi piosenkami, bo w zasadzie czemu nie? Jak oni to robią? Na pewno pomaga posiadanie własnego studia, gdzie w każdej chwili mogą popracować nad kolejnym projektem. A zwykle pracują nad kilkoma naraz. Prace nad właśnie wydanym "Changes" zaczęły się zresztą już w 2017 roku, ale wtedy instrumentalistom zabrakło, jak sami przyznali, odpowiedniego warsztatu. Na album złożyło się siedem utworów, a pierwsze litery kolejnych tytułów stanowią akronim słowa "Changes". Dodatkowo płytę wydano w siedmiu różnych wersjach, z sześcioma wariantami okładki - tylko wyżej wklejony powtarza się dwukrotnie. Stylistyka materiału długo pozostawała tajemnicą. Na podstawie okładki spek

[Recenzja] Pete La Roca - "Basra" (1965)

Obraz
Blue Note to jedna z najbardziej zasłużonych dla jazzu wytwórni. Wydawane od końca lat 30. płyty pozwalają prześledzić, jak rozwijał się gatunek od czasu bebopu, przez epokę hard bopu i cool jazzu, na swobodniejszych formach wcale nie kończąc, choć na potrzeby recenzji w tym miejscu chciałbym się zatrzymać. Sam rok 1965 przyniósł wiele interesujących wydawnictw, na których ich twórcy może i nie odchodzili całkiem od bopowej tradycji, za to zdecydowanie próbowali poszerzyć jej ramy. Wśród nich na szczególne wyróżnienie zasługują takie tytuły, jak "Life Time" Tony'ego Williamsa, "Dialogue" Bobby'ego Hutchersona, "Point of Departure" Andrew Hilla czy "Fushia Swing Song" Sama Riversa. Od tego był już tylko krok do publikowania już jednoznacznie freejazzowych płyt Cecila Taylora i Dona Cherry'ego. Zostając jednak w 1965 roku, w natłoku tych wszystkich wspaniałych albumów nieco przeoczona wydaje się "Basra" Pete'a Simsa, lepie

[Recenzja] Cocteau Twins - "Victorialand" (1986)

Obraz
Po artystycznym szczycie, jakim okazał się album "Treasure", muzycy Cocteau Twins stanęli przed trudną decyzją. Do wyboru mieli kontynuację tamtego kierunku, albo kolejny zwrot stylistyczny. Postawili na tę drugą opcję, choć pomógł w tym pewien zbieg okoliczności. Kiedy nadszedł czas, by wejść do studia, basista Simon Raymonde okazał się niedysponowany - całkowicie pochłonęły go prace nad "Filigree & Shadow", drugim albumem This Mortal Coil, projektu zrzeszającego muzyków związanych z wytwórnią 4AD. W rezultacie Elizabeth Fraser i Robin Guthrie nagrali płytę bez niego, niemalże całkiem rezygnując z rytmicznej podstawy, za to zapraszając do współpracy saksofonistę Richarda Thomasa. Efektem jest album o jeszcze bardziej subtelnej atmosferze, w zasadzie antycypujący takie stylistyki jak dream pop czy ambient pop. Tytuł "Victorialand" odnosi się do Ziemii Wiktorii, regionu Antarktydy, a wiele tytułów utworów zaczerpnięto z dokumentu BBC o obu biegunach. Zi

[Recenzja] Dry Cleaning - "Stumpwork" (2022)

Obraz
Okładka "Stumpwork" może konkurować z "Together" grupy Duster o tytuł najmniej estetycznej tegorocznej oprawy graficznej albumu muzycznego. Na szczęście muzycznie prezentuje się znacznie lepiej, niż można by się spodziewać po samym wzrokowym kontakcie. Drugi album londyńskich post-punkowców Dry Cleaning to płyta na pewno lepsza od całkiem przecież dobrego zeszłorocznego "New Long Leg". Kwartet nie odchodzi daleko od wypracowanego stylu - opierającego się na zestawieniu bezemocjonalnych melodeklamacji Florence Shaw z intensywną grą instrumentalistów - choć nieco wzbogaca aranżacje. Nie jest to wprawdzie tak przełomowe i dojrzałe dzieło, jak "Cavalcade" czy "Ants From Up There" - drugie albumy najsłynniejszch przedstawicieli tej młodej brytyjskiej sceny, black midi i Black Country, New Road - ale niewątpliwie ugruntowuje pozycję Dry Cleaning jako jednego z bardziej interesujących zespołów we współczesnym rocku. Co na pewno zwraca uwagę, t

[Recenzja] Chico Freeman - "The Outside Within" (1981)

Obraz
Można polemizować, który album Chico Freemana zasługuje na tytuł tego najlepszego. "The Outside Within" to jeden z najbardziej prawdopodobnych zwycięzców w takim ewentualnym sporze. I mój osobisty faworyt. Album stanowi potwierdzenie instrumentalnego oraz kompozytorskiego kunsztu tego nieco zapomnianego saksofonisty, wspieranego tu przez trzech innych mocarzy: pianistę Johna Hicksa, basistę Cecila McBee oraz bębniarza Jacka DeJohnette'a. Materiał musiał swoje odczekać, zanim trafił do odbiorców - nagrania odbyły się w 1978 roku, a płytowa premiera dopiero w 1981. Za to, w przeciwieństwie do wielu innych wydawnictw na labelu India Navigation, doczekał się kompaktowych wznowień i obecności w streamingu. Przy okazji poprawiono jedną z nielicznych wad oryginału, czyli kolejność utworów. W przypadku pierwotnego wydania winylowego ograniczenia czasowe tego formatu wymusiły umieszczenie na jednej stronie najdłuższej, blisko dwudziestominutowej kompozycji "Undercurrent"

[Recenzja] Can - "Live in Cuxhaven 1976" (2022)

Obraz
W kwestii reparacji od Niemiec, których już nie nazywa się reparacjam, powiem tyle, że osobiście całkowicie zadowolę się możliwością obcowania z niemiecką powojenną kulturą. A do streamingu i fizycznej sprzedaży trafiła właśnie, po dziesięciomiesięcznej przerwie, trzecia odsłona archiwalnej serii koncertowej Can. Tym razem wybrano materiał z występu w niemieckiej miejscowości Cuxhaven, który odbył się 7 stycznia 1976 roku. W porównaniu z dwoma poprzednimi wydawnictwami, trwającymi po półtora godziny każde, "Live in Cuxhaven 1976" wypada mniej monumentalnie. To zaledwie 30-minutowy fragment koncertu. Muszę też przyznać, że trochę zaczęła mi doskwierać oprawa graficzna tych wydawnictw. O ile bardzo doceniam spójność i konsekwencję oprawy - na którą zawsze składa się podobny monochromatyczny rysunek oraz tytuł zapisany w innym kolorze - to te grafiki są po prostu mało atrakcyjne, eufemistycznie mówiąc. Tyle jeśli chodzi o minusy, bo sama muzyka jest jak zawsze świetna, czego nie